"Grochola - tylko dla mężczyzn..."
Była m.in. aktorką, salową, konsultantką w biurze matrymonialnym, korektorką i pomocą cukiernika. Dziś znamy ją jako autorkę bestsellerów, które sprzedają się w setkach tysięcy egzemplarzy. Jak sama mówi, na pisarstwo jest skazana, a jej książki mają nas przekonać, że świat naprawdę nie jest zły. Specjalnie dla WP wywiad z Katarzyną Grocholą.
23.10.2008 | aktual.: 14.07.2010 15:52
Katarzyna Grochola była m.in. aktorką, salową, konsultantką w biurze matrymonialnym, korektorką i pomocą cukiernika. Dziś jest jedną z najbardziej znanych polskich autorek. Pisze bestsellery, które sprzedają się w setkach tysięcy egzemplarzy. Jak sama mówi, na pisarstwo jest skazana, a jej książki mają nas przekonać, że świat naprawdę nie jest zły.
Pisze Pani książki o kobietach dla kobiet...
Generalnie tak, chociaż wśród czytelników znajdują się także mężczyźni. Mój przyjaciel terapeuta powiedział, że tak naprawdę piszę książki dla mężczyzn, tylko oni nie zorientowali się jeszcze, że to do nich są one kierowane. Może podczas promocji kolejnej książki wykorzystam hasło „Grochola - tylko dla mężczyzn”.
Jakie jest przesłanie Pani książek?
Na pewno nie są to poradniki, bo uważam, że rady nic nie dają, lub raczej dają tyle, że wysłuchujemy ich ze zniecierpliwieniem - przynajmniej ja.
Ale zdecydowanie mam pewne przesłanie – świat jest miejscem dobrym, przyjaznym i życzliwym. To nasz sposób widzenia świata tworzy ten świat. Ostatnio co prawda dowiedziałam się, że to wcale nie ja to wymyśliłam tylko Marek Aureliusz, więc trochę przykro, że tak późno wpadam na takie pomysły...
A nie są to książki „ku pokrzepieniu serc”, zwłaszcza kobiecych?
Zgadza się, zwłaszcza ku pokrzepieniu kobiecych serc i tak będzie ... zawsze...
Jest Pani skazana na pisarstwo?
Tak, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Ja zawsze chciałam pisać. To było marzenie mojego życia. Spełniło się i będę się tego trzymać. Jestem przykładem znakomitego grafomana, ponieważ ja się strasznie cieszę, kiedy piszę. Oczywiście czasami bardzo się męczę, ale w pisaniu mam dużo radości. Zaśmiewam się sama do siebie. Po prostu zachowuję się kompromitująco. Tak było np. kiedy pisałam zakończenie do Pana Wołodyjowskiego. Wtedy tak strasznie się śmiałam i cieszyłam, że to aż nieprzyzwoite, kiedy autor się tak zachowuje...
Ale po zakończeniu Sienkiewicza dostałam mnóstwo pochlebnych recenzji, a Wołodyjowski odnalazł się w gruzach i Baśka oczywiście zaszła w ciążę...
Dobry przykład „radosnej twórczości”. W swoich książkach opisuje Pani częściowo swoje doświadczenia. Który z tytułów najbliższy jest autobiografii Katarzyny Grocholi?
Wykorzystuję w nich doświadczenia nie tylko swoje, ale wszystkich, których widzę. Oczywiście robię to tak, żeby nie można było ich rozpoznać...
Najbliższa autobiografii jest w jakimś sensie każda z nich, łącznie z opowiadaniami, w których giną ludzie. Ale myślę, że cykl ”Nigdy w życiu” jest mi najbliższy. Tu użyczyłam najwięcej ze swojego życiorysu. Bohaterka odpowiada na listy w redakcji – podobnie jak ja, budowała dom, ma córkę, psa i dwa koty itd. Jedyną, ale zasadniczą różnicą jest to, że w jej życiu pojawił się mężczyzna, choć ja wtedy byłam sama...
Judyta ma podobny sposób patrzenia na świat i życie, choć mój nie jest oczywiście tak radosny. Ale wybieram to, co we mnie jest radosnego i natychmiast jej użyczam.
Czyli Judyta i jej pierwowzór pokazują, że z nieszczęśliwej miłości można się wyleczyć...
Można, a nawet trzeba. Jak mówi moja pewna rozsądna koleżanka – „Po co ci facet, który cię nie kocha?”.
Najważniejsze w życiu jest...
Naprawdę najważniejszą rzeczą jest miłość. To nie jest moje zdanie, to jest zdanie z Biblii. Nie chodzi mi o miłość do mężczyzny czy do kobiety. Chodzi mi o szeroko pojętą miłość, bo uważam, że wszystkie rzeczy złe biorą się braku miłości, tj. bezwzględne dążenie do władzy, pieniędzy itd...
Moja definicja miłości jest podobna do tej, którą w liście do Koryntian napisał Święty Paweł. Miłość cierpliwa jest, łaskawa, nie zna zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą, nie szuka swego, nie pamięta złego... jest wieczna jak trawa.
Jest Pani osobą wierzącą?
Głęboko. A nie wyglądam? Z praktykowaniem jest trochę gorzej, ale poprawiam się cały czas.
Życiowe motto?
„Wszystko, co cię nie złamie, umocni cię”. Świadectwem tego może być moje życie. Bo naprawdę jest tak, że jak porządnie dostaniemy od opatrzności w tyłek to nie po to, żebyśmy byli ukarani, tylko po to, żebyśmy szukali nowych szczęśliwszych rozwiązań...
A definicja szczęścia?
Mogę podać definicję na dziś. Bo ze szczęściem tak bywa, że dziś jestem szczęśliwa, ale nie wiem, co będzie jutro. W każdym razie będę się pilnować...
Dziś nie muszę myśleć o rzeczach przykrych, choć wkoło mnie jest dużo smutku. Ale obejrzałam dobry film, spotkałam sympatycznych ludzi, chodzę z narzeczonym na pyszne jedzenie do włoskiej knajpki...
Filmowa Judyta to Pani Judyta?
Oglądając film, nie oglądałam ekranizacji mojej powieści, a raczej dzieło, w którym wzięły udział stworzone przeze mnie postacie. Judyta, moja Judyta, jest np. trochę grubsza niż Danuta Stenka, raczej siedzi przed telewizorem i patrząc na takie kobiety, jak Pani Danuta myśli sobie – „O Boże, idę na pływalnię lub odmawiam sobie pizzy” - chociaż obie z Judytą nie jesteśmy fankami pizzy. Lepiej zabrzmiałoby „odmawiam sobie pysznego, pieczonego mięska, lub smażonego z dobrym serem, kotleta”.
Sądziłam, że lubi Pani włoską kuchnię?
Bardzo lubię, ale nie przepadam za pizzą. Uwielbiam za to owoce morza - krewetki i inne straszne robale, np. dobrze zrobione ośmiornice. Generalnie jestem fanką życia i Morza Śródziemnego.
Rozmowa odbyła się podczas Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni w 2006 roku.