Halina Zawadzka: Każdy dzień jest nowym zadaniem do wykonania
Halina Zawadzka - właścicielka (wraz z mężem) firmy Hexeline. Przygodę z krawiectwem rozpoczęła w wieku 13 lat, gdy uszyła swoją pierwszą, idealnie skrojoną koszulę damską, która do dziś wisi w łódzkiej siedzibie firmy. Z wykształcenia inżynier budownictwa. Dziś Hexeline ma kilkadziesiąt butików w Polsce i Europie. Szyje dla kobiet, które cenią luksus, klasę, elegancję i perfekcję wykonania.
Halina Zawadzka - właścicielka (wraz z mężem) firmy Hexeline. Przygodę z krawiectwem rozpoczęła w wieku 13 lat, gdy uszyła swoją pierwszą, idealnie skrojoną koszulę damską, która do dziś wisi w łódzkiej siedzibie firmy. Z wykształcenia inżynier budownictwa. Dziś Hexeline ma kilkadziesiąt butików w Polsce i Europie. Szyje dla kobiet, które cenią luksus, klasę, elegancję i perfekcję wykonania. Wyróżniona tytułem "The Leading Women Entrepreneur of the World 2002". Przez miesięcznik ekonomiczny "Home & Market" zaliczana do grona 50 Najbardziej Wpływowych Kobiet w Polsce. Lubi sport. Nie wyobraża sobie zimy bez wyjazdu na narty. Niedawno zaczęła ćwiczyć jogę. Prywatnie żona Tadeusza, mama Jakuba i Katarzyny, która w Hexeline odpowiada za marketing.
Czy to prawda, że chciała Pani zostać baletnicą?
- Tak mi się wydawało jako dziecku. Zawsze fascynował mnie sport, ruch i pewna doskonałość ciała. Oprócz "normalnej" szkoły skończyłam więc Studium Baletowe przy Teatrze Wielkim w Łodzi. To była pięcioletnia szkoła, gdzie oprócz zajęć z baletu, mieliśmy przedmioty zawodowe z nim związane. Kształcono nas na potrzeby teatru.
Była Pani dosyć zajętym dzieckiem.
- Rano szłam do szkoły, a prosto stamtąd do Teatru Wielkiego. Zajęcia w studium baletowym trwały od 16 do 18 lub 18.30. Potem odbywało się przedstawienie, w którym czasem, jako uczniowie, statystowaliśmy. Kończyłam około godziny 21.00-22.00 Po czterech latach nauki wystawialiśmy własne przedstawienie, "Królewnę Śnieżkę", w którym główną rolę grała pani Ewa Wycichowska.
W końcu jednak porzuciła Pani balet.
- Poszłam do liceum ekonomicznego i w którymś momencie trzeba było podjąć decyzję: balet czy studia. Jak na tamte czasy byłam bardzo wysoka i wydawało mi się, że nigdy nie będę primabaleriną, a miałam wątpliwości czy w zwykłych szeregach baletowych się odnajdę.
Lubi Pani być liderką?
- Lubię do końca spełniać się w czymś, co robię.
Jak na baletnicę wybór studiów był dość zaskakujący - Budownictwo i Architektura na Politechnice Łódzkiej.
- Oprócz zapędów artystycznych zawsze miałam pociąg do nauk ścisłych. Chciałam iść na matematykę, którą uwielbiałam, ale moja matematyczka była bardzo sceptycznie nastawiona do tego pomysłu. "Co ty będziesz robiła po tej matematyce? Wylądujesz jako nauczycielka w szkole. Jeśli tak bardzo to lubisz, idź na politechnikę, przynajmniej będziesz inżynierem". Studia oczywiście skończyłam, ale od razu wiedziałam, że nigdy nie będę pracowała w tym zawodzie.
Męczyła się Pani?
- Wręcz przeciwnie. Studia wspominam bardzo miło. To był fantastyczny czas, tym bardziej, że od razu wylądowałam w sekcji AZS w gimnastyce artystycznej. Zdobyłam kilka medali dla politechniki, tam się spełniałam, a jednocześnie chodziłam na zajęcia, które w ogóle nie sprawiały mi kłopotów.
Potem miał być doktorat?
- Wiedziałam, że nie spełnię się na budowie, ani tym bardziej w biurze projektów, ale nie wiedziałam, co innego mogę robić. Studiów doktoranckich w końcu jednak nie zaczęłam, ponieważ wyszłam za mąż. Wtedy moje plany się zmieniły, przez rok uczyłam w szkole.
Czyli jednak spełnił się koszmar Pani matematyczki?
- Broniłam się w czerwcu, a we wrześniu, jako świeżo upieczona pani magister, wylądowałam w technikum drogowo-geodezyjnym i od razu dostałam wychowawstwo piątej klasy. Większość uczniów to byli chłopcy, mniej więcej w moim wieku. Ponieważ byłam zdolnym dzieckiem, naukę w podstawówce rozpoczęłam od drugiej klasy. Studia skończyłam o rok wcześniej niż moi rówieśnicy, więc w tym technikum miałam uczniów, który byli ode mnie młodsi o trzy lata. Nie sądzę, bym mogłam im czymś zaimponować jako wychowawca, ale dobrze się z nimi dogadywałam. Nie miałam wykształcenia pedagogicznego, wszystko robiłam na wyczucie.
Dlaczego tylko przez rok?
- Ponieważ urodziłam dziecko. A to oznaczało, że trzeba było wymyślić, z czego się utrzymać. Otworzenie działalności nie było wtedy proste, ale dla matek na urlopach wychowawczych państwo oferowało pomoc. Z tym, że najpierw trzeba było wykazać się umiejętnościami. Zdałam więc egzamin czeladniczy, a potem mistrzowski.
Skąd to krawiectwo?
- W moim przypadku nic innego nie wchodziło w grę. Szyłam całe życie, tak jak moja mama, która pracowała w Telimenie. Wychowałam się w Łodzi, wtedy polskim centrum tekstylnym i odzieżowym. Uważałam, że każda kobieta powinna umieć szyć.
Zdała Pani egzaminy na czeladnika i mistrza i co dalej?
- Zaczęliśmy szyć. Wtedy to był rynek producenta, nie kupującego. Jeśli coś się wyprodukowało, to się sprzedało. Ale był wielki problem z zaopatrzeniem w materiały i surowce. Wspominam to z nostalgią, bo z perspektywy dzisiejszych czasów niesamowite wydaje się, jak trzeba było kombinować, żeby zdobyć surowiec. Należało zapisać się do spółdzielni rzemieślniczej, bo to dawało możliwość zakupu ścinków i odpadów poprodukcyjnych w zakładach. Do swojego malucha pożyczaliśmy przyczepkę i jeździliśmy po te ścinki za Zamość, do firmy, która szyła rzeczy dla wojska z przepięknej, drapowanej bawełny, a do tego w niesamowitych kolorach - niebieskim, różowym, żółtym, seledynowym. Pamiętam jak siedziałam na krojowni, czekałam na te odpady i wyobrażałam sobie, co uszyję z tej pięknej bawełny. A krojownia w tamtych czasach nie była oszczędna i te odpady zostawały naprawdę duże. Tyle tylko, że oni po jakimś czasie orientowali się, że mogą zostać posądzeni o marnotrawstwo, więc wkładali te odpady pod maszynę i cięli na
mniejsze kawałki. Z żalu serce mi wtedy stawało.
Co Pani szyła z tych odpadów?
- Na przykład piękne bluzki. Kiedyś leżały rozłożone na łóżku u nas w domu, gdy akurat przyszła koleżanka. Spojrzała i stwierdziła: "O Boże, dostałaś paczkę z Ameryki!" Najmilej wspominam to, że trzeba było szyć z tego, co się miało. Wychodziły wtedy fantastyczne rzeczy.
W latach 80-tych sprowadzała Pani surowiec z Niemiec.
- To wymagało wielu załatwień, pozwoleń, procedur związanych z wizami. Jako jedni z pierwszych w Polsce zaczęliśmy sprowadzać dużo tańsze tkaniny stockowe. U nas powoli zaczęły otwierać się pierwsze hurtownie, do których towar sprowadzano na przykład z Dubaju. Mogliśmy więc szyć z dobrych, jak na tamte czasy, tkanin. Podjęłam decyzję, że będziemy tworzyć całe kolekcje, a nie tylko pojedyncze modele. Jeśli projektowałam bluzkę, chciałam, żeby miała też pasujące do niej spodnie, spódnicę, żakiet.
To wtedy powstał pierwszy salon Hexeline?
- Właściciele sklepów, którzy przyjeżdżali do nas po towar, chcieli kupować rzeczy, które dobrze sprzedały się w ubiegłym sezonie. Ja z kolei cały czas miałam kontakt z zachodem, wyjeżdżałam po inspiracje i tkaniny i widziałam, jaka dzieli nas przepaść. Stwierdziłam, że dobrze byłoby otworzyć własny sklep i włożyć tam całą kolekcję, która nadąża za zachodem i nie odstaje od trendów światowych. Tak powstał nasz pierwszy salon. Potem posypały się kolejne, bo okazało się, że kierunek jest słuszny. Ja zaczęłam się spełniać. Wiedziałam, że projektowanie całych kolekcji to jest to, co chcę robić.
Pomimo ogromnego stresu dwa razy w roku?
- Dzięki temu to jest takie ciekawe i nigdy się nie nudzi. Niby robimy to samo, a jednak zawsze co innego. Są nowe tkaniny, nowe kolory, nowa sylwetka, nowa konstrukcja. Każda kolekcja musi być lepsza od poprzedniej.
Projektuje Pani sama?
- Długo tak było. Teraz jestem szefem zespołu projektantów. Pracuję z Włochami.
Dlaczego Włosi?
- Kiedy zaczynałam szukać kogoś do pomocy, w Polsce nie było projektantów. Ten rynek dopiero się u nas rodził i próby zatrudnienia projektantów z łódzkiej ASP zawsze paliły na panewce. Dlaczego? Ponieważ nie mieli żadnej wiedzy praktycznej, za to dosyć duże mniemanie na własny temat. W tej chwili to się zmieniło. Zawsze powtarzam, że projektant nie może żyć w odosobnieniu od przemysłu. Na początku mojej kariery odwiedziłam kilka szkół projektowania w USA. Pamiętam swoją rozmowę z profesorami z uczelni w Miami. Tam na pierwszych zajęciach studentom mówi się, że dobry projektant to taki, który przynosi pieniądze firmie, która go zatrudnia. U nas nie było tej świadomości. Szukając pomocy wiele lat temu trafiłam na projektantów włoskich, których podejście do pracy wyglądało zupełnie inaczej. Sama bardzo dużo się przy nich nauczyłam.
Nad czym teraz Pani pracuje?
- Zamykam kolekcję jesienno-zimową na 2013/2014 rok. W lutym jadę po tkaniny na kolekcję letnią na 2014.
Kiedy kolekcja odnosi sukces?
- Kiedy się podoba. Za każdym razem jest stres i nadzieja, że trafi w gusta klientek. Krytyczny moment następuje, gdy gotową kolekcję wprowadzamy do showroomu. Najczęściej chciałabym wtedy połowę rzeczy zmienić, ale na to już nie ma czasu. Jako właścicielka firmy patrzę na to z dwóch stron - okiem projektantki i okiem handlowca. Wiem, że nie wszystko, co piękne, można sprzedać, a my przecież musimy zarabiać.
Są rzeczy, których Polki nigdy nie kupią?
- Tego nie wiem. Ale wiem, że bardzo mocno przyjął się u nas trend na spodnie rurki. Jest tak silny, że szerokie spodnie, które już od kilku sezonów są modne, nie mają szans. Jeśli na wieszaku wisi kilka par spodni, to klientka wybierze te wąskie. Z kolei sukienka musi mieć rękawek. Nie mówię tutaj o gwiazdach, które wybierają kreacje na bankiety, tylko o większości Polek, także tych młodych, które mogą bez obaw pokazywać ramiona. Ale nie, muszą mieć coś, co je okrywa. Tymczasem sukienka bez rękawów jest najlżejsza, najlepiej leży. Trudno jest uszyć sukienkę z rękawem, która świetnie pasuje i nie poszerza w ramionach.
Na jakim jest Pani etapie zawodowym?
- Nie zastanawiam się nad tym. Każdy dzień jest nowym zadaniem do wykonania.
A jakie zadania stoją przed Hexeline?
- Musimy się rozwijać. W obecnych czasach nie można sobie pozwolić na to, by tego nie robić. Firma powstała w 1981 roku. Po `89 przeżyliśmy już parę kryzysów - polskich, europejskich i światowych. To zawsze jest trudny okres, ale wychodzi się z niego z większym doświadczeniem. Jestem pewna, że na obecnym kryzysie także dużo się nauczymy. I kolejny krok do rozwoju zrobimy już mądrzejsi o nową wiedzę.
Rozmawiała Agnieszka Sadowska (ags/sr), kobieta.wp.pl