Harrods - kwintesencja brytyjskości

Jest lista takich miejsc, do których w Londynie wracam zawsze, choć może się wydawać, że to obciachowe lub turystyczne.

Harrods - kwintesencja brytyjskości
Źródło zdjęć: © AFP

21.08.2008 | aktual.: 26.06.2010 14:17

Jest lista takich miejsc, do których w Londynie wracam zawsze, choć może się wydawać, że to obciachowe lub turystyczne. Wyszukuję tam „swoje poletko” do obserwacji i pielęgnuję je – bo właśnie te miejsca (totalnie szopingowe i na trasie prawie każdego travelera) mówią mi: „hej, znów jesteś w Londynie!”

Jest taki adres, który po prostu budzi respekt: 87-135 Brompton Road, Knightsbridge. Niezwykły sklep, wręcz instytucja, która mieści kilkadziesiąt numerów. Kwintesencja brytyjskości – pomimo tego, że właścicielem jest zadeklarowany przeciwnik Jej Królewskiej Mości. Harrods – tę nazwę zna każdy, kto choćby rzucił okiem na przewodnik po Londynie. Kocham go i nienawidzę zarazem...

Historia tego przybytku jest bardziej nowojorska niż londyńska, lecz może się mylę: w 1849 roku nikomu nieznany Charles Henry Harrod otworzył sklep z artykułami spożywczymi. Dobra jakość i znakomita obsługa zjednała mu serca lubiących szczególnie te qualities londyńczyków. Właściciel, a potem jego potomkowie, rozbudowywali sklep, aż wyrósł do obecnych – imponujących – rozmiarów ekskluzywnego domu towarowego. Pięć pięter, 300 działów - ale w jakim stylu!

ZOBACZ TEŻ

Marmurowe lady, witraże w oknach i wysokie ceny – wszystko to upewnia Brytyjczyka, że jego ojczyzna nadal jest potęgą. Jak mógł się więc poczuć prawdziwy poddany Jej Królewskiej Mosci, kiedy w 1985 roku Harrods'a kupił egipski multimilioner Mohamed al Fayed, znany teraz głównie z gromów rzucanych na Koronę po śmierci swego syna i jego przyjaciółki – byłej Księżnej Walii – Diany. Fayed podszedł jednak do Harrodsa w genialnym stylu – wyłożył na jego „makijaż” miliony funtów i zatrudnił cztery tysiące ludzi... Dzięki temu – jest tu bardziej „brytyjsko” niż kiedykolwiek.

Harrods – pomimo tłumów turystów, francuskich nastolatków kradnących szminki i Amerykanek zdziwionych, że nie mogą tu wejść w szortach – ma nadal styl. Co prawda asortyment ma podobny do KaDeWe czy nowojorskich czy paryskich sklepów, jednak warto tam się wybrać choćby po to, żeby przyjrzeć się jak pod podszewką kosmopolityzmu czai się glokalizm, czy po prostu – kolonializm.

Nie zamierzam – jak pewien klient z 1967 roku – zamawiać tu żywego słonia (na dostawę czekał tylko jeden dzień) ani kupować pamiątkowego misia...
Nie stać mnie też na puszkę kawioru zaprojektowaną przez miłośnika tego przysmaku – nieżyjącego już Yvesa Saint Laurenta. Przy okazji Bożego Narodzenia zastanawiałam się jednak nad wykonywanym na zamówienie futerałem na 6 butelek szampana Dom Perignon Rose Vintages i 3 kieliszkami, zaprojektowanymi przez mojego ulubionego Karla Lagerfelda - to do tej pory najdroższy przedmiot z bożonarodzeniowej oferty londyńskiego Harrodsa. Różowy, wykonany z najdelikatniejszej skóry okonia (!), z wnętrzem obitym skórą jagnięcą - kosztuje 70 tysięcy funtów (ponad 367 tys. złotych) za walizeczkę, lecz w cenie jest także prywatna sesja kiperska ze specjalistą z Szampanii. W zależności od woli klienta, odbywa się ona w jego domu lub w siedzibie firmy we Francji – sama nie wiem, którą opcję wybrać...

Choć kuferka nie kupiłam to jednak mam inne „małe przyjemności” w Harrodsie. Zawsze udaję się na polowanie wśród rzadkich marek kosmetycznych. Lubię kupić tam – niedostępne w Polsce – perfumy o zapachu creme brulee lub tarty cytrynowej, rzucić okiem na pudry, których mogła używać królowa Wiktoria lub limitowane wersje kosmetyczne robione specjalnie dla Harrodsa.

ZOBACZ TEŻ

Przy okazji ostrzeżenie – jeśli jesteście przyzwyczajeni , że z nowojorskiego domu handlowego wyjdziecie opsikani od góry do dołu perfumami, z makijażem robionym na jednym stoisku i zmywanym na drugim – nie spodziewajcie się czegoś takiego w Harrodsie. Nie wiem, czy to brytyjska rezerwa (niewidoczna w innych sklepach gdzie „can I serve you madame?” nadal się zdarza) czy jednak brak butów za parę tysięcy funtów na moich nogach...

Grunt w tym, że stoiska kosmetyczne w Harrodsie obsługują panie, których imiona i uroda ewidentnie są rosyjskie – nazwiska zaś brytyjskie do granic. Tatiany, Natalye, Nadie, Leny o urodzie overaged modelek, blond włosach i zaciętej minie – noszą nazwiska Smith lub Jones i nie darzą cię sympatią, o ile nie masz torebki Louis Vuittona ... Spotkałam w Harrodsie Amerykankę, która ewidentnie czuła przed nimi respekt – „Niesamowite, to musi być ta brytyjska rezerwa...” powiedziała przejętą wizytą w świątyni handlu.

Słowa „świątynia” nie używam na wyrost. 334 sklepy oraz 23 restauracje nie muszą być do tego powodem, jednak Sala Egipska (małe królestwo al Fayeda) i egipska klatka schodowa ze sfinksami, hieroglifami itp. mieści również kiczowaty ołtarzyk ku pamięci Lady Diany i Dodiego. Zdjęcia w złoconych ramkach, kwiaty, elektryczne świece... Poza tym to – jak dla mnie – to nadal świątynia brytyjskości – wystarczy rzucić okiem na asortyment akcesoriów piknikowych lub cenę marmolady lub yorkshire pudding na wynos... Albo kupić „angielską” herbatę z logo Harrodsa i nie pamiętać, że właściciel marki jest Egipcjaninem, puszkę zrobioną w Chinach z indyjską herbatą... W końcu na tym opiera się całe imperium i cały nasz współczesny świat.

Specjalnie dla serwisu kobieta.wp.pl prosto z Londynu nasza korespondentka Agnieszka Kozak
Dziennikarka, robi doktorat z gender i queer studies. Zajmuje się lokalnymi odmianami globalnych trendów, seksem i seksualnością w kulturze popularnej czasem krytykuje sztukę i fotografię, ale głównie nałogowo kupuje buty…

ZOBACZ TEŻ

Komentarze (0)