Historia, ultrasi i… seniorzy. Debiutancka powieść Alicji Czarneckiej-Suls
– Pewnych rzeczy nie powinno się odkładać. Życie należy do tych, którzy próbują – mówi Alicja Czarnecka-Suls, producentka telewizyjna, autorka powieści "Dziewięć kołatek Troya", w której zagadki, tajne organizacje i ciekawostki historyczne związane z legendą templariuszy mieszają się ze zwyczajami kibicowskimi, a w której na wymierzenie sprawiedliwości decyduje się… czwórka przyjaciół po sześćdziesiątce.
06.07.2024 | aktual.: 06.07.2024 10:44
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Ewa Podsiadły-Natorska, Wirtualna Polska: Podobno rzuciła pani pracę, żeby napisać książkę.
Alicja Czarnecka-Suls: Nie rzuciłam, ale po 20 latach pracy w biznesie mocno ją ograniczyłam. Jestem producentem nadzorującym "The Voice of Poland", "The Voice Kids" i "The Voice Senior", wprowadzałam je na polski rynek; to moje dzieci, z którymi nie byłabym w stanie się rozstać. Jednak dzięki temu, że przestałam być dyrektorem w firmie, mogłam wreszcie spełnić swoje marzenie o napisaniu powieści. Wcześniej, ze względu na ogrom obowiązków, nie było to możliwe.
Rozpoczęte konspekty i książki wciąż odkładałam do szuflady. Ta powieść domagała się jednak, aby ją napisać, poszłam więc na roczny kurs pisania, gdzie obowiązywały terminy oddania kolejnych części. Dzięki temu książkę napisałam dość szybko i mogłam zacząć ją poprawiać. Bo pisanie to jedno, a redagowanie to zupełnie co innego.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Tego pytania autorzy z reguły nie lubią, ale o czym jest pani powieść?
Bohaterami "Dziewięciu kołatek Troya" jest czwórka przyjaciół w wieku 60+, którzy chcą udowodnić, że rodzina niemieckiego naukowca, który w czasie wojny ukradł bezcenną kołatkę z Czerwińska nad Wisłą, nadal ją ma. Wskutek splotu różnych okoliczności bohaterowie tę kołatkę zabierają i uciekają z nią przed niemieckimi kibolami do Polski. Nauczyłam się przy pisaniu tej książki wiele o piłce nożnej, było to dla mnie bardzo ciekawe doświadczenie. Pomogło mi to, że wcześniej produkowaliśmy serial dokumentalny o Legii. Musiałam się dowiedzieć, kto z kim ma kosę, a z kim zgodę – tym razem w niemieckiej piłce. Dodatkowo główni bohaterowie muszą rozwiązać zagadkę historyczną związaną nie tylko z tą kołatką, ale również z templariuszami, który żyli w Polsce i byli tu aktywni – także w Czerwińsku – choć mało kto o tym wie.
Pani książka reprezentuje gatunek "cosy mystery crime". Co to znaczy?
Potocznie takie powieści nazywa się "przytulnymi kryminałami", choć moja książka to hybryda gatunkowa, bo jest w niej jeszcze przygoda i zagadka historyczna. W tradycyjnych kryminałach na ogół jest dużo krwi, brutalności, mocnych zdarzeń. Śmierć jest wszechobecna. Natomiast w "cosy crime" nie ma krwi płynącej strumieniami, przestępstwo jest tłem, a bohaterowie znajdują się w dość bezpiecznym otoczeniu. W podobny sposób pisała Agatha Christie. Czytelnicy bardzo lubią ten typ opowieści, choć oczywiście to nie jest tak, że zdecydowałam się na ten gatunek, bo jest on teraz bardzo modny.
Od początku wiedziała pani, jak książka się skończy? Część pisarzy to wie, a część siada do pisania tylko z pierwszym zdaniem i ogólnym pomysłem.
Wiedziałam. To jest konsekwencja mojej pracy producenckiej i mojego temperamentu – żeby napisać książkę, muszę mieć najpierw wymyślony cały konspekt. Nie znaczy to, że czegoś po drodze nie zmienię, ale zanim usiądę do pisania, muszę mieć rozpisane najważniejsze sceny.
Ten etap zajmuje mi bardzo dużo czasu, więcej niż samo pisanie, ale charakter mam taki, że nie mogę zacząć pracy nad książką, jeśli nie wiem, jakie będzie zakończenie. Przed napisaniem "Dziewięciu kołatek Troya" konspekt składał się z ok. 100 scen. Miał ponad 25 stron. To bardzo ułatwiło mi pracę. Dzięki temu nie musiałam pisać powieści w kolejności liniowej, tylko w dowolnym momencie mogłam opisać wybraną scenę.
Nietypowy w pani powieści jest fakt, że protagonistami są seniorzy. W polskiej literaturze to rzadkość.
To jest coś, na co bardzo bym chciała, żeby czytelnicy zwrócili uwagę. Sama debiutuję późno. Nasze społeczeństwo się starzeje, ponad połowa Polaków to ludzie dojrzali. Wiem, że to truizm, ale ci ludzie potrzebują mieć swoich bohaterów – a nie mogą ich znaleźć, bo w opowieściach przeważają śliczne dwudziesto- i trzydziestoletnie kobiety. Gdy czasem na targach książki pytam panie w dojrzałym wieku, z którym bohaterem się utożsamiają, słyszę, że nie ma kogoś takiego. Co więcej, osoby dojrzałe w pewnym momencie stają się społecznie niewidoczne, dlatego uważam, że tacy bohaterowie są potrzebni. Potrzebujemy ich mądrości, dystansu do siebie, innego spojrzenia na świat. I ja o takich ludziach nie mówię "seniorzy", bo to określenie jest według mnie protekcjonalne, tylko "starszacy".
Pani powieść opiera się na faktach historycznych?
Częściowo tak. Zupełnie przez przypadek pojechałam kiedyś z moim mężem oraz przyjaciółmi do Czerwińska nad Wisłą, którego dotąd nie znałam, mimo że leży blisko Warszawy, w której mieszkam. Dowiedziałam się o bezcennej średniowiecznej kołatce. Wybitny przedwojenny historyk sztuki Dagobert Frey, zaprzyjaźniony z polskimi uczonymi, wykorzystał te znajomości, żeby zrobić dokładny spis tego, co i gdzie się znajduje. Frey aktywnie uczestniczył w rabunku polskich dzieł sztuki podczas II wojny światowej. W swoim domu we Wrocławiu gościł Stanisława Lorenza, ówczesnego dyrektora Muzeum Narodowego w Warszawie, a jego żona Anna Magierowski była z pochodzenia Polką.
Dla polskich naukowców, którzy się z Freyem przyjaźnili, jego okupacyjna działalność była szokiem. Zaczęłam się zastanawiać, co taki gość robił w Czerwińsku i po co mu była kołatka. Odkryłam, że takich kołatek jest tylko kilka na świecie. Są bezcenne. Do tego wszystkiego doszło powiązanie z templariuszami… To aż się prosiło, żeby się tym zająć.
Dobrze się pani pisało tę powieść?
Pierwszą wersję książki pisało mi się całkiem dobrze, ale na etapie redakcji, kiedy po raz kolejny trzeba coś poprawić, zaczynasz własnej książki nie cierpieć. Bywały chwile, kiedy pisało mi się cudownie, czułam, że to jest niezłe. Ale bywało też, że męczyłam się z każdym zdaniem. Mówiłam do męża: "Jestem beznadziejna, nie umiem pisać". Wtedy odpowiadał: "Jesteś zmęczona, a nie, że nie umiesz pisać". Dla autora wsparcie rodziny jest bardzo ważne.
I coś jeszcze. W swojej książce przemycam myśl, że marzenia można spełnić w każdym wieku. Że każdy z nas może się przełamać, zrobić coś innego albo o czym zawsze marzył – nieważne, czy jest się młodszym, czy starszym. Pewnych rzeczy nie powinno się odkładać. Życie należy do tych, którzy chcą próbować. Może nie wyjść, ale próbują. Chcą lecieć wyżej i wyżej. Dlatego dla czytelników będę miała konkurs z nagrodą w postaci lotu balonem dla dwóch osób. Szczegóły niedługo pojawią się na mojej stronie internetowej www.alicjaczarneckasuls.pl.
Dla Wirtualnej Polski rozmawiała Ewa Podsiadły-Natorska