Gwiazdy"Hotel był pretekstem, żeby pisać o miłości" - Janusz L. Wiśniewski o nowej książce "Grand"

"Hotel był pretekstem, żeby pisać o miłości" - Janusz L. Wiśniewski o nowej książce "Grand"

„Szczerze mówiąc, mam problemy z fikcją literacką” – wyznaje Janusz L. Wiśniewski w rozmowie z Małgorzatą Trejtowicz.

"Hotel był pretekstem, żeby pisać o miłości" - Janusz L. Wiśniewski o nowej książce "Grand"
Źródło zdjęć: © Wydawnictwo Wielka Litera

„Szczerze mówiąc, mam problemy z fikcją literacką” – wyznaje Janusz L. Wiśniewski w rozmowie o swojej nowej książce „Grand”. Autor „Samotności w sieci” składa jak puzzle historie różnych osób, których losy krzyżują się na korytarzach sopockiego Hotelu Grand. „Główne jądro jest zawsze czymś, co się komuś wydarzyło”. W powieści historia hotelu, w którym nocował sam Hitler, splata się z równie bogatymi biografiami bohaterów. A wszystko kręci się wokół miłości.

Małgorzata Trejtowicz: Jako naukowiec i pisarz dużo Pan podróżuje. Dlaczego wybrał Pan na miejsce akcji akurat Hotel Grand Sopot?
* Janusz L. Wiśniewski:*W zasadzie wybór był oczywisty. Bardzo długo nosiłem się z zamiarem napisania książki o hotelu. Dlatego, że ludzie w hotelach zmieniają się. Tu obserwujemy wydarzenia, które w normalnym, codziennym życiu, w naszych domach często nie mają miejsca. Ludzie są w podróży. Już sama podróż powoduje, że jesteśmy ciekawsi innych. Ja sam mieszkałem w ponad 2,5 tys. hoteli na całym świecie, w czterdziestu czterech miastach, na czterech kontynentach. Z racji zawodowej, jak pani wspomniała, jako naukowiec dużo podróżowałem, a od momentu wydania książki "Samotność w sieci" podróżuję również z powodów literackich. Spotykam się z moimi czytelnikami, jeżdżę na targi książki, jestem zapraszany przez biblioteki w różnych krajach: od Chin, Wietnamu, po Albanię, jako że w tych krajach też wychodziły moje książki.

Natomiast decyzja, żeby to był Grand, była oczywista. Po pierwsze, miał to być polski hotel. Chciałem, żeby ta akcja toczyła się w polskim hotelu, nie w jakimś niemieckim, amerykańskim, australijskim, nawet nie na Bora-Bora. A jeśli w polskim, to nie ma hotelu o bogatszej historii niż sopocki Grand. To był pierwszy powód. Poza tym, jestem z nim związany. Moja mama podczas wojny pracowała w Gdyni jako kelnerka i atrakcją - a była wtedy młodą, 25-letnią kobietą, było przyjechać tutaj z koleżankami na potańcówkę. Na placyku tanecznym, który był wybudowany w Hotelu Grand, odbywały się kultowe potańcówki, choć wówczas nie używało się tego określenia. Przyjeżdżała tutaj, wypijała kawę i to było wielkie przeżycie.

Niedaleko Grandu z kolei, przez 4 lata w obozie w Stutthofie siedział mój ojciec. Dziwne, że mama pracująca w Gdyni jako kelnerka bywała w Grandzie, a on zupełnie z innego powodu przebywał tak blisko. Ja później bywałem tutaj z racji mojej szkoły. Jestem absolwentem Technikum Rybołówstwa Morskiego, maturę robiłem jako rybak. Pływałem na statkach, przy czym wynajmowaliśmy statek od Wyższej Szkoły Morskiej w Gdyni, bo szkoła nie miała swojego. Z Wybrzeża Kościuszki wypływałem w rejsy, więc byłem tu bardzo blisko. A jak mieliśmy trochę wolnego, jeździliśmy do Sopotu i zawsze się w pobliżu Granda przychodziło, aby go obejrzeć - albo od strony plaży, albo od strony ulicy.

Grand znów się pojawił, gdy została wydana moja "Samotność w sieci". Notabene, wtedy był tylko jeden portal, który reklamował tę książkę. To była Wirtualna Polska. Miałem tu promocję w Empiku przy ul. Bohaterów Monte Cassino w 2001 roku i wydawnictwo zdecydowało, że powinienem przenocować właśnie w Hotelu Grand Sopot. W starym wtedy Hotelu Grand, upadającym, chylącym się ku absolutnej ruinie. I właśnie z duchami historii, ze starymi elementami architektury - w takim niewyremontowanym hotelu wtedy mieszkałem.

A później z racji różnych wizyt, na przykład gdy byłem na spektaklu w Teatrze Muzycznym w Gdyni, postanowiłem nocować w Grandzie. Lubiłem ten hotel, który od czasu do czasu pojawiał się w moim życiu, więc wybór był oczywisty i w tej książce historia Hotelu bardzo mocno zazębia się z historiami moich bohaterów. Próbuję tak prowadzić wątki, aby historie, które się tu wydarzały, miały jakiś wpływ na losy postaci. Jak sama Pani widzi, jest to miejsce piękne. Ja się bardzo cieszę, że w dniu ogólnopolskiej premiery tej książki, 21 maja, jestem właśnie w Grandzie, który pozwala nam w tej maleńkiej, ale nobliwej bibliotece obecnej w tym hotelu rozmawiać.

Janusz L. Wiśniewski:Bardzo często rozmawiam z pokojówkami i osobami z obsługi. Mnie w ogóle interesują ludzie. Rozmawiałem też z kloszardami. Prototypem jednego z bohaterów był bezdomny, który kręcił się wokół Hotelu. Gdy wiedziałem, że tę książkę będę pisał, oczywiście myszkowałem po Hotelu, gdzie tylko się dało. Chodziłem po korytarzach, zatrzymywałem się przy drzwiach, wybierałem numery pokoi, konstruowałem swoje wątki. Przemierzałem ścieżki moich bohaterów, jeździłem windą, chodziłem po ogrodzie.

Gdy ogłosiłem oficjalnie, że ta książka powstanie, Hotel pomógł mi. Wprowadził mnie za takie drzwi, za które normalni goście nie zaglądają. Na samej górze hotelu jest malutkie muzeum hotelu, które dla niektórych osób się otwiera i w związku z pracą badawczą nad tą książką, mnie tam wprowadzono. Mogłem zobaczyć stare wanny, do których płynęła woda morska. To był jedyny hotel na Pomorzu, gdzie można się było kąpać w wodzie słonej i w wodzie słodkiej. Dla gości, którzy nie chcieli kąpać w się w zimnym Bałtyku, specjalną rurą była ściągana do najdroższych pokoi woda morska.

Dla bohaterów książki hotel jest azylem; miejscem, w którym można udać się na schadzkę, zapłacić po kryjomu za napisanie doktoratu, a nawet popełnić samobójstwo. Co dla Pana stanowi schronienie przed światem, gdzie czuje się pan w pełni swobodnie, nieobjęty cenzurą?

Może zabrzmi to paradoksalnie, ale dla mnie takim azylem jest moje biuro. Biuro we Frankfurcie nad Menem, z którego zrobiłem rodzaj mieszkania. Mam tam więcej fotografii moich córek niż w domu. Spędzam tam strasznie dużo czasu. Stoją tam kartony z moimi książkami, mój komputer z klawiaturą, której dotykam od wielu lat. Nawet jeśli zmieniam komputer, to klawiatura zostaje ta sama. Już się do niej przyzwyczaiłem. Tam mam w komputerze muzykę, którą odsłuchuję przy pisaniu książek. Wieczorami pozwalam sobie otworzyć butelkę wina. Mam swoje kieliszki, fotografie, pamiątki, ulubione zapachy. To jest mój azyl.

Hotele pojawiły się w moim życiu jako miejsce, w których muszę być z racji podróży. Obserwuję ludzi w hotelach, przysłuchuję się im, przysiadam się często do ich stolików. Ludzie w hotelach opowiadają o sobie o wiele chętniej, mając świadomość, że zniknę z ich biografii za dwie doby, a może jedną, i wtedy opowiadają prawdę.Dlatego że niczego nie boją. Jest trochę tak, jak Pani jedzie pociągiem i przysłuchuje się osobie, która wysiądzie w Kielcach i już jej pani nigdy więcej nie zobaczy. I ona mówi pani więcej, niż by powiedziała swoim znajomej sąsiadce, ludziom, których będzie spotykała codziennie... Nie mam takiego miejsca w hotelu, które byłoby moim azylem. Moim azylem jest biuro we Frankfurcie nad Menem, szóste piętro, niedaleko targów.

Czy któraś z postaci książkowych jest osobą historyczną? Nie sposób nie ulec takiemu wrażeniu, czytając chociażby wojenne losy rodziny pastora, którego dziadek zabijał w Stutthofie.

Janusz L. Wiśniewski:Generalnie prototypami moich bohaterów są osoby żyjące. Główne jądro całej historii jest prawdziwe, zaś wątki poboczne są często zmyślone, skonstruowane, dodane. Ale główni bohaterowie istnieli. Samobójca, który chce się zabić w Grandzie, jest osobą, którą znałem. Dziennikarka, która tutaj zdaje sobie sprawę, że jest z mężczyzną niepogodzonym z jej sukcesem... Pytano się mnie, czy jest to konkretna warszawska dziennikarka. Jest to konkretna dziennikarka, akurat nie warszawska. Rosyjska sprzątaczka (notabene - w Grandzie pracują obecnie ukraińskie pokojówki) też jest postacią, którą znam, nie z tego hotelu, ale z innego. Wszystkie te historie są prawdziwe. I Szwed, Szwedo-Polak można powiedzieć, urodzony na dworcu w Berlinie, który tutaj przyjeżdża w zupełnie innym celu, też ma swój pierwowzór. Spotkałem go nie w Sztokholmie, ale we Goteborgu, ale to nie ma żadnego znaczenia. To są historie, których jądra są prawdziwe, natomiast całe te didaskalia obok są już fikcją literacką.
Oczywiście też zaczerpniętą z losów innych ludzi.

Szczerze mówiąc, mam problemy z fikcją literacką. Zawsze mam uczucie, że kłamię, jeśli to komuś się nie zdarzyło. Dlatego też bardziej kleję, składam z puzzli losów i biografii innych osób - jeden obraz danej postaci. Biorę część z tego, część z tego, ale główne jądro jest zawsze czymś, co się komuś wydarzyło. Jest mi wtedy łatwiej, jest to bardziej wiarygodne. Praktycznie mam gwarancję, że nikt mi nie zarzuci, że Wiśniewski miał dziwny pomysł. Wszystkie historie w swoim przebiegu komuś się wydarzyły. Niekoniecznie w tym hotelu.

Jedna z bohaterek - dziennikarka w pana książce pochyla się nad bezdomnym i świadomie prowokuje otoczenie, wprowadzając go w zamożny świat „Granda”. Kiedy to przeczytałam, pomyślałam: niemożliwe…

Janusz L. Wiśniewski:Byłem świadkiem takiego wprowadzenia, wprawdzie to nie było w Hotelu Grand, ale we Francji, też nad morzem, tylko trochę innym, cieplejszym, też w luksusowym hotelu. Moja znajoma wprowadziła kloszarda z takim samym zamysłem, jaki miała bohaterka powieści. Ażeby pokazać, jak świat reaguje na zwykłą, zewnętrzną przemianę człowieka: na ubranie, wykąpanie, ogolenie go. Jak ludzie zmieniają stosunek do człowieka tylko ze względu na jego aparycję, na jego wygląd. Spotkało się to z takim samym ostracyzmem i odrzuceniem na początku, a potem z absolutną akceptacją. Natomiast to, co się później stało z tym bezdomnym, to już fikcja.

Nie sposób nie zauważyć, że zakończenie powieści jest nader optymistyczne. Bohaterowie, którzy mijali się na korytarzach Grand Hotelu znajdują szczęście – no właśnie – w miłości, w związkach. Czy bez miłości nie ma, według pana, 100-procentowego spełnienia?

Janusz L. Wiśniewski:To, że miłość jest najważniejsza w życiu, starałem się przekazać już w pierwszej książce: "Samotność w sieci". Przy czym wszystkie moje książki kończyły się tragicznie. Zarówno w recenzjach, w opiniach, które do mnie docierały, zawsze mi zarzucano, że ciągle piszę o tragediach. Że jeśli książka Wiśniewskiego ma 344 strony, to na pewno będzie w niej 341 tragedii. Że wszystko się źle kończy. Ale nawet w tamtych książkach, zakończenia były prawdziwe. W Hotelu Grand zakończenie - jak to Pani nazwała, są optymistyczne - nie są tragiczne. Ci ludzie znajdują jakieś spełnienie. A książka tak naprawdę kręci się nie wokół historii, nie wokół hotelu, biografii. Tak naprawdę wszystko kręci się wokół miłości.

I o to mi chodziło w tej książce. Hotel, wszystkie wątki historyczne są pretekstem, żeby pisać o miłości. Zarówno spełnionych, jak i niespełnionych, szczęśliwych i fatalnych.

Ta książka jest wyjątkowa, bo na ostatnich stronach po raz pierwszy występuje rodzaj pewnego optymizmu.

Jest pan naukowcem, ale pana książki są w dużej mierze psychologiczne. Zawiłości ludzkich związków, aspiracje, życiowe tragedie. Skąd się wzięło pana zamiłowanie do zagłębiania się w bliższe humanistom miłosne perypetie, a tym bardziej kobiece charaktery. Skąd pan czerpie wiedzę i inspirację?

Janusz L. Wiśniewski:Pisanie jest przeciwwagą dla mojej pracy naukowej. Informatyka, o której piszę, wymaga ode mnie niemal ascetyczności, skupienia, koncentracji, wyzbycia się emocji. Jest trochę emocji przy pisaniu programu, kiedy ten program zaczyna działać po roku pracy, pracuje przez dziesięć, a potem pojawiają się pierwsze błędy. Natomiast w pracy naukowej brakowało mi emocji. Mimo że jestem rybakiem i fizykiem, jestem także wrażliwym człowiekiem. W literaturze chciałem zajmować się ludzkimi emocjami, bo to one są najważniejsze. Wplątywać ludzkie losy w emocje i opisywać je. Przeważnie są to historie, które komuś się wydarzyły, które wywołały u mnie gęsią skórkę, wzruszyły mnie, zniesmaczyły albo wywołały jakiś bunt. Bo nie piszę tylko o dobrych emocjach. Piszę także o ludziach, którzy mają w sobie dużo winy, pogardy, sarkazmu, ludzi którzy są źli, krzywdzący, niesprawiedliwi.

Przyszło to w sposób naturalny. Gdy na rynku ukazała się "Samotność w sieci", zostałem wierny temu stylowi. Ale jak sama Pani wie, posługuję się różnymi stylami. Piszę epistolografię, np. "188 dni i nocy" z Małgorzatą Domagalik, gdzie jest sporo emocji, a nie ma żadnej fikcji literackiej. Napisałem "Czy mężczyźni są światu potrzebni?" - eseje popularno-naukowe przepełnione emocjami i chemią. Napisałem bardzo emocjonalną bajkę dla dzieci, która mam nadzieję będzie wznowiona: "W poszukiwaniu Najważniejszego. Bajka trochę naukowa", która trafiła do podręczników szkolnych.

Taki był mój wybór. Emocje mnie interesują i patrzę na emocje z różnych punktów wiedzenia. Bo wiem, co Pani ma w głowie, kiedy jest Pani zakochana albo co Pani traci z głowy, kiedy Pani przestaje być pani zakochana. Wiem, co ma Pani w głowie, jakie substancje, i mogę Pani narysować wzór chemiczny, kiedy Pani pożąda albo kiedy Pani nie pożąda, kiedy jest Pani smutno, kiedy Pani tęskni, itd. Patrzę na to z różnych punktów widzenia. Raz jako naukowiec, raz jako poeta. Ale emocje zawsze będą i zawsze były w moich książkach. Nigdy nie napiszę książki fantasy, nigdy nie napiszę kryminału. Ludzkie losy są tak kryminalne i tak przeplecione z tym, co dla innych jest fantasy, że nie potrzeba mi tego.

Jakie ma Pan plany na najbliższe miesiące? Pozwoli Pan sobie na zasłużony odpoczynek po promocji nowej książki?

Janusz L. Wiśniewski:Jestem już uwikłany w kolejne projekty. Mam plany do 2015 roku i żadnego odpoczynku nie planuję. Po promocji "Hotelu Grand" na Targach Książki w Warszawie, wylatuję do Bukaresztu, gdzie odbywają się Akademickie Targi Książki. Proszę sobie wyobrazić, że 12 lat po premierze, w języku rumuńskim ukazuje się "Samotność w sieci". Później lecę do Moskwy - "Grand" we wrześniu ukaże się w języku rosyjskim i to z naszą polską okładką. Co jest bardzo ważne, w tym samym czasie książka wyjdzie w języku ukraińskim oraz w Armenii - z czego jestem niezmiernie dumny, ponieważ z polskich literatów, chyba tylko Miłosza wydano w języku armeńskim. Wszystko to kilka miesięcy po polskiej premierze. A zatem licencję musieli kupić niemalże w tym samym czasie, co polską. Praca nad tłumaczeniami jest w pełnym toku. Dopiero w lipcu planuję 11-dniowy wyjazd i mam zamiar nie zabierać ze sobą komputera.

Wybrane dla Ciebie

Komentarze (14)