GwiazdyJanowscy - Ich wspólna melodia

Janowscy - Ich wspólna melodia

Janowscy - Ich wspólna melodia
Źródło zdjęć: © Rafał Masłow
23.04.2008 11:15, aktualizacja: 29.04.2008 11:57

Kiedy Ro­bert Ja­now­ski tańczy z gwiazda­mi, Ka­ta­rzy­na, je­go żo­na, była tancerka, cierpi męki. Może dlatego uchodzą za nie­zwykle szczęśliwą parę.

ZWIERZENIA NIEKONTROLOWANE

Kiedy Ro­bert Ja­now­ski tańczy z gwiazda­mi, Ka­ta­rzy­na, je­go żo­na, była tancerka, cierpi męki. Może dlatego uchodzą za nie­zwykle szczęśliwą parę.

SUK­CES: Nie cier­pi­cie wy­wia­dów. Trud­no na­mó­wić was na roz­mo­wę.

Ro­bert Ja­now­ski: Bo one zwy­kle ukła­da­ją się w prze­sło­dzo­ną opo­wiast­kę o na­szym nie­ziem­skim szczę­ściu. Dam przy­kład: „Po­ra­nek za­czy­nam od po­ca­łun­ku zło­żo­ne­go na ustach uko­cha­nej żo­ny”.

Ka­ta­rzy­na Ja­now­ska: Po­tem głasz­czesz po ja­snych głów­kach na­sze dro­gie dzie­ci…

RJ: Wresz­cie wy­glą­dam za okno: zło­top­sze­nicz­ne kło­sy i czer­wo­ne ma­ki ko­ły­sze wiatr… Peł­na sie­lan­ka!

Ja­kie ma­ki? Na Ur­sy­no­wie? O czym my mó­wi­my?

(Zgod­ny śmiech oboj­ga) RJ: Prze­sa­dzi­li­śmy ce­lo­wo, by po­ka­zać, jak to naj­czę­ściej w tych wy­wia­dach wy­glą­da, zwłasz­cza w ko­lo­ro­wych gazetkach, gdzie au­to­rzy w ogó­le tych opo­wia­stek nie autoyzują.

Bo ucho­dzi­cie za nie­zwy­kle szczę­śli­wą pa­rę, to fakt. Rzu­ca pan jesz­cze cu­kier­ka­mi w okno żo­ny? Ty­mi, w któ­re za­wi­jał pan li­sty mi­ło­sne?

RJ: Ka­sia w ogó­le już nie je cu­kier­ków, w tym pro­blem. I, przy­zna­ję uczci­wie, kwiat­ki też rzad­ko przy­no­szę. Wła­ści­wie, czym ja, Ka­siu, te­raz cię ob­rzu­cam?

KJ: Te­raz ob­da­ro­wu­jesz mnie do­brą ener­gią. I to dzia­ła… No, pre­zen­ty też są. Nie mo­gę się oprzeć i te­go nie opo­wie­dzieć. Nie­daw­no na uro­dzi­ny do­sta­łam pięk­ny sa­mo­chód owi­nię­ty ni­czym bom­bo­nier­ka wiel­ką czer­wo­ną wstę­gą.

RJ: Uro­dzi­ny ce­le­bru­je­my w spo­sób szcze­gól­ny… Ale i tak mi­strzy­nią w da­wa­niu wy­myśl­nych pre­zen­tów jest Ka­sia. Ja by­wam bar­dziej tra­dy­cyj­ny. Nie, że­by od ra­zu goź­dzi­ki i raj­sto­py, ale je­stem prze­wi­dy­wal­ny. Je­stem też ga­dże­cia­rzem, jak więk­szość fa­ce­tów… I przy­zna­ję się do te­go, a Ka­sia do­brze o tym wie. Nie­daw­no po­da­ro­wa­ła mi na przy­kład ze­ga­rek na nar­ty, ta­ki, któ­ry pod­czas zjaz­du mie­rzy szyb­kość, na­chy­le­nie sto­ku, czę­sto­tli­wość cze­goś tam… Wszyst­ko to, co po­trzeb­ne nar­cia­rzo­wi.

Nar­ty to zda­je się wspól­na pa­sja?

KJ: W tym ro­ku wy­jąt­ko­wo ta „nar­ciar­ska wspól­no­ta” zo­sta­ła za­wie­szo­na, bo by­łam na nar­tach sa­ma. Ale fak­tycz­nie, obo­je je uwiel­bia­my – na­wet na­ukę za­czy­na­li­śmy wspól­nie – ze wsty­du ro­bi­li­śmy to pod osło­ną no­cy, zjeż­dża­jąc po pra­wie pła­skim te­re­nie – wprost w za­spę przed sto­łów­ką ho­te­lo­wą…

Wa­sze dro­gi za­wo­do­we są za to róż­ne.

KJ: Ja od kil­ku lat zaj­mu­ję się psy­cho­te­ra­pią tań­cem i ru­chem. To rze­czy­wi­ście zu­peł­nie in­ny świat. Ale nie za­wsze tak by­ło. Po­zna­li­śmy się w te­atrze, w któ­rym mie­li­śmy ra­zem wy­stę­po­wać.

RJ: Mam am­bit­ną żo­nę! Na­wet kie­dy dzie­ci by­ły bar­dzo ma­łe, wciąż się do­kształ­ca­ła. Za­li­czy­ła ty­le fa­kul­te­tów, że miał­bym pro­blem, by je wszyst­kie wy­mie­nić. Mnie by się nie chcia­ło. A te­raz skon­cen­tro­wa­na jest na sto­wa­rzy­sze­niu, któ­re sku­pia psy­cho­te­ra­peu­tów tań­cem i ru­chem, i któ­re­go jest współ­za­ło­ży­cie­lem.

A po­tem przy­cho­dzi pa­ni do do­mu i na stwier­dze­nie mę­ża: „Je­zu, jak ja mam wszyst­kie­go dość”, mó­wi…

KJ: Nic nie mó­wi. Nie ba­wię się w do­mo­we­go te­ra­peu­tę.

RJ: Bo ja ni­gdy nie mó­wię: „Mam wszyst­kie­go dość”, po­za tym po­tra­fię się zre­ge­ne­ro­wać w 20 mi­nut.

Nie wie­rzę, fa­ce­ci uwiel­bia­ją „za­wo­dzić”, ja­cy to oni prze­pra­co­wa­ni i bied­ni.

KJ: To zna­my in­nych fa­ce­tów. Ro­bert ni­gdy nie na­rze­ka. To ra­czej ja czę­ściej po­trze­bu­ję je­go wspar­cia. W do­mu ro­le się za­mie­nia­ją – mój mąż jest mo­im pry­wat­nym, bar­dzo sku­tecz­nym te­ra­peu­tą.

Gdzie się pan ucho­wał? Wspa­nia­ły mąż, fa­cet, któ­ry choć od­niósł suk­ces w show­-biz­ne­sie, to po­zo­sta­je so­bą? Pa­na ko­le­gom wo­da so­do­wa ude­rza do gło­wy.

RJ: Przez wie­le lat pu­ka­łem do wie­lu drzwi. Wie­le ra­zy nikt ich na­wet nie otwo­rzył. Gdy­by suk­ces przy­szedł du­żo wcze­śniej, gdy­bym miał np. 19 lat – do koń­ca nie wiem, jak bym się za­cho­wał. Gdy­by Jó­ze­fo­wicz nie za­an­ga­żo­wał mnie do „Me­tra”, mo­że da­lej bym tak pu­kał…

Al­bo pra­co­wał da­lej ja­ko we­te­ry­narz…

RJ: Wąt­pię. Prze­cież z dnia na dzień zde­cy­do­wa­łem, że bę­dę śpie­wał w te­atrze…

Wy­le­czył pan ja­kie­goś ko­ta czy cho­mi­ka?

RJ: No pew­nie! Zresz­tą w do­mu ma­my pie­ska, dwa cho­mi­ki i świę­tej pa­mię­ci świn­kę. Umar­ła. I do­brze. Bo­że, jak ja jej nie zno­si­łem!

Pa­na pro­gram na­gro­dzo­no już trze­cią Te­le­ka­me­rą, to fe­no­men te­le­wi­zyj­ny. 11 lat na an­­te­nie, wciąż na­gro­dy i nie­słab­ną­ca po­­pu­lar­ność. Od­bie­ra­jąc Te­le­ka­me­rę, wy­glą­dał pan jed­nak na za­sko­czo­ne­go.

RJ: Naj­bar­dziej za­ska­ku­ją­cy był dla mnie fakt, że wy­gra­łem z Szy­mo­nem Ma­jew­skim… Cze­ka­my w do­mu na każ­dy je­go pro­gram i na­­praw­dę zna­ko­mi­cie się ba­wi­my. Ale sta­tu­et­ka stoi na mo­jej pół­ce – nie ukry­wam, że to dla mnie wiel­ka sa­tys­fak­cja.

Ro­dzi­na oglą­da co­dzien­nie pro­gra­m „Ja­ka to me­lo­dia”?

KJ: W ogó­le. No, w każ­dym ra­zie bar­dzo rzad­­ko. Nie je­stem fa­nem ga­tun­ku. A je­śli już ogłą­­dam, to je­stem su­ro­wym kry­ty­kiem, i my­ślę, że tak być po­win­no. War­to mieć ko­goś, kto nie upra­wia wa­ze­li­niar­stwa i jest szcze­ry. Wte­dy po­chwa­ły są rów­nie szcze­re.

RJ: Zwłasz­cza że mnie ta­ki ktoś, ko­mu mo­gę do koń­ca ufać, jest nie­zbęd­ny. Je­stem ty­pem na­iw­nia­ka. Ktoś mi coś pro­po­nu­je, to zwy­kle od­po­wia­dam: „No pew­nie, że tak”. Za­wsze wie­rzę, że wszy­scy wo­kół mnie są uczci­wi, życz­li­wi, chcą jak naj­le­piej…

Naj­wy­raź­niej nie do­stał pan jesz­cze po gło­wie od ży­cia.

RJ: Ależ do­sta­łem! I to nie raz. Ale to nie­ule­czal­ne, na­dal uśmie­cham się do lu­dzi…

Jak ro­dzi­na zno­si pa­na po­pu­lar­ność?

KJ: Bez­bo­le­śnie. Nie jest szcze­gól­nie uciąż­li­wa. Zwłasz­cza w War­sza­wie, gdzie miesz­ka du­żo lu­dzi zwią­za­nych z show­-bi­zne­sem… A dziew­czyn­ki jesz­cze do nie­daw­na w ogó­le nie mia­ły po­ję­cia, że ta­ta jest oso­bą po­pu­lar­ną. Do­pie­ro szkol­ne ko­le­żan­ki uświa­do­mi­ły im to, pro­sząc o au­to­graf ta­ty. Nie za­uwa­ży­łam, by zro­bi­ło to na nich szcze­gól­ne wra­że­nie.

RJ: Mo­ja po­pu­lar­ność nie jest z ga­tun­ku tych, któ­re spra­wia­ją, że tłum do­pa­da cię na uli­cy i ata­ku­je, bła­ga­jąc o au­to­graf.

Mia­rą tej „spo­koj­nej” sła­wy jest fakt, że nie sposób o panu prze­czytać na stro­nie pu­de­lek.pl, nie mó­wiąc np. o „Fak­cie”. Żad­nych plo­te­czek, skan­da­li­ków?

RJ: Ostat­nio za­de­biu­to­wa­łem na plot­kar­skiej stron­ce z ra­cji udzia­łu w „Tań­cu z gwiaz­da­mi”. Ale bez żadnych sen­sa­cji.

Na ra­zie. Po­cze­kaj­my kil­ka ty­go­dni, zwła­sz­cza że ty­po­wa­ny jest pan na zwy­cięz­cę. Za mie­siąc prze­czy­ta­my o ro­man­sie z part­ner­ką. To ce­na sła­wy.

RJ: Nie są­dzę. Mo­ja part­ner­ka ma 19 lat, ja 46. Ko­mu przy­szło­by do gło­wy, że mo­że ze­chcieć ta­kie­go sta­ru­cha?

Za­pew­niam, że nie­jed­nej. Zresz­tą to wiek, gdy fa­ce­ci prze­ży­wa­ją dru­gą mło­dość, znam pa­ry, gdzie róż­ni­ca wie­ku jest jeszcze więk­sza.

RJ: Zno­wu się oka­zu­je, że zna­my in­nych fa­ce­tów. Ale na­wet gdy­by za­czę­li wy­pi­sy­wać po­dob­ne bred­nie, na mo­jej żo­nie nie zro­bi to, po­dej­rze­wam, więk­sze­go wra­że­nia. Zresz­tą ona kom­plet­nie nie jest o mnie za­zdro­sna. Nic a nic! Ja – to co in­ne­go! Udu­sił­bym go­ły­mi rę­ka­mi każ­de­go, kto zbli­żył­by się do Ka­si. Je­stem na­wet za­zdro­sny o jej by­łych chło­pa­ków, na­wet o to, że ja­ko szcze­nia­ra ca­ło­wa­ła się kie­dyś tam z ja­kimś Lesz­kiem. Brr…

Czy po­za mor­der­czy­mi tre­nin­ga­mi w stu­diu te­le­wi­zyj­nym, w do­mu żo­na – w koń­cu kie­dyś tan­cer­ka – fun­du­je pry­wat­ne kur­sy?

KJ: Oj, nie. Ja ni­gdy nie upra­wia­łam tań­ca to­wa­rzy­skie­go. A te­raz, gdy zaj­mu­ję się te­ra­pią przez ruch, cier­pię mę­ki, pa­trząc na je­go wy­gi­ba­sy, bo mo­je cia­ło przy­zwy­cza­jo­ne jest do po­dą­ża­nia za na­tu­ral­ny­mi im­pul­sa­mi. Kie­dy Ro­bert po­ka­zu­je mi te wszyst­kie dziw­ne kro­ki, mo­je cia­ło krzy­czy: „Nie­e”.

A jak na udział w pro­gra­mie TVN za­re­ago­wa­ła pu­blicz­na TVP? Nie by­ło pro­ble­mów? Zda­je się, że Kam­mel stra­cił z te­go po­wo­du pra­cę?

RJ: To zu­peł­nie in­na sy­tu­acja, on był eta­to­wym pra­cow­ni­kiem te­le­wi­zji. Mnie nie wią­że kon­trakt z te­le­wi­zją pu­blicz­ną – je­stem wol­nym czło­wie­kiem. Ale w tym przy­pad­ku wszyst­ko by­ło od po­cząt­ku uzgod­nio­ne mię­dzy sta­cja­mi. Peł­na współ­pra­ca.

Zu­peł­nie jak w wa­szym mał­żeń­stwie.

KJ: (śmiech) W na­szym związ­ku pa­nu­je part­ner­stwo. Ro­bert to typ męż­czy­zny, ja­ki po­stu­lu­ją ko­bie­ce pi­sma. Pa­triar­chat jest dla nas po­ję­ciem hi­sto­rycz­nym. Po­za tym je­ste­śmy nie­atrak­cyj­ni dla me­diów. Tak nor­mal­ni, że aż głu­pio opo­wia­dać. A wia­do­mo – nor­mal­ni to nud­ni. Żad­nych sen­sa­cji.

RJ: Po­cze­kaj, po­cze­kaj… nie­daw­no oka­za­ło się, że nasz pies ma jed­no ją­dro!

KJ: Fakt. I to naj­więk­sza sen­sa­cja, ja­ką ostat­nio ży­je­my.

Jed­nak! Już no­tu­ję. A któ­re z was jest oso­bą moc­niej cho­dzą­cą po zie­mi, bar­dziej prak­tycz­ną, za­tro­ska­ną o tzw. pro­zę ży­cia?

KJ: To by­wa róż­nie… Ja spro­wa­dzam Ro­ber­ta na zie­mię, ale jak już go ścią­gnę z ob­ło­ków na dół, to on jest tą oso­bą, któ­ra się mie­rzy z rze­czy­wi­sto­ścią. Ale każ­de z nas ma wo­kół sie­bie spo­ro wła­snej, wol­nej prze­strze­ni, w któ­rej mo­że so­bie „po­fru­wać” i w któ­rej po­słu­gu­je­my się od­ręb­ny­mi ję­zy­ka­mi. I ona jest po­trze­b­­na. A spo­ty­ka­my się na tym ob­sza­rze, gdzie wszyst­ko jest wspól­ne i gdzie do­brze nam ra­zem.

RJ: Nie ma­my już po 20 lat, mo­że dla­te­go nie tra­ci­my cza­su na „ura­bia­nie” part­ne­­ra we­dług wła­sne­go wy­obra­że­nia…

KJ: My­ślę, że we­szli­śmy już w ten etap związ­ku, gdzie wszel­ka ma­łost­ko­wość i dro­­bia­zgo­wość jest po pro­stu nie­sto­sow­na. To do­bre sło­wo – nie­sto­sow­na.

Za­wsze tak by­ło? I dzi­wi­cie się, że te roz­mo­wy z wa­mi są sie­lan­ko­we? Mo­że jed­nak wspól­ne ży­­cie to jest sie­lan­ka? To się zda­rza.

KJ: Wca­le nie! Nie za­wsze by­ło tak ide­al­nie. By­ły i wiel­kie kłót­nie, i kry­zy­sy… Cał­kiem po­waż­ne…

RJ: …i do­brze nam zro­bi­ły.

A kto jest tą oso­bą, któ­ra pierw­sza wy­cią­ga rę­kę do zgo­dy? Kto jest bar­dziej skłon­ny do kom­pro­mi­sów?

RJ: Jed­nak ja.

KJ: Na­praw­dę?

RJ: No pew­nie, że tak. OK, zda­rza się, że Ka­sia przyj­dzie do mnie pierw­sza i po­wie: „No do­bra, dam ci się prze­pro­sić”. Uwiel­biam to!

KJ: „Mał­żeń­stwem po wło­sku” z pew­no­ścią nie je­ste­śmy. Pre­zen­tu­je­my ra­czej tem­pe­ra­ment scrab­bli­sty – na­sze ży­cie do­mo­we to­czy się w przy­jem­nym, nie­zbyt po­spiesz­nym tem­­pie – pew­nie stąd ten wspól­ny po­mysł „na po­tem” – wieś, spo­kój, ci­sza. To ta­kie na­sze ma­rze­nie, któ­re na pew­no kie­dyś zre­ali­zu­je­my. Na­sze dzie­ci też zdą­ży­ły już tym prze­siąk­nąć. Za­baw­nie brzmi, gdy mó­wią, że są do­ma­tor­ka­mi.

W ja­kim są wie­ku?

RJ: Aniel­ka ma 10 lat, To­la 7 i pół ro­ku, a 18-let­ni Ma­ka­ry w tym ro­ku zda­je ma­tu­rę. Od ro­ku uczy się grać na pia­ni­nie i już kom­po­nu­je – oka­za­ło się, że ma nie­zwy­kły ta­lent. Za chwi­lę bę­dzie lep­szy ode mnie, choć to prze­cież ja skoń­czy­łem szko­łę mu­zycz­ną.

KJ: Rze­czy­wi­ście jest zdol­ny. Wy­my­ślił dla mnie spe­cja­lne okre­śle­nie – ma­cosz­ka. To du­ża ulga nie być ma­co­chą…

Sło­wem, wzię­ła pa­ni męż­czy­znę po przej­ściach?

KJ: Sa­ma też by­łam ko­bie­tą z prze­szło­ścią – ża­den tam nie­do­świad­czo­ny pod­lo­tek.

By­łam za­ko­czo­na, gdy prze­czy­ta­łam, że spe­­cjal­nie skoń­czył pan jesz­cze pe­da­go­gikę, by kie­dyś uczyć w wiej­skiej szko­le? Dok­tor Ju­dym ze świa­ta show-­biz­ne­su?

RJ: Cze­mu nie? Za­wsze od show­mań­stwa wo­la­łem po­zy­ty­wi­stycz­ną pra­cę or­ga­nicz­ną. Ona spra­wia mi wiel­ką fraj­dę.

KJ: Ja nie bę­dę uczyć dzie­ci, ale ge­ne­ral­nie żad­ne z nas nie wy­obra­ża so­bie ży­cia za ileś tam lat w War­sza­wie.

Nie wy­star­czy let­ni do­mek pod War­sza­wą?

KJ: To był­by sub­sty­tut. Nie zno­szę pod­­war­szaw­skich la­sów. Las to dla nas Bory Tu­chol­skie. I tam bę­dzie kie­dyś na­sze miej­sce. Cho­dzi o to, by mieć coś praw­dzi­we­go – ka­wa­łek praw­dzi­wej zie­mi, praw­dzi­wą mar­chew­kę… i by spo­ty­kać też praw­dzi­wych lu­dzi, bo tam chy­ba o nich ła­twiej.

Tu w War­sza­wie ich nie ma?

RJ: W War­sza­wie wszy­scy ma­my za ma­ło cza­su, że­by być so­bą. Wy­cho­wa­łem się na wsi, mo­że dla­te­go za nią tę­sk­nię. I to nie jest tak, że je­stem zmę­czo­ny pra­cą, sto­li­cą, blich­trem, więc wy­kom­bi­no­wa­łem so­bie wieś. Nie, ja za­wsze wie­dzia­łem, że tam bę­dzie mo­je miej­sce.

KJ: Bo tak na­praw­dę to my je­ste­śmy dziad i ba­ba, dla­te­go cią­gnie nas na wieś…

Ta­ka pa­ra z wier­sza Kra­szew­skie­go: „Mie­li chat­kę ma­leń­ką, ta­ką sta­rą jak oni, jed­no mia­ła okien­ko i je­den był wchód do niej…”.

KJ: Ależ skąd. Dziad i ba­ba z uro­czym dom­kiem, w któ­rym bę­dzie łą­cze in­ter­ne­to­we.

RJ: Nie prze­nie­sie­my się w głę­bo­kie Biesz­cza­dy, gdzie nie ma prą­du, a ja nie bę­dę gar­bo­wał skór na ubra­nia…

KJ: …za to bę­dzie­my cho­dzi­li do la­su na ja­go­dy i pie­kli pysz­ne cia­sto ja­go­do­we...

RJ: …a za do­mem bę­dą ro­sły ka­nie i bę­dzie­my mo­gli je sma­żyć i jeść do wo­li...

KJ: …a ide­al­ny prze­pis na ich przy­rzą­dze­nie ścią­gnie­my z in­ter­ne­tu.

Wydanie internetowe

Źródło artykułu:Magazyn Sukces