Jestem sobą, jestem ideałem
„Jestem swoim najgorszym krytykiem” – mówi malarka Julia, bohaterka książki amerykańskiej pisarki Jill Bialosky, z którą spotkałam się niedawno, by przeprowadzić wywiad. Zaznaczyłam sobie to zdanie w książce podczas lektury, a gdy rozmawiałyśmy, znalazłam je i przytoczyłam. Bialosky – mniej więcej pięćdziesięcioletnia atrakcyjna kobieta, wzięta pisarka i redaktorka wielu znakomitych amerykańskich pisarzy, niewątpliwa kobieta sukcesu – spojrzała na mnie i powiedziała: – No cóż, to dokładnie tak jak ja. Jestem swoim najgorszym krytykiem.
19.12.2016 08:13
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
– A zatem jest nas co najmniej trzy – powiedziałam. Bo przecież nie ma gorszego krytyka niż ten, który siedzi w mojej głowie.
Bialosky uśmiechnęła się: – Mam wrażenie, że to jest kwestia płci, tak się nas wychowuje. Nas – dziewczynki, nas – kobiety. Przynajmniej tu, w Ameryce.
Och, to zupełnie tak jak u nas w Polsce. Och, to chyba tak jak absolutnie wszędzie w zachodniej kulturze!
W książce „Mit urody” (którą moim zdaniem powinna przeczytać każda dziewczyna, gdy dorastać zaczyna) Naomi Wolf pisze o tym, jak w czasach po drugiej fali feminizmu, gdy kobiety w końcu trafiły na rynek pracy, pojawiła się w świecie konieczność stworzenia nowej ideologii, która pozwoliłaby sprzedawać tym wyzwolonym już kobietom coś nowego w miejsce dotychczasowej konsumpcji, którą generowały kobiety-gospodynie domowe. Nie chciały już wydawać pieniędzy na środki czystości, piekarniki i inne magiczne wynalazki, które miały z nich czynić idealne matki i żony, a bez których one miały się czuć niepełnowartościowe i winne. „Wymyślono wówczas współczesną wersję mitu urody, którą poparł przemysł dietetyczny wart trzydzieści miliardów dolarów oraz przemysł promujący młodość wart dwadzieścia miliardów dolarów” – pisze Wolf. W latach 50. kobieta, by być bohaterką, rodziła jedno dziecko za drugim i zajmowała się domem, i z tego przemysł czerpał niewyobrażalne zyski, sprzedając jej produkty, które miały czynić z niej lepszą matkę i gospodynię domową. Dziś ta bohaterka ma być zawsze piękna.
„Gdy tylko kobiety w latach 60. zabrały głos, media, zgodnie z wymogami życiowego kłamstwa ówczesnych czasów, rozpoczęły tworzenie mitu urody wymierzonego w ich wygląd” – pisze Wolf. Dzięki temu można było odebrać ten głos kobietom w sposób bardzo prosty – ignorując je jako zbyt ładne albo zbyt brzydkie. A przecież nikt nie lubi być wyśmiany.
Kobiety, dążąc do realizacji tego mitu, otoczone zewsząd idealnymi i nierealnymi wizerunkami atrakcyjnych kobiet sukcesu, nie mogą nie popaść w poczucie winy. Wewnętrzny krytyk w naszych głowach ma się świetnie! Dokarmiamy go jak trolla w internecie naszą frustracją, ciągłym porównywaniem się, które jest teraz jeszcze prostsze, odkąd mamy Facebooka – dzięki niemu możemy porównywać się nie tylko z nierealistycznym obrazem kobiet w reklamach, ale także z oderwaną od rzeczywistości wersją życia naszych znajomych. Przecież nikt nie wrzuca na fejsa swoich brzydkich zdjęć ani informacji o życiowych frustracjach i niepowodzeniach.
Mam jednak nieodparte wrażenie, że coś ponownie drgnęło w kwestii kobiet. Ten ruch tektoniczny w skorupie ziemskiej był ledwo wyczuwalny, ale jednak obecny. Za sprawą marszów kobiet w wielu miejscach świata, za sprawą kandydatury Hilary Clinton w Stanach, za sprawą pojawienia się w przestrzeni publicznej głosów, które coraz wyraźniej sprzeciwiają się obecnej pozycji kobiet
Chciałybyśmy móc powiedzieć o sobie „Jestem sobą, więc jestem ideałem”. Bez konieczności oglądania się na jakiekolwiek kanony, na jakiekolwiek zewnętrzne uwarunkowania. Czuć się dobrze w świecie jako kobieta.
O tym, że coś drgnęło, o ironio, najbardziej świadczy – moim zdaniem – reakcja drugiej strony. Fala mizoginizmu, jaka przetacza się obecnie przez świat, jest doprawdy oszałamiająca. Mężczyźni, którzy oficjalnie stosują pogardliwy ton wobec spraw kobiet, tacy jak Donald Trump i jego akolici z tzw. "alt prawicy", stosują starą taktykę obrony przez atak. Jednak ta histeryczna reakcja mężczyzn piszących w swoich tekstach „Co wolałbyś mieć? Raka czy feministkę?” to paradoksalnie dobry znak – świadczący wyłącznie o tym, że ktoś poczuł się zagrożony. Po co atakować kogoś, kto ci nie zagraża? Najwyraźniej biały amerykański mężczyzna o prawicowych poglądach – twórca sukcesu najbardziej kuriozalnego człowieka na stanowisku prezydenta – poczuł, że to może być jego łabędzi śpiew. Czego serdecznie i państwu, i sobie, i naszym dzieciom życzę. Obyśmy mogły kiedyś wziąć głęboki oddech i powiedzieć sobie szczerze: „jestem sobą, jestem ideałem”.
Partnerem cyklu artykułów jest marka Bella