Julia Marcell: Dziwnie być człowiekiem
„Kiedy byłam małą dziewczynką, modliłam się o urodę. Dzisiaj jestem już pewna - wolę być ładna niż mądra (…) Głupotę ci każdy wybaczy, brzydoty nie daruje” - śpiewa Julia Marcell na swojej płycie. „Proxy” jest jaskrawym, trochę groteskowym, nieco kwaśnym, ale też ciepłym komentarzem do świata, który obserwuje artystka. Rozmawiamy z nią o mącącym w głowie internecie, chowaniu się za gadżetami, kulturze obciachu i zjawisku lubienia czegoś ironicznie.
18.07.2016 | aktual.: 19.07.2016 09:56
Katarzyna Paluch: W jednym z wywiadów o proxy mówiłaś jak o filtrze. Ale proxy jest też protokołem, który umożliwia robienie rzeczy niekoniecznie przeznaczonych dla nas. Można korzystać z serwisów zarezerwowanych dla amerykańskiego użytkownika internetu, łącząc się przez proxy. Można włamać się do sieci i pozostać niewykrywalnym dzięki proxy. Które z tych znaczeń jest ci bliższe w kontekście tytułu twojej płyty?
Julia Marcell: Proxy to dla mnie pośrednik. Z jednej strony coś, za czym można się schować; coś, co daje ci poczucie anonimowości. A z drugiej coś, co jest pomostem pomiędzy tobą a informacją. Potraktowałam ten wyraz trochę luźno w kontekście płyty. Proxy stało się dla mnie słowem na określenie roli gadżetów w naszej rzeczywistości. Gadżetów przedmiotów, ale też gadżetowych informacji, które nas zalewają, a tak naprawdę nie są nam do niczego potrzebne. Zastanawiałam się, jak bardzo się za nimi chowamy i jak wykrzywiają nasze rozumienie otaczającego nas świata.
No właśnie. Teksty piosenek, przynajmniej w moim odczuciu, stawiają cię w roli wnikliwej obserwatorki rzeczywistości. To, w jaki sposób wirtual zmienia ludzi, świat, zajmuje cię w takim „badawczym” wymiarze?
Ten badawczy wymiar wynika trochę z bardzo prywatnej potrzeby zrozumienia tego, co się dookoła mnie dzieje. Najlepiej mi się wyciąga wnioski z takich codziennych obserwacji, kiedy próbuję je spisać.
Jeśli jest coś, za czym można się schować, zachowując anonimowość, sprawia, że kusi robienie rzeczy, których z twarzą czy nazwiskiem byśmy nie zrobili. Może właśnie dlatego te gadżety, teoretycznie nikomu do niczego niepotrzebne, są tak pożądane. Wiesz, w tym sensie, że jakąś tam część człowieka wyzwalają.
Bo publicznie chciałabym stwarzać wrażenie, że na co dzień rozwijam swój humanizm i zdobywam wiedzę, a w cichości Google’a wolę spędzać godziny na memach i hejtowaniu w komentarzach? (śmiech)
O to, to. (śmiech) Nie jest zresztą tajemnicą, że anonimowość, taka prawdziwa anonimowość, którą umożliwia proxy, wyzwala w ludziach, w internecie, ciemne strony mocy.
Nie jest zresztą tajemnicą, że anonimowość w internecie nie jest prawdziwą anonimowością. (śmiech) Ale to prawda, w internecie łatwiej niektórym przychodzi wypowiadanie słów, których by nie wypowiedzieli, siedząc z kimś twarzą w twarz.
I trochę a propos tego, śpiewasz o tym, że głupotę każdy wybaczy, braku urody nie… To jest celna, kwaśna i strasznie smutna obserwacja. W internecie nikt nie jest głupi, jeśli ma pod ręką Google. Ale w świecie, w którym jesteśmy rozpoznawalni z profilowych zdjęć i selfie, lepiej być chyba jednak ładnym. Brzydcy mają przechlapane. Czyli jest aż tak strasznie?
To jest ludzkie, zawsze łatwiej było być ładnym. Zresztą bycie ładnym w różnych czasach i kulturach znaczyło coś innego. Natomiast to, co w dzisiejszych czasach da się zauważyć i co mnie osobiście wkurza, to promocja głupoty.
"Przestańcie robić głupich ludzi sławnymi”?
Jeżeli politycy przeczą istnieniu ewolucji, a artyści szczycą się, że nigdy nie przeczytali żadnej książki, to chyba coś jest nie tak.
Pamiętasz moment, kiedy przyznawanie się do nieprzeczytania książki przestało być obciachem? Wydaje mi się, że to się zaczęło z początkiem ery memów, powszechnego cynizmu, wszechobecnego sarkazmu i robieniu wszystkiego „dla beki”.
Małgorzata Halber fajnie dostrzegła, że era internetowa stworzyła takie kuriozum jak lubienie czegoś ironicznie. Bardzo mi się ta obserwacja spodobała. Jeżeli do wszystkiego masz dystans, jesteś nietykalny. Taka postawa chroni cię przed oceną innych. Jesteś nieprzenikniony, nikt naprawdę nie pozna niezmierzonych zasobów twojej inteligencji, nikt nie odkryje twoich kart.
A potem w nocy, przy wyłączonym komputerze płaczesz, że samotność, że nikt nie rozumie. Wynika z tego wszystkiego, że z twoich prób zrozumienia tego, co dookoła, wnioski są raczej gorzkie. Zresztą takie są też postaci z twoich nowych utworów.
Tak. Czuję, że internet zaczął zmieniać mój świat, ale nawet bardziej ten wewnętrzny niż zewnętrzny. Jestem rozkojarzona, marnuję czas, przejmuję się głupotami. Im bardziej wsiąkam, tym mniej mi się chce. Jak kiedyś z telewizją – po paru godzinach przed telewizorem czujesz się zmęczony.
Podoba mi się sprawdzanie, jak blisko z kimś jesteś, na podstawie liczby wymienionych wiadomości w komórce.
Dużo takich informacji o nas zbierają urządzenia, którymi się na co dzień posługujemy. I czasem, jak się temu przyjrzeć, można się nieźle zdziwić.
Moja komórka wie o mnie więcej niż ja sama o sobie. Pytanie natury lekko filozoficznej: kto ma rację? Algorytmy czy my z naszym wyobrażeniem o sobie?
Ciekawe pytanie. Możemy się takimi statystykami posługiwać, żeby sobie coś uzmysłowić, ale chyba jednak większość odbywa się w naszej głowie. Mogę kilka miesięcy bezproduktywnie dreptać w miejscu, a potem nagle wpaść na pomysł, który jest kluczem do nowej płyty czy piosenki. Ile z tego pomysłu jest wynikiem tego dreptania? Jest jakaś myśl i jest przestrzeń wokół niej. Tak jak cisza w muzyce, ta przestrzeń jest ważna. Ale w statystykach wypada słabo.
Żeby mieć przestrzeń w muzyce, trzeba mieć też przestrzeń w głowie. Potrafisz nagle odciąć się od wszystkich informacji, algorytmów, statystyk i bodźców czy to wymaga od ciebie jakiegoś wysiłku?
Zdecydowanie wymaga wysiłku, mam bardzo zaszumioną głowę. Najłatwiej mi to zrobić na koncercie. To jest dla mnie jedyna sytuacja na ziemi, w której potrafię totalnie nie myśleć.
Na koncercie w Krakowie odniosłam wrażenie, że na estradzie nie masz żadnego problemu w byciu sobą, byciu w zgodzie ze sobą. Niewielu znam muzyków, którzy potrafią na koncercie powiedzieć: „Ja już w sumie nie mam więcej nic do powiedzenia, a nie chcę gadać na siłę”. (śmiech)
(śmiech) Tak, to był piękny moment.
Wydało mi się to bardzo odświeżające po spotkaniach z artystami, którzy sprawiają wrażenie, że zrobią wszystko, żeby się tylko przymilić. Żeby ktoś nie napisał: „E, gburowata baba”. Anonimowo, w internecie. (śmiech)
I tak, jak ktoś chce, to napisze, więc po co się męczyć. (śmiech)
Parę zdań z tego wywiadu powieszę sobie nad komputerem, żeby się mniej przejmować ludźmi.
Super!
Twoje piosenki na „Proxy” układają się w nieco patchworkową historię. Podkreślasz, że to obserwacja, niekoniecznie autobiografia. Są chyba jednak jakieś momenty w tekstach, które są bardziej z autopsji niż z obserwacji?
Pewnie! Nawymyślałam tam garść groteskowych bohaterów, obstawiłam ich dziwnymi zdarzeniami, ale to wszystko po to, aby powiedzieć, co myślę, co czuję, co widzę. Chciałam to zrobić lekko, z przymrużeniem oka. Chciałam, aby było w tych tekstach dużo humoru i komiksu. Jednak wrażliwość, jaka z nich przeziera, jest totalnie moja. Nie wiem, czy są tam przeżyte przeze mnie wydarzenia. Ale są przemyślane przemyślenia.
Schowałaś się za nimi!
Nie schowałam. Użyłam ich jako przykładowych ilustracji. To jest płyta, która najbardziej bezpośrednio z moich dotychczasowych płyt mówi o tym, jaka jestem. Nie odpisuję na spam, ale zdecydowanie czasem myślę, jak dziwnie być człowiekiem. Że tak pozwolę sobie perfidnie sama siebie zacytować.
To w warstwie lirycznej. W warstwie muzycznej też opowiadasz o tym, jaka jesteś? Te miękkie brzmienia gibsona, ballady quasi-bigbitowe czy „Ministerstwo mojej głowy”, które od razu kojarzy się z Ciechowskim. To też taki patchwork historii o tobie, tyle że w dźwiękach?
Muzyczna strona wynikła z koncertów i jest naturalnym rozwinięciem poprzedniej płyty. Moja muzyczna historia jest kolorowa, nie mam jednego ulubionego artysty czy gatunku, chłonę wszystko, lubię różnorodność i dlatego tak się sama próbuję z różnymi rozwiązaniami, instrumentami czy drogami. Przez częste granie zakochałam się w groovie, w rytmie. Już przy płycie „June” zaczęłam się temu przyglądać, a teraz pochłonęło mnie w całości. Uwielbiam utwory, w których jest pewna energia, ale też gracja. Myślę, że stąd wzięły się nowe piosenki.
Trudno w tym momencie nie pomyśleć, że chyba nie dało się lepiej trafić na „spontaniczną” przeprowadzkę niż do Berlina. Jakoś nie mogę się oprzeć myśleniu, że „Proxy” trochę mi tym miastem brzmi. Może dlatego, że bardzo je lubię i bardzo bym tego chciała.
Ha! A to jest dla mnie akurat płyta warszawska, tu ją pisałam, choć pomysł narodził się w Berlinie. Na pewno gdyby nie Berlin, miałabym inną perspektywę, dużo się nauczyłam, żyjąc tam.
W Berlinie chyba w ogóle łatwiej się uczyć. I żyć. Przed rozmową pomyślałam, że choć może to klisza, to muszę zapytać, jak ci jest w miejscu, w którym chciałoby żyć pół świata? Myślisz sobie czasem: „miałam szczęście”?
Dla mnie Berlin nie był szczytem marzeń, tak naprawdę nie wiedziałam o nim nic, kiedy jechałam tam po raz pierwszy. Ale jak już pojechałam, to wpadłam na poważnie. Bo to fantastyczne miejsce. Jednak nigdy nie miałam poczucia, że wyniosłam się tam na dobre, zawsze jedną nogą byłam w Polsce, czy to za sprawą koncertów, czy rodziny i przyjaciół. I tak jest do tej pory, trochę jestem w Berlinie, a trochę w Warszawie czy Olsztynie. Choć na pewno szczęścia miałam dużo, że otworzyła mi się ta droga, aby się tam zaczepić.
Och, byłaś w Berghain? (Śmiech)
Tak!
To następny wywiad zrobimy o tym, jak wejść do Berghain (śmiech), czyli „Poradnik według Julii Marcell”. Trochę upiorny nam ten internet wyszedł. A czy z twoich obserwacji, z tych wszystkich historii opisanych w piosenkach, wynikło dla ciebie coś dobrego? Poza gorzkimi wnioskami?
Pewnie! Dla mnie to jest płyta bardzo czuła, lekka, napisana z dużą dozą sympatii. Rzeczywiście w wywiadach często schodzi na te mniej przyjemne aspekty naszej rzeczywistości, o których piszę w tekstach, ale w tym zagubieniu jest pewna dziecięca fascynacja odkrywaniem. Bo mnie fascynuje współczesność, fascynują mnie memy, postmodernizm, prędkość zmian. Język tej płyty wyniknął właśnie z takich ciągot. Z miłości do popu. Ona jest w stylu opowieści, w humorze, w abstrakcyjnych zderzeniach światów i groteskowych bohaterach. I w muzyce. Ciepłej, melodyjnej, bujającej.
Rozmawiała Katarzyna Paluch, miastokobiet.pl
Julia Marcell jest piosenkarką, kompozytorką, aranżerką, pianistką i gitarzystką. A także jedną z pierwszych polskich artystek, które pieniądze na swoją debiutancką płytę zebrały z pomocą fanów w serwisie crowdfundingowym. Nagrała ją w 2008 roku w Berlinie. Po wydaniu drugiej płyty „June” została nagrodzona Paszportem Polityki 2011 w kategorii „Muzyka popularna”. – Udowodniła, że karierę w muzyce pop można robić samodzielnie i na własnych zasadach – tak jury argumentowało to wyróżnienie. Pisze muzykę do filmów („Jak całkowicie zniknąć”) i spektakli („Kronos”). Serca fanów i krytyków zaskarbiła sobie mieszanką ambitnego popu i elektroniki, a przede wszystkim dającymi do myślenia tekstami, opisującymi i komentującymi rzeczywistość. Tę otaczającą nas, ale też wewnętrzny świat artystki, z którego obserwacji można jednak wyciągnąć pewne uniwersalne prawdy.
Zobacz także: Zespół Xxanaxx o początkach muzycznej kariery