Katarzyna Błażejewska-Stuhr: Self-care to po prostu higiena życia
Nadmiar obowiązków, strach o jutro, rodzina na głowie i brak czasu na cokolwiek. Któż tego nie zna, chociażby z czasów pandemii? Jak się okazuje właśnie, ten kryzysowy czas uświadomił wielu z nas, jak ważne jest zadbanie o własną przestrzeń i świadomie spędzony czas. O tym, że warto zwolnić i powrócić do natury, o tym, by prosić o pomoc i jasno określać swoje potrzeby, a także o tym, jak zadbanie o siebie zmieni całą naszą przestrzeń, rozmawiamy z Katarzyną Błażejewską-Stuhr, szczęśliwą mamą, dietetyczką, autorką bloga i licznych książek o zdrowym żywieniu.
16.06.2021 09:42
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Self-care to nadal nowe pojęcie w Polsce. Więcej się mówi o self love, czyli miłości własnej. Czym się to różni?
Oba pojęcia dotyczą zadbania o siebie w kontekście wyboru stylu życia i akceptacji niektórych rzeczy. Myślę, że dużej różnicy tu nie ma. W moim odczuciu self-care jest wewnątrz self-love. Z jednej strony mówi się o zatroszczeniu się o siebie, z drugiej często idzie to w stronę komercyjną i zaraz po tym, że mamy o siebie zadbać, słyszymy komunikaty reklamowe: kup urządzenie do masażu, kup sól do kąpieli i trzydzieści innych, często niepotrzebnych rzeczy. W takim znaczeniu nie odpowiada mi to pojęcie.
To jak wygląda samozadbanie o siebie?
To mogą być trzy minuty na uregulowanie oddechu lub krótka medytacja w ciągu dnia. U mnie zadbanie o siebie zaczęło się od oddechu. Tu nie chodzi o głęboką medytację typu mindfulness, tylko zapewnienie sobie chwili w ciągu dnia na świadomy oddech. To również kieruje naszą uwagę do środka. W moim wydaniu jest to powrót w stronę natury, słuchanie własnej intuicji, zbliżenie się do swojego wnętrza i uziemienie. Kiedy potrzebuję wypocząć lub po prostu się zregenerować, nie idę na siłownię czy zakupy, ale na spacer do lasu. To są małe rzeczy. Dbam o siebie w sposób naturalny. Tak więc dla mnie self-care nie jest marzeniem o nowym samochodzie tylko wewnętrznym przyzwoleniem, żeby o siebie zadbać.
A nie robimy tego?
My, kobiety, mamy szczególną tendencję, żeby dbać o innych wokół, często zapominając o sobie lub stawiając swoje potrzeby na szarym końcu. Self-care to zatroszczenie się o siebie, ale nie w przesadnym stopniu, tylko w takim wymiarze jak damy o innych, których kochamy. Wiele osób łączy to ze zdrowym egoizmem, jednak samo słowo "egoizm" ma negatywne konotacje i znacznie ujmuje szlachetności tego pojęcia. Self-care to po prostu higiena życia. W naszym słowniku brakuje słowa, które by wystarczająco określało taką postawę.
Gdzie w takim razie w priorytetach będą dzieci, partner i przyjaciele? Czy przejdą na drugi plan?
Będziemy tak samo ważne, jak ważni są inni. Zadbanie o siebie wpłynie pozytywnie na nasze otoczenie i wyjdzie wszystkim na dobre. Jeśli pozwolę sobie na chwilę dla siebie i ukoję swój układ nerwowy, to stanę się lepszą osobą dla mnie samej i innych. W covidowej rzeczywistości może to być nawet zamknięcie się w łazience, wejście do wanny i schowanie na chwilę uszu pod wodę, żeby nie słyszeć tego, co się dzieje za drzwiami. Po takim krótkim resecie nie będę warczeć na partnera, bo odzyskam równowagę. Będę miała więcej chęci i cierpliwości, żeby spędzić czas z dziećmi. Ważne też, aby angażować resztę rodziny w różne aktywności, które są dla nas ważne i kojące. Może to być spacer, wycieczka rowerowa, wyjazd na działkę, podlewanie roślin w ogrodzie. W taki oto sposób spędzimy wartościowy czas, będąc zarówno razem, a z drugiej strony zrobimy coś, co przyniesie relaks i spokój ducha każdemu z osobna.
Czy zauważa pani zmianę w myśleniu Polek w zakresie samozadbania? Czas pandemii nie był dla nas łaskawy pod względem spokoju i relaksu.
Zdecydowanie widzę dużą zmianę na plus w podejściu kobiet do samych siebie. Przede wszystkim wreszcie pozwalamy sobie na to, żeby o siebie zadbać. Myślę, że pandemia to bardzo przyspieszyła, doprowadzając nas na skraj wycieńczenia i tym samym musiałyśmy wejść na poziom self-care. W przeciwnym wypadku byśmy się posypały. To, że wszyscy byliśmy zamknięci w domach, z dziećmi, partnerami, mając na głowie prace domowe i zawodowe albo wręcz przeciwnie zostałyśmy same — to wszystko wymusiło na nas pomyślenie o sobie, uświadamiając, czego nam brakuje i potrzeba.
Czy długotrwałe poczucie niepewności przekierowało uwagę do wewnątrz w poszukiwaniu spokoju?
Myślę, że tak. W naszym kraju niepewność jutra prześladuje prawie wszystkich obywateli — i mężczyzn, i kobiety. Oprócz niepewności i lęków związanych ze zdrowiem doszło też zamartwianie się o byt: czy znajdziemy pracę po pandemii, czy może zaraz jej nie stracimy. Żyliśmy w permanentnej niepewności z cotygodniowym wyczekiwaniem na konferencje premiera i ministra zdrowia w nadziei, że świat powróci do normalności, że dzieci pójdą do szkoły i w naszym przypadku: że otworzą teatry. Żyjemy w bardzo niestabilnych czasach, nie tylko w związku z pandemią koronawirusa. Nasze systemy funkcjonowania podstawowego po prostu zaniemogły. Self-care jest odpowiedzią na to.
Jednak zadbanie o siebie w takich warunkach nie należało do najłatwiejszych. W jakich zajęciach kobiety odnajdowały spokój?
W pandemii wiele kobiet skierowało swoje kroki do kuchni. Piekły chleby, chałki i drożdżówki. Było to na tyle powszechne, że w sklepach zabrakło drożdży. Zauważyłam, że bardzo dużo osób, pomimo że wcześniej nie gotowało, zaczęło pokazywać efekty swoich wyrobów kuchennych. To taki powrót do tego, co robiły nasze babcie. Karmienie to słynna kobieca cecha i w momencie, gdy nie wiedziałyśmy, na czym stoimy i straciłyśmy poczucie bezpieczeństwa, powróciłyśmy do pierwotnych działań. To było zaspokojenie naszej potrzeby kontroli. Wcześniej po prostu nie miałyśmy na to czasu.
A jak pani sobie poradziła w pandemicznych realiach?
Mam dużo szczęścia, bo mamy domek na wsi i spędzaliśmy tam większość czasu. Dla nas to było niesamowite zbliżenie z naturą. Mój mąż bardzo długo nie pracował, co się wcześniej nie zdarzało. Była to szansa, żeby spędzić ten czas bardzo rodzinnie. To było wspaniałe. Zmiany przyszły wraz z jesienią, bo trzeba było zacząć w miarę normalnie funkcjonować w nowej rzeczywistości. To rzeczywiście było trudne. W zeszłym tygodniu po raz pierwszy od wielu miesięcy zostałam sama w domu na dwie godziny. To było niesamowite doświadczenie.
W czasie pandemii mieszkała u pani rodzina z Czeczenii. Jak kontakt z osobami po trudnych doświadczeniach wpłynął na panią?
Moi goście uświadomili mi, jak ważna jest chwila wytchnienia, samotności i spokoju. Zarówno obserwacja, jak i wspólnie spędzony czas uzmysłowiły mi jeszcze raz, że najważniejsze jest życie razem z bliskimi, których kochamy. Wszystko inne ma drugorzędne znaczenie.
Kiedy u pani pojawił się moment, w którym powiedziała sobie: dość, trzeba coś zmienić?
To był moment, kiedy u mnie coś się ulało i przelało. Nie miałam już siły. Zaczęłam rozmawiać z moim mężem, a właściwie to się rozpłakałam i powiedziałam, że nie mam już siły tak dalej funkcjonować. Maciej zapytał, w czym może mi pomóc, czego mi brakuje, zapewnił, że postara się to dać. Wtedy właśnie zaczęłam się zastanawiać: czego mi brakuje. Zdecydowałam, że chciałabym czasem rano nie wstawać i nie robić śniadania dla całej rodziny, wyprowadzać psów itd. Chciałabym raz w tygodniu móc się wyspać albo spędzić trochę czasu tak, jak będę mieć na to ochotę. W odpowiedzi usłyszałam od męża, że mogę przecież później wstać. A to właśnie nie o to chodzi! Nawet jak wstanę wcześniej, to chcę mieć pewność, że ktoś inny wstanie i zadba o całą domową machinę, a ja w tym czasie będę czytać lub robić cokolwiek innego, nawet patrzeć się w sufit i myśleć.
Jaki był efekt?
Jak się to już wydarzyło, to okazało się, że po pierwsze świat się nie zawalił, a po drugie ten poranek był zupełnie inny niż wszystkie. To też wpłynęło na cały mój dzień, bo nie zaczęłam go od wielkiej frustracji. I okazało się, że jest to możliwe do wykonania i wcale nie jest trudne. Wystarczyło zasygnalizować potrzebę partnerowi. Nie przyszło mu do głowy, że poranne wstawanie nie jest czymś, co uwielbiam. Ja sama też nie dawałam sobie przestrzeni, żeby zapytać siebie, czego mi potrzeba. Zdaję sobie sprawę, że nie każdy ma taką sytuację i wyrozumiałego partnera, ale można zacząć od innych prostych i niewymagających rzeczy, które mamy na wyciągnięcie ręki. Niech to będzie na przykład powiedzenie domownikom, że mam swoje 15 minut na kawę w ciszy. I nie chcę, żeby wtedy mi przeszkadzano.
Jak przyzwyczaić do tego otoczenie? Jest spora szansa, że potem wszyscy z powrotem wejdą nam na głowę.
Jeśli będziemy konsekwentnie tego wymagać, otoczenie się w końcu przyzwyczai. Jeżeli jednak nawet nie nazwiemy tej potrzeby, będziemy czuć dyskomfort i rozgoryczenie. Najprawdopodobniej nic się samo nie wydarzy. Ważna jest refleksja nad tym, czego nam brakuje i potrzeba. Rozmawiając o sytuacji z mężem, zrozumiałam, że dobrze jest konkretnie prosić o pomoc. Często ludzie z otoczenia sami się nie domyślą, że potrzebujemy wsparcia i pomocy. Wystarczy czasem o tym powiedzieć, że mi to czy tamto przeszkadza. I okazuje się, że to nie jest żaden wysiłek, żeby cześć obowiązków przejął od nas ktoś inny.
Czy my same narzucamy sobie taki kierat?
Wiele rzeczy, które naszym zdaniem oczekuje od nas otoczenie, albo z których, według własnych przekonań, powinnyśmy się wywiązywać, same narzucamy na własne barki. Często otoczenie od nas wcale tyle nie wymaga. Same narzucamy sobie taką rolę. Uświadomiłam sobie, że nie muszę codziennie robić rozmaitych śniadań. Czasem moi synowie mogą wziąć do szkoły garść ugotowanej fasoli, pomidorków koktajlowych i kawałek chleba. Nikomu krzywda się nie stanie, to zbilansowany posiłek. Wszystko może być o wiele prostsze. Czasami nasze wyśrubowane oczekiwania wobec samych siebie są miłym dodatkiem dla innych, ale często nie są aż tak odbierane jak przez nas.
Czy self-care opiera się na łagodnym podejściu do siebie, czy czasem wiąże się z podnoszeniem poprzeczki i robieniem rzeczy trudniejszych?
To jest bardzo indywidualne, bo podejście opiera się na tym, by słuchać siebie. To my ustalamy, czego nam potrzeba i w jakim stopniu. To wiedza o tym, co nam służy. Kilka miesięcy temu postanowiłam wrócić do biegania. Przed pierwszą ciążą przebiegłam półmaraton, a po urodzeniu drugiego dziecka byłam bardzo sfrustrowana, bo nie byłam w stanie przebiec nawet kilometra. Wiedząc, jak dużo dawało mi bieganie, postanowiłam do niego wrócić i nawet trochę się do tego zmusić, żeby uzyskać efekt. Wsłuchałam się we własne ciało. Bieganie było związane z wysiłkiem: zarówno fizycznym, jak i też tym, by się zmobilizować i wyjść. Poszłam w kierunku, w którym chciałam iść, jednak bez całej gwałtowności i ostrego rygoru. Nie było to pięć kilometrów szybkiego biegu, a kilometr marszobiegu. Z czasem naturalnie pokonywałam większe dystanse. Teraz mogę przebiec 10 km i wiem, że również półmaraton jest w moim zasięgu.