Blisko ludzi#KobiecaLinia Prokurator Małgorzata Ronc "zamknęła" Mariusza Trynkiewicza. "Nie uważam go za żadnego potwora"

#KobiecaLinia Prokurator Małgorzata Ronc "zamknęła" Mariusza Trynkiewicza. "Nie uważam go za żadnego potwora"

Była nazywana najbardziej charyzmatyczną prokurator w Polsce. Dzięki niej za kraty trafił Trynkiewicz czy Henryk Moruś. Nie bała się zwyrodnialców, zawsze myśląc przede wszystkim o ich ofiarach. Usunięta z prokuratury przez Zbigniewa Ziobrę, mówi dziś: "Władza sądownicza jest trzecią władzą, a ktoś robi z niej marionetkę. To jest bardzo niebezpieczne".

Małgorzata Ronc
Małgorzata Ronc
Źródło zdjęć: © Materiały prasowe | Magda Kuc
Karolina Błaszkiewicz

25.09.2020 10:14

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Karolina Błaszkiewicz, WP Kobieta: Czy wciąż myśli pani czasem o Mariuszu Trynkiewiczu?

Małgorzata Ronc: Myślę cały czas, proszę pani. W sytuacji, gdy dzieją się wokół niego różne sytuacje. Raz – ten ślub [odbył się w 2016 r., żona Mariusza żąda wypuszczenia go na wolność – przyp. red.]. Dwa – pornografia znaleziona w jego celi [zdjęcia i filmy – red.] Widziałam jego zdjęcie. Tą napuchniętą twarz. Prawdopodobnie bierze jakieś leki, które powstrzymują jego popęd seksualny. Bo to przecież wszystko wynika z tego. Zapuszczone włosy, ufarbowane na jasno. Zupełnie zmienił wygląd.

Jasne, że o nim myślę. Aczkolwiek nie są to wobec niego myśli pozytywne, ponieważ zdaję sobie sprawę, że jego ślub był fikcją, która miałaby ewentualnie pomóc przy zwolnieniu warunkowym. Bo on przecież karę odbył. Teraz, jako człowiek niebezpieczny dla otoczenia, jest zamknięty w ramach "ustawy o bestiach" (pomijam wyrok za posiadanie pornografii). Zawsze więc istnieje szansa – w jego pojęciu na pewno – która dzięki ceremonii ślubu postawi go w innym świetle.

To możliwe?

W moim przekonaniu nie, bo nie sądzę, żeby którykolwiek biegły powołany przez sąd stwierdził, że Trynkiewicz nie stanowi zagrożenia dla chłopców – w wieku tych, których pozbawił życia. On nigdy nie powinien wyjść na wolność. Jeśli wyjdzie, zrobi to samo natychmiast.

Sam to pani zresztą powiedział.

Tak. On tego nie wyklucza. W Polsce nie ma ustawy, która by określała przymusową kastrację. Tak zresztą wyraził się pan dr Lew Starowicz, który opiniował w tej sprawie. Trynkiewicz może poddać się kastracji, ale tylko z własnej woli. Ale mało jest takich osób, które dobrowolnie godzą się na pozbawienie zdolności płodzenia. W tym kontekście myślę o Mariuszu, że niestety, ale jest on skazany na izolację do końca swojego życia.

Dla wielu ludzi Trynkiewicz jest potworem w ludzkiej skórze.

Dla mnie żaden z niego potwór. To chory człowiek na tle hormonalnym i przemiany seksualnych pociągów. Nie był osobą, która zabijała dla pieniędzy, zysku czy dla jakichś innych niskich celów. Tak został ukształtowany w dzieciństwie. Tam tkwi przyczyna jego skłonności. Ja bym go więc nie nazywała potworem. W trakcie wszystkich moich przesłuchań nigdy nie wzbudzał obaw. W moim odczuciu nie stanowi zagrożenia wobec innych osób, jedynie chłopców w jego wieku – wieku, w którym on dorastał i był pozbawiony kontaktu z młodzieżą.

Czyli to nie jego wina?

Wychowano go w ten sposób, że wyjście na plac zabaw i bawienie się z rówieśnikami, przy chorym rozumowaniu babci i ojca (oboje cierpieli na schizofrenię), było zabronione. To spowodowało, że kiedy dorósł, szukał kontaktu z chłopcami. To się przerodziło w tak nieszczęśliwe, dla skrzywdzonych przede wszystkim, ale i dla niego samego, zachowania.

Powiedziała pani, że zażądała kary śmierci ze względu na rodziców tamtych dzieci.

Przede wszystkim ze względu na ofiary, które zginęły tragiczną śmiercią. Zostały zamordowane w okrutny sposób. Ci chłopcy się przecież wykrwawili, mogli żyć jeszcze długo po tych ciosach… To była krzywda zadana z pełną premedytacją. Aczkolwiek jego zachowanie pozbawione było jakiegokolwiek myślenia, mimo że jest człowiekiem z dużym ilorazem inteligencji.

Pytała pani, czy zażądałam kary śmierci dla rodziców… A spojrzałaby pani któremukolwiek z nich w oczy, nie robiąc tego? Dowody były niezaprzeczalne. Nie było czegoś takiego: "Może to on, a może nie on". Mariusz to zrobił. Ale znamy przypadki, kiedy ludzie zostali osądzeni, po czym się okazywało, że są niewinni.

Tak jak Tomasz Komenda.

Oczywiście, powiedziałabym nawet, że to książkowy przykład. Natomiast w tej mojej sprawie Trynkiewicza, jak i drugiej – Henryka Morusia [seryjny morderca z Sulejowa, skazany w 1993 roku przez sąd za popełnienie siedmiu morderstw – red.], wątpliwości nie miał nikt.

Pozostawała kwestia oceny i wyważenia kary, którą z innych przyczyn wnosiłam u Mariusza, i innych w stosunku do Morusia. To są dwie, skrajnie różne postacie. Mariusz był poczciwym, biednym, zahukanym, przerażonym człowiekiem. A Moruś był zbrodniarzem, który działał z pełną premedytacją, świadomością w celach rabunkowych, a według kodeksu karnego w celu osiągnięcia korzyści majątkowej. Do tego liczba ofiar, sposób pozbawiania ich życia, stopień winy nie dawały możliwości prokuratorowi i sądowi oceny jego zachowania w inny sposób.

Która zbrodnia była dla pani najbardziej wstrząsająca?

Każda śmierć niepotrzebna, niezasłużona i popełniona w następstwie zbrodni jest szczególnie naganna. I tutaj musi zadziałać kodeks. Chociaż najbardziej wstrząsającą była na pewno sprawa tamtych chłopców i Trynkiewicza. Widoki, których doświadczyłam, porażały. To były dzieci! Ale w pracy prokuratora trup ścieli się gęsto. Ale widok jest zawsze straszny i wywołuje pytanie, dlaczego w taki sposób pozbawiło się kogoś życia. Są jednak tacy ludzie, którzy nie mają żadnych skrupułów. Organy ścigania też nie mogą ich mieć.

Mówiła pani, że jako kobieta musiała pani nieraz tupnąć nogą, żeby zachować pewne posłuszeństwo wśród wielu mężczyzn biorących udział w czynnościach. Czy gdyby zaczynała pani dzisiaj, miałaby pani łatwiej?

Dzisiaj już bym nie chciała pracować w prokuraturze. Myślę, że jest inna niż była kiedyś. Ja nigdy sobie nie wyobrażałam, żeby przełożeni wydawali mi polecenia, jak i co mam zrobić. Oczywiście, nikt nie jest nieomylny. Ja też w swojej pracy mogłam popełniać błędy, zrobić coś lepiej lub więcej, ale skutek był zawsze pozytywny. Z tego, co dziś słyszę, wszystko odbywa się na potrzeby poleceń, co jest dla mnie nie do przyjęcia.

Do tego jeszcze wrócę, najpierw chcę zapytać o ważny wątek, poruszony w książce "Prokurator. Kobieta, która się nie bała", a mianowicie macierzyństwa. Odniosłam wrażenie, że miała pani wyrzuty sumienia wobec córki, której nie mogła pani poświęcić tyle czasu, ile pani chciała.

No na pewno! Nie raz wychodziło się z domu i wracało się po 12 godzinach. Dobrze, że miałam mamusię, która w pewnym momencie zdjęła ze mnie ciężar obowiązków, kiedy Ania była jeszcze mała. A potem jak już dziewczyna chodziła do liceum, to wstawałam rano, coś tam przygotowałam i jechałam do pracy. Ale widocznie nie zraziło jej to, skoro sama poszła na prawo, czego ja bardzo żałowałam. Tłumaczyłam jej, żeby tego nie robiła – w obojętnie jakim zawodzie prawniczym spotykasz się ze złem. Człowiek cały czas ma do czynienia z nieszczęściem, nieważne na którą stronę się spojrzy.

Powinni to robić ludzie, którzy mają poczucie rozsądku – sprawcę trzeba ukarać, pokrzywdzonemu dać zadośćuczynienie. To są trudne dywagacje, ale trzeba pamiętać, kogo my mamy chronić.

A zdarza się, że pokrzywdzony jest traktowany jak sprawca. Mówiłyśmy wcześniej o Tomku Komendzie. Zastanawiam się, czy nie bała się pani, że skaże niewinnego człowieka?

Ależ oczywiście, że się bałam. Każdy proces to jest jedno wielkie pasmo rozważań, czy na pewno on… Nie zawsze wszyscy się przyznają, nie chcą i nie muszą. Prawo im na to pozwala. Dlatego trzeba zebrać takie dowody, żeby iść do sądu z pełnym przekonaniem o winie. Prokurator musi wiedzieć, że czyni dobrze. Dlatego nie można wydawać poleceń. Nikomu – że ma tak wydać wyrok czy tak zakończyć sprawę. To jest "łamanie kręgosłupa" instytucji wymiaru sprawiedliwości.

No właśnie. W rozmowie z Joanną Podgórską zasugerowała pani, że po przejęciu prokuratury przez Zbigniewa Ziobrę, przestała się ona pani podobać.

Powiedziałabym, że ludzie są tam dręczeni. Dręczeni zawodowo. Wiem, że wielu nie godzi się na taką współpracę. Podejmują różne decyzje, odchodzą do innych zawodów, bo to jest niedopuszczalne. Ja rozumiem, że każdy może się pomylić, jesteśmy ludźmi, ale żeby kogoś oskarżać, trzeba mieć naprawdę wielkie przekonanie i tzw. twarde dowody.

Pamiętam pytanie, które zadała mi studentka prawa na Uniwersytecie Warszawskim. Chciała wiedzieć, co jest najtrudniejsze w pracy prokuratora i czy jest bardzo ciężka. Ja nie chcąc się zagłębiać, powiedziałam jedno zdanie i zawsze będę je powtarzać: "Nie tak męczy praca, jak współpraca".

A nie jest tak, że w każdym zawodzie trzeba iść na jakieś ustępstwa?

Ale w prawie karnym nie wolno, bo chodzi o konkretnego człowieka, któremu można zrobić krzywdę. W procesach sądowych i prokuratorskich bierze się bardzo dużą odpowiedzialność za swoje decyzje. Dlatego żadne polecenie nie powinno mieć miejsca. Bo jeśli raz, drugi coś zrobisz źle, nie dostaniesz więcej poważnej sprawy, prawda? Sam będziesz wiedział, że się do tego nie nadajesz, ale polecanie robienia czegoś wbrew faktom czy dowodom, to zbrodnia wymiaru sprawiedliwości.

Nie bratała się pani z władzą ani na początku kariery, ani pod jej koniec. Czy to jest kwestia wychowania?

To jest kwestia charakteru. Ja pewne cechy odziedziczyłam po moim stanowczym ojcu, który pisał maturę przed wojną i mając przygotowanie do pracy zawodowej, nie mógł jej podjąć. Tylko dlatego, że nigdy nie zapisał się do partii.

Ja tą silną osobowość, stanowczość i niepozwalanie na sterowanie sobą w żaden sposób, mam po nim. Zresztą jeśli człowiek lubi swoją pracę, to sobie to wypracuje. A kiedy nie chce się na czymś znać, zawsze mu będzie pod górkę. Ja mając wyniki, które mnie tylko zachęcały, a do tego wspaniałą współpracę z przełożonymi, mogłam tylko się cieszyć. Potem to się skończyło niestety, ale zadziała większa siła. W którymś momencie nasze społeczeństwo i wszyscy myślący zorientują się, że to nie tędy droga. Nie nakazy, nie polecenia, tylko rozwaga.

Wali pani prawdę między oczy. Bez owijania w bawełnę.

Do tej pory mam kontakt z niektórymi kolegami i słyszę, że gdy prowadzą spór i nie mogą się przebić, mówią: "Gośki tu brakuje, ona by zrobiła porządek". Bo ja szłam udry na udry i gdy szło polecenie, z którym się nie zgadzałam, pisałam, że nie zgadzam się i pod bzdurami nie będę się popisywać.

Jest pani z siebie dumna?

Jestem zadowolona, dumna może nie. I szczęśliwa, bo miałam możliwość prowadzenia spraw w taki sposób, jaki ja uważałam za słuszny. Zresztą miałam wspaniałą ekipę ludzi, którym mogłam ufać. Mogłam na nich polegać i w ciemno wierzyć temu, co dostawałam. Ale na to trzeba było sobie zapracować. Ja wszystko robiłam sama, a to jest bardzo ważne. Dziś dla pochwał pisze się bzdurną notatkę i w konsekwencji wychodzą głupoty. A wszystko musi mieć ręce i nogi.

Ile ja się namęczyłam w sprawie tej "Kaśki, co się moczy" [mąż po wyjściu z więzienia zamordował żonę, odnaleziono tylko jej czaszkę – red.]. To był ogromny wysiłek znaleźć dowody na zabójstwo. Mój wysiłek, bo policja tylko pisała notatki. A to wszystko trzeba było przenieść na tryb procesowy. To była olbrzymia praca. Tak jak te dwie dziewczyny, które zginęły [sprawa przyjaciółek z Piotrkowa, Doroty i Iwony – red.]. Ile ten chłopak wersji tworzył. Nie miał nawet 18 lat, gdy zabijał tą pierwszą. Sporo trzeba było z nim siedzieć, żeby wydobyć z niego, gdzie jest ta druga. Podejrzany nie otworzy się od razu. Przerzuca odpowiedzialność albo twierdzi, że on nic nie wie. To była ciężka praca, ale ja ją bardzo lubiłam. Męczyła mnie tylko współpraca, chociaż nie zawsze. Długo miałam pełen komfort. Do 2005 r.

No tak…

Niestety, zostałam relegowana. Dostałam faks od ministra [Zbigniewa Ziobry – red.]. To było dla mnie bardzo trudne. Aczkolwiek z perspektywy czasu wszyscy mi zazdroszczą: "Ty się ciesz, że mogłaś odejść, bo my tylko czekamy i liczymy miesiące".

Jeżeli przychodzi młody człowiek, tuż po studiach, i jest cały czas sterowany przez przełożonych, to czego on się nauczy ? Przełożony nie jest przecież nieomylny. I to się odbije na nas wszystkich. W każdej chwili możemy znaleźć się w sytuacji, gdy będziemy musieli zwrócić się o coś do sądu. Kiedy sędzia będzie ograniczony wolą przełożonego, to co on może zrobić dobrze?

Co musiałoby się zmienić?

Myślenie. Władza sądownicza jest trzecią władzą, a ktoś robi z niej marionetkę. To jest bardzo niebezpieczne. Często zastanawiam się: "Dokąd idziesz, Polsko?". Ale wciąż mam nadzieję i uważam, że trzeba ją mieć. Nadzieja umiera ostatnia. Inaczej człowiek by się załamał.

Obraz
© Materiały prasowe
Komentarze (299)