#KobiecaLinia. Kobiety zgotowały jej piekło. Deborah Feldman o ucieczce z zamkniętej społeczności - dziś znów jest o niej głośno
33-letnia Feldman ma bardzo napięty grafik. Sukces produkcji, która luźno nawiązuje do tego, co przeżyła, przyniósł jej ogromną popularność. "Unorthodox" to opowieść o dziewczynie, która wydostaje się ze środowiska, gdzie kobiecie odmawia się prawa do decydowania o sobie.
Satmar, bo o nim mowa, jest jednym z największych i najbardziej wpływowych ruchów chasydzkich na świecie, liczącym ok. 200 tys. osób. Deborah urodziła się i dorastała w Williamsburgu na Brooklynie, który społeczność Satmar szczególnie sobie upodobała.
Oderwana siłą od matki i z chorym psychicznie ojcem, trafiła pod opiekę dziadków ocalonych z Holokaustu. Babcia, a zwłaszcza dziadek, wymagali od niej pobożności i mówienia w jidysz. Feldman nie mogła czytać zwykłych książek, słuchać muzyki czy kontynuować nauki. Ale te zakazy nie powstrzymały rosnącej w niej ciekawości świata.
Przed ślubem w wieku 17 lat dowiedziała się, że musi sprawiać przyjemność wybranemu przez rodzinę mężowi, być mu posłuszna i rodzić dzieci. Powiedziano jej, że gdy będzie mieć okres, mąż nawet na nią nie spojrzy i jej nie dotknie. Przez 7 dni po miesiączce będzie musiała zaś pokazywać rabinowi szmatkę na dowód, że już jest "czysta".
Najwięcej przykrości doznała jednak ze strony kobiet. Ciotka czekała na jej najmniejsze potknięcie i publicznie je za nie krytykowała. Matka męża Deborah pouczała ją zaś, jak ma go zaspokoić. To od kobiet dostał przyzwolenie, by upokarzać żonę, wymuszać na niej zbliżenia i psychicznie się nad nią znęcać. Żadna nie okazała jej współczucia, gdy nie była w stanie uprawiać seksu z powodu pochwicy - schorzenia występującego często u kobiet, które wychowywały się w silnie opresyjnym religijnie środowisku. Nawet własnej babci nie mogła zwierzyć się ze swoich problemów.
To kobiety patrzyły na Deborah oskarżająco, gdy nie zachodziła w ciążę. Szeptały, że coś musi z nią być nie tak. Syna urodziła "dopiero" jako 19-latka. Po porodzie uświadomiła sobie, że nie może tak dłużej żyć. Zostawiła wszystko, co znała i wyjechała z dzieckiem do Berlina. Ze mną rozmawia 12 lat później.
Karolina Błaszkiewicz, WP Kobieta: Czy obecna izolacja przypomina ci życie w zamkniętej społeczności Satmar?
Deborah Feldman: Może myślałam o tym na początku, ale w Berlinie bardzo spokojnie podeszło się do tej sytuacji. Chociaż rzeczywiście zadawałam sobie to pytanie. Dotarło jednak do mnie, że różnica polegała na tym, że w społeczności Satmar fantazjowałam o życiu na zewnątrz. Wolność była tuż za rogiem. Teraz, w czasie tego lockdownu, wszyscy zrozumieliśmy, że nie ma już miejsca, gdzie można ją poczuć. Razem jesteśmy w tym "więzieniu". I dlatego jest inaczej. Nie mogę już fantazjować jak kiedyś.
Zobacz także: Czy chodzić do restauracji i co z maseczkami? Prof. Krzysztof Simon postawił sprawę jasno
Żyłaś w świecie ułożonym przez mężczyzn, ale to kobiety stworzyły ci piekło na ziemi. Skąd bierze się takie okrucieństwo kobiet wobec innych kobiet?
Sądzę, że to złożona kwestia. Próbując to wyjaśnić, zawsze zaczynam od wprowadzenia, że to mężczyźni zawsze narzucali swoją narrację i wymuszali przyjmowanie takiej wizji świata, jakiej chcieli. I myślę, że kobiety naprawdę w nią wierzyły.
Zresztą, to było ich zadaniem, by ta wizja rządziła codziennym życiem. Uważały to za coś oczywistego, normalnego. Mężczyźni przychodzili z ideami i przekonaniami, spisywali je i nam je komunikowali. Kobiety były od tego, żeby słowo stało się ciałem.
Do czego zmierzasz?
Do tego, że wiele z nich rzeczywiście się z tym identyfikowało, choć jednocześnie zależało im na aprobacie ludzi, którzy kreowali ich świat. Nie wydaje mi się więc, że te, które ja spotykałam, były okrutne dla samego bycia okrutnymi. Czasami odbieramy w ten sposób czyjeś zachowanie, doświadczając okrucieństwa.
Co więc dla ciebie było najbardziej upadlającym doświadczeniem?
Bardzo dobre pytanie. Prawdopodobnie to, że wszystko, co działo się w moim prywatnym życiu, było do publicznej wiadomości. W serialu położono na tę kwestię duży nacisk. Doświadczenie tego odbiera ci całą twoją godność. Dla młodych kobiet to szczególnie ciężkie – bo nie pozwala im się mieć jej za wiele.
Z drugiej strony, co ciekawe, jeśli odbierasz komuś jego godność, stawiasz się w niebezpiecznej pozycji. Ktoś, kto nie ma już właściwie nic do stracenia, może dokonać czegoś ekstremalnego. Niczego się nie boi. Myślę, że to powód, dla którego patriarchat od czasu do czasu chwieje się w posadach. Zabierz za dużo kobietom, to kobiety ci się odpłacą. Dotąd byłyśmy świadkami bezpiecznego tańca między dawaniem a odbieraniem. Ale teraz, gdy dochodzimy do ściany i mamy już powoli dość, trzeba walczyć. Wiem, że boicie się tego w Polsce, ale… co gorszego może się stać?
No właśnie. W marcu Polki znów protestowały, z domów i aut. Na tapecie po raz kolejny pojawił się temat całkowitego zakazu aborcji. Chce się im odebrać prawo do decydowania o sobie, tak jak kiedyś tobie. Czy twoim zdaniem jest z tego jakieś wyjście?
Masz rację porównując to, w Polsce macie dokładnie tę samą sytuację. Uważam, że są tam ludzie, którzy ciągle wierzą w stary porządek. Jeszcze trochę upłynie, zanim przestaną go na siłę utrzymywać. My jako kobiety nadal nie posiadamy alternatywnej, równie potężnej narracji co mężczyźni.
Narracja emancypowania się kobiet jest stosunkowo nowa i została przez kobiety wykreowana. Nie trzeba aż tyle czasu, ile zajęło to mężczyznom, żeby ją wzmocnić i pozwolić wszystkim kobietom znaleźć w niej dla siebie miejsce. Ale teraz, w tym momencie, kiedy żyjemy, stare idee wciąż nęcą, jedną i drugą płeć.
Kobietom może wydawać się, że zostając przy nich, zapewnią sobie poczucie bezpieczeństwa i przynależności. Ale warto podjąć ryzyko i uwierzyć w coś, co jest nowe, świeże i nie tak asekuracyjne. A więc – to moja rada: dać sobie kredyt zaufania.
Czym jest dla ciebie wolność?
To świadomość, że nic nie jest dla mnie ustalone z góry. Że mogę w każdej chwili zmienić zdanie. Że każda, nawet najmniej istotna decyzja jest tylko i wyłącznie moja. Nikt nie ma wpływu na to, o czym decyduję.
Są ludzie, dla których wizja przyszłości, w której biorą życie za rogi, bez wytycznych, co robić, może być przerażająca. Wolą mieć pewność, co ich czeka i że ktoś zadecydował za nich. Ja nie jestem osobą, która tego potrzebuje. Mam poczucie straty, wiem, czemu boli, ale wciąż istotniejsze jest dla mnie bycie panią swojego losu. Ja tu rządzę.
Bałaś się, że Esty z serialu zainspirowanego twoim życiem zostanie odebrana w zupełnie inny sposób. Dla mnie ani przez sekundę nie była jednak ofiarą, zwłaszcza w scenie golenia jej głowy przed ślubem [Żydówki muszą robić to w środowiskach ultraortodoksyjnych – red.]. Nic nie mówi, ale widać jej siłę. Która scena tobie podobała się najbardziej?
Jest kilka takich scen. Shira Haas to znakomita aktorka, która wkłada dużo osobistej refleksji i rygoru w swoją pracę. Z pewnością pociągnęła ten serial. Potrafi zrobić tak wiele, mówiąc tak niewiele. Dlatego Esty jest prawdziwą heroską.
Było zatem dużo momentów, które mnie poruszyły. Choćby w końcówce drugiego odcinka, kiedy Esty dzwoni do swojej babci… to była bardzo intensywna scena. Albo kiedy w sypialni mówi wreszcie Yankiemu, co myśli. Oczywiście wszyscy uwielbiają scenę przesłuchania do konserwatorium. Kocham jej śpiew.
Tak naprawdę więc każdy moment, gdy Esty pojawia się na ekranie, to ten ulubiony. Shira jest absolutnie niesamowita. Mieliśmy szczęście trafić na taką aktorkę. Nie każda potrafi, jak powiedziałaś, przekazać coś w taki sposób, by nie uznać jej bohaterki za ofiarę.
Co masz z Esty?
Są takie cechy… Esty wie, że jej szanse są właściwie zerowe i zdaje sobie sprawę z własnego nieprzygotowania, ale ma w sobie rodzaj dziwnego optymizmu i niepohamowane pragnienie, które pchają ją do przodu. Wydaje mi się, że mogę mieć w sobie coś podobnego. Powiedziałabym tylko, że jestem od niej nieco silniejsza i mniej podatna na zranienie.
Do tego Esty jest sobą, naprawdę. Kiedy tworzyliśmy serial, chcieliśmy, żeby nie odzwierciedlała jedynie moich doświadczeń, ale również innych osób, którzy odeszły z tej społeczności. A rozmawialiśmy z wieloma… Tak, jest ich sporo. Więcej niż kiedy ja opuszczałam Williamsburg 10 lat temu.
Ale nadal więcej jest tych, które tam zostały i są szczęśliwe, wybierając społeczność, a nie co innego. Czymkolwiek by to nie było.
Myślę, że zarówno książka jak i serial, pokazują, że do ostatniej minuty – ja i Esty – szukałyśmy szczęścia w sobie. Szczęście istnieje w tym świecie, ale w bardzo wąskiej ramie. Nie każdy potrafi się w nią wpasować. Nawet ci, którzy są już poza naszą społecznością, ciągle czują się przywiązani do jakichś elementów dawnego życia.
Nawet ja 15 lat temu powiedziałabym ci, że ono mi pasuje i jestem szczęśliwa. Za trudno byłoby mi się przyznać, że w tamtym życiu coś mnie unieszczęśliwia. Bo wtedy zmusiłoby mnie to do konfrontacji ze sobą. Musiałabym coś z tym zrobić. Nie chodzi więc o poczucie szczęścia, ale moment, gdy dotykasz dna i wiesz, że nie masz już tam czego szukać. Odejście jest zbyt trudne. Ci, którzy to robią, właściwie nie mają niczego. Jaka jest więc motywacja?
Ty odeszłaś. Uważasz się za odważną?
Nie, bo jeśli nazwiemy taką historię jak moja aktem odwagi, z góry ocenimy inne kobiety, które się na coś podobnego nie zdobyły. Zaczniemy mówić: "O, nie odniosły sukcesu, bo nie były wystarczająco odważne". A to nieprawda.
Zwykle każde osiągnięcie w naszym życiu jest rezultatem desperacji i strachu. W większości przypadków, bądźmy szczere, także szczęścia. Dlatego wolę unikać określeń "odważne" czy "inspirujące". W ten sposób uczy się nas, że tylko jacyś wybrańcy pochwalą się podobną historią. Oni są bohaterami, a reszta jest normalna, zwyczajna i nie stać ją na nic spektakularnego. Tworzymy opowieści tak niewiarygodne, że aż nieosiągalne. To niebezpieczne, zwłaszcza dla kobiet, mówić, że są dzielne czy wyjątkowe. Przekaz powinien brzmieć: każda z nas ma to wszystko w sobie. I jeśli czegoś nie robisz, to nie dlatego, że nie jesteś wystarczająco odważna.
Czy tego uczysz o kobietach swojego 14-letniego syna?
Unikalne w naszej relacji jest to, że on wie wszystko. Zawsze byłam w stosunku do niego szczera. O cokolwiek by mnie nie spytał, ja mu odpowiadałam. Dorastał więc, mając u boku oryginalną matkę, i opiekuje się mną w takim samym stopniu, jak ja nim.
Dlatego sądzę, że ma nieco inne podejście do kobiet. Ma poczucie, że są równe mężczyznom i są tak samo silne. W koleżankach widzi przede wszystkim ludzi. W związku z tym wykonałam chyba całkiem niezłą robotę. Mój syn nie uważa kobiety za egzotyczną, dziwną istotę. Zdarza mu się kupować coś dla siebie w kolorze różowym, bo po prostu mu się ten kolor podoba. Nie dzieli świata na męski i żeński. Wie, że wszyscy jesteśmy ludźmi. Po prostu.
Wywiad jest częścią cyklu #KobiecaLinia - rozmów z inspirującymi kobietami z Polski i świata. Co tydzień do przeczytania na łamach WP Kobieta.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl