Koronawirus. Sanitariusz opowiada o swojej pracy. "Odejście byłoby nieprzyzwoite"
Borys Stankiewicz pracuje jako sanitariusz w Szpitalu Bielańskim w Warszawie. Mężczyzna każdego dnia przemierza placówkę wzdłuż i wszerz, aby rozwieźć dostawy leków, czystą pościel czy przewieźć chorych na badania. Ponadto do jego obowiązków należy przetransportowanie zwłok pacjentów do zakładu patomorfologii. Sanitariusz właśnie to zajęcie uważa za najtrudniejsze i obawia się, że niedługo jego kilkuosobowy zespół nie nadąży z pracą.
Klaudia Stabach, Wirtualna Polska: Nazywasz siebie "członkiem czarnego personelu". Dlaczego?
Borys Stankiewicz, sanitariusz: Wykonujemy tzw. brudną robotę za najniższą stawkę. Sanitariusze, salowe, sprzątaczki od wielu lat są niedoceniani i spychani na drugi plan, chociaż tak naprawdę bez nas szpitale nie byłyby w stanie prawidłowo funkcjonować.
Teraz pracujecie ponad siły, może to otworzy oczy niektórym osobom.
Chcieliśmy to zmienić wcześniej. Planowaliśmy strajk i gdyby nie pandemia, to nasze działania rozpoczęłyby się w ubiegłym miesiącu. Dziś priorytetem jest walka o zdrowie Polaków.
Jak sobie radzicie w tej nowej rzeczywistości?
Jest ciężko. Obecnie dwóch kolegów z mojego kilkuosobowego zespołu jest na kwarantannie. Wszystko przez to, że przywieziono do nas pacjentkę z demencją z innego szpitala. Kobieta była zarażona, ale nie poinformowano nas o tym.
Kiedy się dowiedzieliście?
Gdy przyszły wyniki badań jakieś 8h później. Zmarła w w szpitalu MSWiA. Koledzy prowadzili panią na badani RTG. Natomiast zmarła w naszym szpitalu jej towarzyszka z sali, której zwłoki odprowadzali potem inni koledzy, którzy nie mają kwarantanny.
Teraz w obliczu pandemii wykonanie tego zadania stało się trudniejsze?
Zdecydowanie. Całe pomieszczenie jest wypełnione kropelkami wirusa pochodzącego z organizmu zmarłego pacjenta, który kaszlał, wydzielał ślinę itd. Procedura wejścia do takiej sali jest niezwykle ważna i bezwzględnie trzeba zachować środki ostrożności.
Ile to trwa?
Gdy dostajemy informację, na którym oddziale znajduje się nieżyjący pacjent, to na dwie godziny podstawiamy na oddział w wyznaczone pomieszczenie wózek zgonowy.
Celowo mówię pacjent, ponieważ tak jest określany przez mój dział do momentu pozostawienia w pomieszczeniu patomorfologii na najniższym piętrze szpitala, dostępnym wyłącznie dla pracowników.
W międzyczasie, dla pewności, wykonuje się ostatnie EKG i informuje rodzinę o całej sytuacji. Później przewozimy pacjenta do pomieszczenia na oddziale patomorfologii. Każda taka sytuacja jest dla mnie trudna i zajmuje sporo czasu. Nie wyobrażam sobie, jak będziemy funkcjonować, jeżeli tych zgonów nagle będzie bardzo dużo.
Ze względu na braki kadrowe?
Mój zespół jest niewielki, ale na szczęście 100 procent z nas wciąż chce pracować. Nieciekawa sytuacja jest w zespole odpowiedzialnym za higienę, czyli wśród salowych, sprzątaczek. Tam obłożenie jest na poziomie 40 procent. Wiele osób pracowało w kilku placówkach i kiedy trzeba było wybrać jedną, to nie każdy u nas został. Ponadto niektórzy poszli na zasiłek wychowawczy lub L4.
A pracy jest więcej niż zazwyczaj?
Zdecydowanie. Przecież trzeba dokładnie dezynfekować każdy kąt, każdą klamkę. Jeszcze przed pandemią salowa, która przychodziła na nocną zmianę, odpowiadała za czystość na całym skrzydle szpitala. Czyściła sale operacyjne, sale zabiegowe, sprzątała po pacjentach, którym przytrafił się jakiś wypadek.
Czy te panie mają dostęp do odpowiedniej ilości środków czystości i dezynfekcji?
Od kilku dni jest o wiele lepiej w tym zakresie.
Co się takiego wydarzyło?
Na początku tygodnia prezydent Warszawy zrobił nam dotowarowanie. Przywieziono całe kartony środków ochrony osobistej. W czwartek po godzinach rozwoziłem je na oddziały. Dobrze, że w końcu coś dostaliśmy, bo wcześniej była bieda.
Może dzięki temu w Bielańskim nie dojdzie do sytuacji, która wydarzyła się w Szpitalu Bródnowskim. Obecnie to jedno z największych ognisk epidemii w kraju.
Mam taką nadzieję. Dostaliśmy zapasy i zdajemy sobie sprawę, że jest to znak, żebyśmy byli przygotowani na falę zarażonych. Szpital Bródnowski, który był flagowcem na mapie Warszawy, zatonął, i teraz na jego miejsce wypływa stary, wyżyłowany i lekko podtopiony okręt Bielański.
Jak ta perspektywa wpływa na twoje samopoczucie?
Myślę, że radzę sobie lepiej niż wielu kolegów z pracy. Przeszedłem w swoim życiu przez sporo trudów, dlatego sytuacje stresowe mnie nie paraliżują. Chociaż nie będę ukrywał, że jestem zmęczony i przestraszony.
Nie myślałeś, żeby zrezygnować?
Teoretycznie mógłbym to rozważać, bo od urodzenia mam astmę, mam też nadciśnienie tętnicze, a to sprawia, że jestem trochę bardziej narażony. Jednak mój ojciec powtarzał mi: "jeśli nie wiesz jak się zachować, to zachowaj się chociaż przyzwoicie". Myślę, że odejście byłoby nieprzyzwoite.
A co z bliskimi? Nie boisz się o ich zdrowie? Że "przyniesiesz wirusa" do domu?
Moja mama jest w rodzinnym mieście, kilkaset kilometrów od Warszawy. Z kolei przyjaciółka i dzieci wyjechali w swoje rodzinne strony. Podjęliśmy wspólnie tę decyzję. Teraz mieszkam sam w jej mieszkaniu, ale to może zmienić się w każdej chwili. Zdecydowała się udostępnić swoje mieszkanie dla innych pracowników Szpitala Bielańskiego, gdyby w obawie o zdrowie rodzin nie chcieli wracać do własnych domów. Stwierdziliśmy, że ja i tak codziennie przebywam w tym szpitalu, przemieszam się po wszystkich oddziałach, więc jestem w podobnym stopniu narażony.
Piękny gest. Wiem, że podobnie zrobiło wielu Polaków. Mam wrażenie, że pandemia sprawiła, że solidaryzujemy się, że chcemy sobie pomagać. W jaki sposób można pomóc w pracy takim osobom jak ty?
Pomóc powinno się przede wszystkim lekarzom i pielęgniarkom, bo to na nich spoczywa odpowiedzialność za zdrowie pacjentów. Muszą mieć niezbędny sprzęt i środki ochrony. To oni walczą na froncie, a ja jestem od podawania im tej amunicji. Jednak jeśli mam okazję o coś poprosić, to proszę o pozostanie w domach i zachowanie dystansu społecznego.