Kto się boi pandemii? W lokalach na prowincji trzy imprezy jednocześnie, a w stolicy?
Dla jednych koronawirus to wciąż poważny problem. Dla innych wręcz przeciwnie. Część restauracji, które wynajmują sale, przeżywa prawdziwe oblężenie. Ludzie bawią się w nich, jakby jutra miało nie być. – Patrząc na to, jak niektórzy się zachowują, mam wrażenie, jakby żadnej pandemii nie było – przyznaje pracownica jednego z takich lokali. Czy tak jest wszędzie?
Pandemia, pandemia i po pandemii? Tak można wnioskować, słuchając relacji części pracowników branży gastronomicznej. Podobne wnioski można wyciągnąć z raportu Wirtualnej Polski i serwisu money.pl przeprowadzonego przez pracownię UCE Research na terenie całego kraju. Wynika z niego, że klienci sklepów i dyskontów niechętnie noszą maseczki, a przykładem świeci tylko obsługa. A zatem – czy i gdzie wciąż przestrzegamy zasad nowego reżimu sanitarnego? Jakie zjawiska dostrzegają pracownicy restauracji, i w końcu – co na to wszystko wirusolog?
Restaurator z południa Polski: "trzy imprezy jednocześnie to standard"
Dariusz Luziński, właściciel restauracji zlokalizowanej na południu Polski, przyznaje w rozmowie z WP Kobieta, że imprez jest bardzo dużo. – Jedne się kończą, następne zaczynają. Trzy imprezy jednocześnie w piątek, sobotę i niedzielę to już standard. Więcej – ludzie zaczęli organizować je środku tygodnia. Miałem u siebie np. chrzciny w poniedziałek, roczek w środę – mówi.
Restaurator wnioskuje z relacji gości i własnych obserwacji, że Polacy czują się bezpieczniej i nic nie stoi na przeszkodzie, aby zorganizować zaległe wydarzenia. – Nie tylko u mnie jest taki ruch. Teraz znalezienie wolnej sali wcale nie jest łatwe. Ten szał wynika z tego, że ci, których zaplanowane na marzec, kwiecień i maj imprezy nie odbyły się, chcą je zorganizować tak czy inaczej. Nawet w środku tygodnia – stwierdza.
Mężczyzna, zapytany o przestrzeganie zasad nowego reżimu sanitarnego, nie chce jednoznacznie oceniać zachowań gości. – Z tym respektowaniem zasad to różnie. My mamy całe wyposażenie, ale wszystko zależy od tego, kto się bawi. Im starsi, tym bardziej przestrzegają higieny, ale młodzi? Powiem tak: na takiej osiemnastce to dezynfekują się od środka – wyjaśnia.
Czy to przekłada się na zyski? Zdecydowanie tak. Jak wynika z relacji restauratora, dzięki napływowi gości sytuacja staje się coraz bardziej stabilna. – Nie podnieśliśmy cen. Na szczęście, podczas lockdownu płaciliśmy 50 proc. czynszu. Teraz, chociaż pracy jest mnóstwo, zyski rosną. Cieszę się, że u nas wszystko wróciło do normy.
A jak funkcjonowanie lokali gastronomicznych w małych miejscowościach wygląda (dosłownie i w przenośni) od kuchni? Od zaplecza widać i słychać więcej, więcej też się dzieje.
Kucharze i kelnerzy przyznają, że momentami bywa aż nazbyt intensywnie. Monika jest kucharką w restauracji zlokalizowanej w woj. małopolskim, która na co dzień poza organizacją imprez oferuje także catering okolicznościowy.
– Ruch przed pandemią był duży, ale teraz, kiedy obostrzenia zostały poluzowane, pracy jest mnóstwo. Zmęczenie bierze górę, cały dzień jestem na nogach. Przez to powroty z pracy są ciężkie. Nie spodziewałam się, że tak szybko będziemy musieli wrócić do funkcjonowania na pełnych obrotach – opowiada kobieta. Pracuje po 8-10 godzin dziennie, ale tempo pracy jest dużo większe. Przyznaje też, że nie ma to odbicia w zarobkach. Na urlop może liczyć, ale tylko bezpłatny. – Mieliśmy z mężem i dzieckiem jechać na wakacje, ale chyba sobie odpuścimy – dodaje.
Monika ma też swoje spostrzeżenia dotyczące higieny i przestrzegania reżimu sanitarnego przez klientów restauracji. – Na kuchni zawsze chodziliśmy w ubraniach ochronnych, włącznie z rękawiczkami i czepkami, ale maseczki? Przecież nie spróbuję zupy w maseczce. Poza tym, goście niespecjalnie się przejmują. Patrząc na to, jak niektórzy się zachowują, mam wrażenie, jakby żadnej pandemii nie było – zauważa.
– Goście restauracji nie zachowują żadnego dystansu między sobą, nie mówiąc już o dwóch metrach. Nie chodzą w maseczkach. Ostatnio widziałam, jak dwie osoby palą jednego papierosa na spółkę. Nie wspomnę już o tym, że nikt nie używa płynu do dezynfekcji dłoni, który stoi w restauracji – wylicza.
W stolicy sytuacja wygląda nieco inaczej, jednak jeśli chodzi o przestrzeganie zasad higieny – z tym też bywa różnie.
Manager stołecznej restauracji: "nie mówimy jeszcze o zysku"
W stolicy reguły wciąż obowiązują i nikt nie myśli o tym, aby je łamać. Bartosz Popsuj, manager jednej z wegańskich restauracji, zapewnia, że pracownicy muszą kurczowo trzymać się zaleceń. Jednocześnie przyznaje, że gościom trzeba o nich przypominać.
– Dbamy o przestrzeganie reżimu sanitarnego. Każdy z naszych pracowników ma obowiązek noszenia maseczek bądź przyłbic. Używamy rękawiczek, mierzymy temperaturę, a co najważniejsze – bardzo często myjemy ręce. Z dnia na dzień obserwujemy, że goście coraz częściej odwiedzają nasze restauracje. Zdarza się jednak tak, że musimy przypominać naszym gościom o ciągłym trwaniu stanu epidemii w Polsce. Na szczęście, spotyka się to z dużym zrozumieniem – wyjaśnia.
Popsuj przyznaje, że sytuacja finansowa lokalu nie jest tak dobra, jak sytuacja restauracji, które znajdują się poza miastem. – Nie mówimy jeszcze o zysku. Najpierw musimy spłacić zobowiązania względem naszych dostawców, pracowników. Mamy to szczęście, że w ogóle przetrwaliśmy – komentuje.
Czy jest się czego obawiać, idąc na imprezę? Wirusolog ostrzega
Sprawę komentuje wirusolog, prof. dr hab. Krzysztof Pyrć, kierownik Pracowni Wirusologii w Małopolskim Centrum Biotechnologii Uniwersytetu Jagiellońskiego. – Jak wiadomo, źródłem zakażenia wirusem jest bliski kontakt, dlatego wszystko zależy od tego, ile jest takich zgromadzeń i jak one wyglądają. Duże imprezy mogą skutkować zwiększoną liczbą zachorowań. Proszę pamiętać o tym, że mamy w tym momencie dużo zachorowań codziennych. Takie działania mogą przyczynić się do drugiej fali zachorowań – stwierdza.