Latać jak Polak z pęcherzem. O problemie, który dotyczy nas wszystkich
„Zaopatrzysz się w kołek, a gdy wyjdziesz na zewnątrz, wydrążysz nim dołek, a wracając przykryjesz to, czegoś się pozbył” – naucza Księga Powtórzonego Prawa. Zważywszy na stan i liczbę toalet publicznych, biblijne "kołek i dołek" wydają się całkiem kulturalnym rozwiązaniem.
Gdybyście znaleźli pod choinką nocnik, nie posiadalibyście się z radości. Oczywiście pod warunkiem, że byłby z XIX wieku, a wy pochodzicie z dobrze sytuowanej rodziny, którą stać na takie zbytki. Bogato zdobione naczynia na ekskrementy były wówczas wcale nie mniejszym bajerem niż dziś, dajmy na to, nowy model iPhone'a. Choć z dzisiejszej perspektywy może się to wydawać zabawne, śmiech więźnie w gardle, jeśli wejdzie się do publicznej toalety. Oczywiście pod warunkiem, że się taką znajdzie.
Toalety i supermarkety
W weekend pisaliśmy o sytuacji, która miała miejsce w supermarkecie w miejscowości Kuźnice Raciborskie. Matka robiąca zakupy z dzieckiem poprosiła pracowników sklepu o możliwość skorzystania z toalety w imieniu 3-letniej córki. Personel odmówił. Sprawa została opisana przez lokalną prasę i nagłośniona w mediach społecznościowych.
W efekcie głos zabrała rzeczniczka prasowa sklepu. Zaznaczyła, że zdaje sobie sprawę z niekomfortowej sytuacji kobiety i jej córki. Jednak ze względu na obowiązujące przepisy sanitarne, udostępnianie toalety pracowniczej klientom nie powinno być regułą.
- Staramy się uwrażliwiać personel naszych sklepów, aby w takich sytuacjach reagował w sposób elastyczny, szczególnie w przypadku dzieci lub osób starszych - mówiła rzeczniczka w rozmowie z dziennikarzami.
Po publikacji tekstu otrzymaliśmy opisy podobnych sytuacji, których świadkami byli nasi czytelnicy. O możliwość skorzystania z łazienki w sklepach sieciowych prosili emeryci, rodzice z dziećmi i osoby mające problemy z nerkami. Bezskutecznie. Większość z nich psy wieszała później na bezdusznych pracownikach albo dyrekcji sieci marketów. Czy jednak zapewnienie możliwości skorzystania z toalety nie powinno leżeć raczej w gestii władz samorządowych?
400 na 2,5 mln
W czerwcu Urząd Miasta Stołecznego Warszawy udostępnił mapę, na której zostały zaznaczone wszystkie ogólnodostępne bezpłatne toalety. W Warszawie jest ich niemal 400. Tyle że spora część toalet zaznaczonych na mapie to przenośne plastikowe wygódki. Latem widać je w wielu miejscach, ale zimą znikają z parków i skwerów. Nie wspominając o tym, że ich stan w sezonie jest przeważnie kiepski, a miejsca w środku na tyle mało, że dzieci ani osoby z niepełnosprawnościami ruchowymi raczej z nich nie skorzystają.
Choć oficjalnie w stolicy mieszka 1,7 miliona mieszkańców, szacuje się, że (po wliczeniu dojeżdżająch i niezameldowanych) w ciągu dnia przebywa tu ponad 2,5 miliona ludzi. Ile dokładnie toalet publicznych powinno być udostępnionych takiej ciżbie, trudno powiedzieć. Pewną wskazówkę w przybliżonych szacunkach mogą stanowić przepisy BHP. Wedle wytycznych w miejscu pracy powinna być minimum jedna toaleta na 20 kobiet i jeden pisuar na 30 mężczyzn.
Oczywiście lwia część z nas nie przemieszcza się nawet przez połowę czasu, który spędza w pracy. Ale przyjmując choćby i pół godziny za średni czas pobytu "na mieście", nawet 800 toalet publicznych to za mało dla miasta wielkości Warszawy.
Frytki i toaleta do tego
Jak radzą sobie mieszkańcy? Odwiedzają centra handlowe, robią slalom do toalet w metrze. W ostateczności zamawiają espresso czy frytki, na które niekoniecznie mają ochotę, byleby otrzymać "kod na sikanie". Mieszkańcy największych polskich miast są i tak uprzywilejowani. W miejscowości, dajmy na to, 40-tysięcznej odległości do pokonania pieszo są niejednokrotnie większe. A toalet publicznych poza urzędami czy domami kultury często nie ma.
Pomijając już niedostateczną liczebność, opłakany jest też stan toalet, do których bardziej pasuje kolokwialne określenie "kibel". W badaniu zleconym przez firmę Formica Group na reprezentatywnej grupie 2 tys. osób, ankietowanych pytano o ocenę stanu polskich toalet. Wyniki nie są zaskoczeniem.
Zdaniem 85 proc. Polaków typowa publiczna toaleta znacznie odbiega od standardów higienicznych. Ponad połowie nie odpowiada zapach, a 44 proc. uskarża się na brak papieru toaletowego. Co ciekawe, większość kobiet uskarża się na częsty brak mydła, który zauważa zaledwie 35 proc. mężczyzn. Inną nieoczekiwaną zależnością jest postrzeganie toalet w zależności od wieku ankietowanych – w najmłodszej grupie wiekowej, która nie pamięta PRL-u, na warunki panujące w toaletach publicznych uskarża się aż 90 proc. osób. Im ankietowani byli starsi, tym mniej im przeszkadzało.
Nie da się ukryć, że do pewnego stopnia za stan toalet odpowiadamy sami, chociaż trochę na zasadzie błędnego koła. Oto wchodzimy do kabiny, której stan pozostawia wiele do życzenia. Po sobie może i zostawilibyśmy porządek, ale już samo opuszczenie deski po kimś nieco obrzydza. Najczęściej dopasowujemy się do zastanych warunków, dodatkowo je pogarszając. Wolimy nie pobrudzić się niż nie nabrudzić. Dlatego nawet toalety, w których można trafić na listy dokumentujące cogodzinne wizyty personelu odpowiedzialnego za sprzątanie, nie gwarantują czystości.
Przeczytaj także:
Cloaca minima
Łacińskie przysłowie "Pecunia non olet" (pieniądze nie śmierdzą) dotyczyło niczego innego, jak toalet. Cesarz Wespazjan miał zwrócić się tymi słowami do urzędnika, który zakwestionował opodatkowanie publicznych szaletów. Dla Cesarstwa był to zresztą świetny interes. W 315 roku Rzym miał już 144 toalety publiczne, a także kanalizację, o dumnej nazwie cloaca maxima.
Być może w łazienkach pieniądz zwęszą i władze sieci supermarketów. Nietrudno wydedukować, że jeśli rodzic z dzieckiem lub osoba starsza stanie przed wyborem, gdzie zrobić zakupy, postawi na miejsce, w którym nie będzie trzeba toczyć uwłaczającego boju z pracownikami.
Toalety, i to nie tylko te publiczne, zawsze były w Polsce zagadnieniem problematycznym. Gdy podczas Wielkiej Wystawy w 1851 roku w Londynie otwierano szalety dla zwiedzających, w Warszawie nie było jeszcze kanalizacji. Ponad pół wieku później - w 1907 roku - Amerykanie zachwycali się cudem techniki, jakim jawiła się wówczas pralka elektryczna. Tymczasem po drugiej stronie oceanu fabryka fajansu we Włocławku szczyciła się kolekcją nocników. Było ich aż sześć modeli, niektóre opatrzone eleganckimi nazwami - "rokoko” czy "jardiniere”.
Załatwiania się "za stodołą" polskich chłopów oduczył dopiero Felicjan Sławoj Składkowski, ostatni przedwojenny premier, któremu zawdzięczamy tzw. sławojki. Za rozporządzenie nakazujące ich budowę regularnie mu się zresztą obrywało, zwłaszcza w rysunkach satyrycznych.
Być może to jeden z powodów, dla których żaden z polityków nie umieścił postulatów rozwiązania "śmierdzącego problemu" na plakatach wyborczych w ostatnich wyborach samorządowych. Koniec końców wybudowanie nowej linii metra czy już nawet częstowanie mieszkańców pizzą hawajską wygląda w politycznym CV dostojniej niż rozporządzenia w sprawie toalet.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl