Lepiej mieć żarłoka, czy niejadka?
Jadźka nie ma absolutnie żadnego szacunku dla naszych rodzicielskich starań, aby w lodówce jedzenia nam nie brakło. Bo Jadźka to jest żarłok. Wielki i niepohamowany!
Kiedy zaczęliśmy z Głową Rodziny razem mieszkać, marzyliśmy o czasach, kiedy nasza lodówka nie będzie wiecznie pusta. Po kilku latach udało nam się to marzenie zrealizować i poczuliśmy zadowolenie. Nie na długo. Jakiś żarłok wyjada nam wszystkie zapasy w ekspresowym tempie.
W czasach przed Jadźką uwielbiałam chodzić po sklepach. Bez żadnego konkretnego planu i bez żadnego limitu czasowego. Teraz wyrywam się z domu na pół godziny ze ściśle określonymi wytycznymi i długą listą zakupów. Większość spisanych rzeczy to oczywiście jadziowe sprawunki. Żadnych sukieneczek dla mnie, ani śrubeczek dla niego. Nie ma na to czasu.
Lista to podstawa. Inaczej przychodzę do domu z natrętną myślą, że kupiłam zupełnie nie to, po co wyszłam. I zawsze mam rację. A więc mam listę w dłoni i biegnę do marketu, bo na spacerek sobie raczej nie mogę pozwolić. Za godzinę mam ukochany fitness z ukochaną panią Sylwią, na którym na szczęście zapomnę o całym świecie. Będzie bosko. A więc biegnę z tą oto listą: pieluchy, nawilżane chusteczki, kaszki, mleko, banany, bułki, danonki, mięso na klopsy, kurczak, chuda szynka, twaróg, flipsy, chrupkie pieczywo (doskonałe do podjadania przez Jadźkę między posiłkami), paróweczki, soki owocowe, herbatka ziołowa, piwo dla Głowy Rodziny i słodkie wafle dla mnie. Bo przy samej ladzie były, to się nie oparłam. Chociaż po konsumpcji przyszła refleksja, że jednak powinnam. Trudno, za późno.
Zakupy rozparcelowane, spokojnie jadę sobie na ćwiczenia ze świadomością, że przez następne kilka dni nie muszę spotykać się z naszymi uroczymi ekspedientkami. Mąż mówi, że żyjemy w zagłębiu chamskich i odczłowieczonych sprzedawczyń i muszę się z nim zgodzić. Ale to na całkiem inny felieton. Ten jest o Jadźce, więc dochodzę do sedna. A sedno jest takie, że Jadźka nie ma absolutnie żadnego szacunku dla naszych rodzicielskich starań, aby w lodówce jedzenia nam nie brakło. Bo Jadźka to jest żarłok. Wielki i niepohamowany.
Kiedyś bałam się, że trafi mi się niejadek. Że godzinami będę wpychać dziecku jedzenie, żeby tylko skubnęło jakąś nitkę makaronu czy listek sałaty. Przerażała mnie myśl o nieustannej walce z własną córką o każdy kawałek, każdą łyżkę i każdy kęs. Widziałam już przecież takie nieciekawe przypadki. Ale teraz, kiedy Jadźka otwiera gębę do wszystkiego, co dają, zaczynam martwić się o coś innego. Że ma moje geny! A tak bardzo prosiłam o geny Głowy Rodziny w kwestii metabolizmu!
Od kiedy skończyłam szesnaście lat jestem na diecie mniej więcej co dwa tygodnie. Jedne diety kończę, inne nie. Jedne popychają moją wagę w dół, inne skutecznie ją podbijają. I tak w kółko macieju od lat. A wszystko przez to, że będąc dzieckiem byłam żarłokiem. Że nie pozwalano odejść od stołu, kiedy na talerzu widnieje nawet mały ziemniaczek. Nawet mały ogóreczek. Wylizać wszystko tak, żeby myć nie trzeba było. Żart, ale trafnie obrazujący mechanizm nabywania masy tłuszczowej w moje rodzinie. W efekcie od dzieciństwa mam problemy z nadwagą. Walczą z nią, staczam wielkie boje i małe potyczki. Przyzwyczaiłam się już do tego, ale nie chcę, aby moja córka całe życie też myślała o kaloriach. Zdaję sobie sprawę, że raz nabyta w nadmiarze tkanka tłuszczowa będzie męczyć ją już przez całe życie. Dlatego wolę dmuchać na zimne. I kontrolować małego żarłoka, co i ile wkłada do ust.
Gdyby miała metabolizm po tacie! Mogłaby jeść całe życie bez ograniczeń i równocześnie biegać po wybiegach jako modelka. Na razie nie ma nadwagi, ale szczuplaczkiem nie jest. Jednak ma dopiero rok z hakiem. Ale słowa „am” używa zdecydowanie za często. Zawsze, kiedy ja coś jem. Zawsze kiedy tata coś je. Zawsze, kiedy ktokolwiek je, a ona nie. Gdyby mogła, jadłaby pewnie cały czas. A może po prostu chce wszystkiego spróbować? Może nie jest żarłokiem, ale degustatorką? Może będzie kiedyś restauratorką, a dzięki niej nasza lodówka nigdy nie będzie pusta?