Łepkowska wierzy, że spotka szczęście
Specjalistka od „M jak miłość” ma pecha w miłości. Nowy serial jest dla niej terapią po nieudanym związku. W „Barwach szczęścia” Ilona Łepkowska mówi, że choć różnie układamy sobie życie, zdradzamy, kłamiemy, to wszyscy chcemy być szczęśliwi. Wierzy, że jak pięćdziesiąt razy napisze słowo szczęście, to je wreszcie spotka.
24.08.2007 | aktual.: 24.08.2007 11:56
50 razy szczęście
Specjalistka od „M jak miłość” ma pecha w miłości. Nowy serial jest dla niej terapią po nieudanym związku. W „Barwach szczęścia” Ilona Łepkowska mówi, że choć różnie układamy sobie życie, zdradzamy, kłamiemy, to wszyscy chcemy być szczęśliwi. Wierzy, że jak pięćdziesiąt razy napisze słowo szczęście, to je wreszcie spotka.
Łatwo być kobietą zarządzającą?
Bardzo trudno. Łatwiej być uległą i pozwolić innym podejmować za siebie decyzje. Ale nie przeskoczę swojej natury. Lubię decydować, może chwilami jestem zbyt apodyktyczna, chociaż potrafię wesprzeć mężczyznę, z którym jestem, pomóc mu. Wielu ludziom pomagam. Z jednej strony więc ta moja energia może być dla partnera trudna do zniesienia, ale z drugiej – oddaję ją na rzecz związku. Często mamy ochotę wybrać ze znajomych osób po jednej cesze i ulepić człowieka idealnego – mąż Eli dobrze zarabia, ale mąż Dorotki potrafi naprawić radio. Niestety, zawsze z czegoś trzeba zrezygnować. Zastanawia mnie, dlaczego nikt nie pyta słabych mężczyzn, czy dobrze jest być słabym, a silne kobiety wciąż pyta się, czy łatwo być silną. A to od razu kobietę wartościuje. Tak jakby silna znaczyło gorsza. Może wygodniej byłoby udawać słabość?
Próbowała pani kiedyś?
Miałam taki problem z moim ostatnim mężem. On zarabiał dużo mniej, radykalnie mniej niż ja, ale dla mnie nie był to żaden temat, bo pieniądze były wspólne. Wiedząc jednak, że on jest bardzo czuły na tym punkcie, mówiłam: nasz samochód. I jak na złość, zawsze znalazł się ktoś, kto wyskoczył: Ilona, za ile kupiłaś ten swój samochód? I był zgrzyt. Nie da się liczyć z każdym słowem, za każdym razem pytać o zdanie, oszukiwać. Trzeba znaleźć sobie kogoś, kto pokocha mnie taką, jaką jestem. Nie jestem aniołem, ale nie jestem też diabłem.
Potrafi pani okazywać czułość?
Potrafię być bardzo czuła, choć przyznaję, że nie zawsze taka byłam. Ale akurat gdy w ostatnim związku byłam niezmiernie czuła, dostałam za to strasznie w tyłek – i skończył się on spektakularnie źle. Nie mam sobie nic do zarzucenia. Byłam bardzo w porządku. Paradoksalnie jednak, ze strony tego mężczyzny spotkało mnie wiele okropnych rzeczy.
Jednak po trzech małżeństwach miała pani odwagę zaufać po raz kolejny.
Wychodziłam za mąż, bo uważam, że jeśli ktoś mówi „kocham’, to dlaczego tego nie usankcjonować? Bronienie się przed małżeństwem oznaczałoby, że mam nieczyste intencje. Fakt, że w drugim małżeństwie decyzję przyspieszyło dziecko, które miało przyjść na świat. Kiedyś do szczęścia bardzo był mi potrzebny mężczyzna u boku, ale po ostatnim rozwodzie pomyślałam: Łepkowska, daruj sobie – albo nie nadajesz się do związku, albo nie potrafisz wybierać. Przez lata miałam blokadę, podświadomie wysyłałam do facetów sygnały: nie zbliżaj się do mnie. Potem słyszałam od mężczyzn, że robiłam na nich wrażenie, ale ich odpychałam. I nagle któregoś dnia okazało się, że mam czterdzieści parę lat i w tej dziedzinie już raczej nic mnie nie spotka… Tego ostatniego związku naprawdę nie szukałam. To on mnie znalazł. A ja uległam pod ciężarem bukietów, komplementów i wyrafinowanych prezentów. Przyćmiło mi rozumek. Liczyłam na wielką miłość i wielką bliskość, a to była masakra…
Byliście przecież razem jakiś czas… Chyba trudno byłoby mu tak długo udawać?
Jakaś fascynacja pewnie też w tym była, nie twierdzę, że nie. Ale, niestety, nie tylko to… Było też coś bardzo, bardzo toksycznego. W tym związku byłam świadkiem takich zachowań, jakich nie doświadczyłam nigdy przedtem. Zobaczyłam tę część ludzkiej natury, jej mrok, który do tej pory był dla mnie tajemnicą. Przeszłam piekło, mam za sobą traumę i setki pytań z serii: dlaczego mnie to spotkało. Dzisiaj jednak jestem o wiele spokojniejsza, nabrałam dystansu, umiem dostrzec to, co ważne. Niestety, specjalistka od „M jak miłość” nie ma szczęścia w miłości, szewc bez butów chodzi. Chyba w tych sprawach jestem głupia i zbyt ufna.
Dokonywanie właściwych wyborów to sztuka.
Chyba coś jest ze mną nie tak, bo ja naprawdę źle wybieram. Szukam osobowości, moi mężczyźni bez wątpienia byli inteligentni, dowcipni, ale wszyscy mieli jakiś feler, jakąś złą słabość. Ale to chyba moja wina, bo jak jest w okolicy jakiś miły, chętny chłopina, to ja przejdę po nim, zdepczę i nawet go nie zauważę. A zatrzymam wzrok na uroczym, ale… draniu.
Dziś mówi pani sobie: już się nie zakocham?
Nigdy nie mów nigdy, ale chyba brakuje mi już na to energii. Za wiele rzeczy nie wyszło. W moim wieku, z tym bagażem doświadczeń, ciężko znów uwierzyć. Jestem zbyt obolała, żeby próbować. W mój nowy serial „Barwy szczęścia” zaangażowałam się na zasadzie terapii. Bo nie po to, żeby odnieść kolejny sukces. Mogłabym przecież spokojnie siedzieć na tronie królowej seriali, a tak narażam się, że z niego zlecę. Praca przy „M jak miłość” to było jednak za mało, żeby się oderwać od moich ostatnich przeżyć. Pracowałam tam tylko jedną półkulą mózgu, żeby zaangażować drugą i nie myśleć o złych rzeczach, wymyśliłam kolejny serial. Cieszę się, że wszyscy mówią, że scenariusz jest ciepły i napisany z miłością do ludzi, bo nie chciałabym, żeby nosił zły stempel moich ostatnich doświadczeń. Dlatego też napisałam komedię „Nie kłam kochanie”, oczywiście o tym, że nie powinno się kłamać. W ten sposób odreagowuję związek z mężczyzną, który żył w świecie kłamstwa. W życiu bywa różnie, a w filmie jest happy end. Nie byłabym sobą,
gdybym nie umieściła w scenariuszu aluzji do sytuacji, które sama przeżyłam.
Pomogło?
Pomogło nie zwariować. Praca, obowiązki zawsze doprowadzały mnie do pionu. Kiedy mąż ode mnie odszedł, musiałam sama zajmować się małym dzieckiem i dzięki temu odzyskałam równowagę. Człowiek, który przeżywa udrękę, ma ochotę zwinąć się w kłębek. Miałam takie chwile, kiedy kończył się mój ostatni związek. Sprawy zaszły tak daleko, że nie mogłam pisać. A to znaczy, że było już bardzo źle, bo ja dotąd mogłam pisać zawsze, w każdej sytuacji.
Skąd przyszło wsparcie?
Jedyną osobą, która poznała się na tym mężczyźnie od razu, była moja córka. Kiedy on się pojawił w moim życiu, przeżyłyśmy silny konflikt. Weronika nigdy nie zaakceptowała tego człowieka, bardzo szybko go rozgryzła. On mi nawet kiedyś powiedział w przypływie szczerości, że bardzo Weronikę szanuje, bo ona jedna się na nim poznała. Czuła niebezpieczeństwo i mówiła mi o tym, ale ja nie słuchałam. Musiałam się przekonać na własnej skórze. A kiedy miałam problem, żeby się podźwignąć z tego związku, była dla mnie wielkim wsparciem. Okazała przy tym wiele taktu. Nie słyszałam od niej: a nie mówiłam!
Ona z kolei nie posłuchała, kiedy odradzała jej pani zawód operatora filmowego.
Odwodziłam ją od tego, bo to ciężki zawód. Bardzo męski, a poza tym na granicy sztuki i techniki. Operator jest na planie cały czas – kiedy jest przerwa, on nie idzie z innymi na lunch, tylko zostaje, żeby na nowo ustawić światło. Kiedy kończą się zdjęcia i ekipa jest wolna, on jedzie do montażowni korygować obraz. Jaka to robota dla kobiety: 12–15 godzin poza domem, sikanie w toy-toyu, jedzenie na kolanie, zdjęcia w zimnie, w deszczu, w błocie? Mnie jako scenarzystce nikt nie wyznacza rytmu pracy. A ona tam jest sama ze swoją słabszą fizycznością, przy kamerze, z wygiętymi plecami. Od tej kamery moja córka ma mocniejsze mięśnie jednej ręki, kłopoty z oczami, z kręgosłupem, ale chciała być operatorem i jest. Teraz pracuje także ze mną na planie „M jak miłość”. Może jak nabierze dojrzałości, będzie producentem?
Jesteście do siebie podobne?
Moja córka, jak i ja, nie ma łatwego charakteru, czasem więc iskry lecą. Ale zostałam z nią sama, kiedy miała trzy lata. Musiałam być matką, ojcem i koleżanką, co akurat wcale nie jest takie dobre. Taki związek jest silny, czasem za silny, i trudny. Dziecko trzeba umieć wyrzucić z gniazda. I ja to zrobiłam. Kupiłam jej mieszkanie, żeby miała się dokąd wyprowadzić. Na początku nie chciała. W domu miała własny pokój, swobodę, niewiele obowiązków, to co za interes, żeby to zamieniać na samodzielność? Kiedyś bardzo się przeciwko mnie buntowała.
A jak pani sobie radzi z ludźmi z ekipy filmowej?
Ekipie „Barw szczęścia” od razu powiedziałam, o co mi chodzi. Zebrałam ich i jasno wyłożyłam zasady, którymi się kieruję. Czego oczekuję, czego nie znoszę, co mnie wkurza i co wywołuje we mnie wściekłość. Prosiłam wszystkich o zapisanie mojego numeru telefonu, który odbieram w każdej chwili.
Co w takim razie panią wkurza?
Zwracam uwagę na rekwizyty. Jeżeli mówimy, że ciasto jest świeżutkie, to nie może wyglądać tak, jakby przez tydzień leżało pod ladą. Jeśli dialog brzmi: jaką masz piękną, zwiewną suknię, to albo ta sukienka ma być zwiewna, albo zmieniamy dialog. Tu jestem bezwzględna. Moi ludzie mówią, że nawet jeśli oni czegoś nie widzą, Łepkowska na pewno to zauważy. Na początku „M jak miłość” trochę mnie olewali, bo byłam początkującym producentem. Teraz mam pewnie opinię wrednej suki, ale za to wszyscy starają się spełniać moje oczekiwania.
Wyrzuca pani tych, którzy ich nie spełniają?
Raz tylko zdarzyło mi się pożegnać z kimś, kto kilka razy popełnił poważne błędy. Ja nie jestem specjalnie pamiętliwa, ale aktor, który mi podpadnie, wie, że następnym razem nie ma już czego u mnie szukać.
Na ile to, co pani pisze, zgadza się z pani prawdziwymi poglądami? Czy po przeżyciach, o których rozmawiałyśmy, może pani powiedzieć tak, jak w serialu: miłość zawsze zwycięża, a ludzie są raczej dobrzy?
Ja nigdy nie zrobiłabym konkurentowi czarnego PR i mam wrażenie, że w środowisku mam opinię osoby grającej fair, nie podgryzam nikomu korzonków. Generalnie uważam, że ludzie są raczej nie najgorsi, nie są sukinsynami, a światem nie rządzą tylko pieniądze. W tym sensie moje seriale oddają moje widzenie świata, choć może jest ono wyidealizowane.
Zarzeka się pani, że „Barwy szczęścia” są pani ostatnim serialem?
Dzisiaj mówię, że tak. Nie mam już siły na takie przedsięwzięcie. Serial to gigantyczna praca, a rozkręcenie tej machiny to po prostu harówka. Właściwie dziś myślę, że w ogóle mogłabym żyć bez pracy, mam trochę oszczędności, a jest tyle ciekawych książek do przeczytania, tyle miejsc do odwiedzenia. Nawet kiedyś myślałam, że gdyby moja córka urodziła dziecko, to nie miałabym problemu, żeby chodzić po Lesie Kabackim, bujać wózek i w tym znajdować wielką satysfakcję.
O czym jest więc pani ostatni serial?
„Barwy szczęścia” to wielowątkowa opowieść, a jej przewodnim motywem jest poszukiwanie szczęścia, które dla każdego z nas oznacza co innego. Stąd tytuł. Jest więc para młodych ludzi, którzy ukrywają miłość przed rodzicami, jest małżeństwo, które zrobiło karierę, a teraz chcieliby mieć dziecko i nie mogą, jest matka pięciorga dzieci, która nie zdążyła zrobić matury. Ten serial jest o tym, że różnie próbujemy sobie układać życie, czasem zdradzamy, czasem kłamiemy, ale wszyscy chcemy być szczęśliwi.
I znowu zamiast opowieści o prawdziwym życiu na ekranie pojawi się bajka?
Dla wielu ludzi moje życie jest bajką. Odniosłam sukces, jestem znana, pokazują mnie w telewizji, mam dobry samochód, pieniądze, ładne mieszkanie, a ja nie czuję się szczęśliwa. Może ta pani, która siedzi przed telewizorem i zazdrości mi pieniędzy, sławy, ma dobrego męża, który ją przytuli przed snem. Nikt nie ma wszystkiego.
Nie chciałaby pani nakręcić mocnego filmu, na podstawie swoich ostatnich przeżyć?
Wiem, że byłby z tego interesujący, mocny, gęsty emocjonalnie film, ale chyba nie powstanie. To byłoby tylko rozdzieranie ran. Terapią jest dla mnie raczej odejście od tej historii.
Są tysiące ludzi bardziej doświadczonych ode mnie. Jeśli więc ja potrzebuję czasem terapii w postaci lekkiej historii, to tym bardziej oni. Ciężkie historie można pisać, jak się jest w dobrym stanie, a jak się jest w kiepskim, trzeba pisać lżejsze. Te moje seriale to takie myślenie życzeniowe. Może jak 50 razy napiszę słowo szczęście, to mi się wreszcie wydarzy?