GwiazdyLustracja Jamesa Bonda

Lustracja Jamesa Bonda

Wielka sława wzbudza wielkie emocje. Zwłaszcza gdy towarzyszą jej gigantyczne pieniądze. Filmy o przygodach Jamesa Bonda, najdłuższy i najbardziej dochodowy serial w dziejach kina, od początku miały miliony fanów, ale także wpływowych przeciwników.

Lustracja Jamesa Bonda
Źródło zdjęć: © AFP

13.11.2006 | aktual.: 13.11.2006 11:36

Wielka sława wzbudza wielkie emocje. Zwłaszcza gdy towarzyszą jej gigantyczne pieniądze. Filmy o przygodach Jamesa Bonda, najdłuższy i najbardziej dochodowy serial w dziejach kina, od początku miały miliony fanów, ale także wpływowych przeciwników.

Zarzucano im propagowanie faszyzmu, seksizmu, homofobii, rasizmu oraz schlebianie najniższym gustom. Dla komunistów agent 007 był propagandową bronią masowego rażenia skonstruowaną w laboratoriach NATO i psem łańcuchowym anglosaskiego imperializmu. Prawda jest bardziej prozaiczna: ekranowy Bond to oportunista i kameleon. W poświęconych mu filmach od 44 lat jak w lustrze odbijają się polityczne i kulturowe trendy zachodniej cywilizacji.

Premierę "Casino Royale", 21. filmu z bondowskiego cyklu, poprzedziła fama o radykalnym uczłowieczeniu agenta wszech czasów. Opowieści o powrocie do źródeł, czyli ducha powieści Iana Fleminga, powracają jak refren, za każdym razem, gdy ekranowy szpiegowski maraton znajdzie się na zakręcie. Tym razem jednak nie kłamią.

Karuzela z agentami

Bond pojawił się we właściwym miejscu i we właściwym czasie. Pokolenie baby boom, nie obciążone wojennymi wspomnieniami i optymistycznie patrzące w przyszłość, potrzebowało optymistycznego, pewnego swoich racji bohatera. Przystojny agent MI6, wszędzie czujący się jak u siebie, z równą gracją trzymający w ręku zarówno pistolet Walther PPK, jak i kieliszek szampana Dom Peri-gnon rocznik 1953, spełniał te warunki z naddatkiem. Zachód bardzo potrzebował takiego człowieka. Świat balansował na krawędzi wojny nuklearnej. Kosmiczny wyścig z ZSRR wchodził w decydującą fazę, w Berlinie rozpoczęto budowę muru. Pierwszy film cyklu, "Dr No", wchodził na ekrany w apogeum kryzysu kubańskiego.
Rok później, w 1963, zginął w zamachu prezydent Kennedy, wyszła na jaw agenturalna działalność Kima PhilbyŐego, a brytyjski minister spraw zagranicznych Profumo musiał się podać do dymisji, bo korzystał z usług tej samej call girl, co londyński rezydent KGB. Szpiegostwo było trendy i sexy. A Bond objawił się publiczności jako superszpieg, otwarty na techniczne nowinki (w "Goldfingerze" po raz pierwszy na ekranie pojawił się laser), otoczony pięknymi kobietami, poruszający się supersamochodami. Obrazu dopełniały egzotyczne plenery i przeciwnicy agenta 007 "więksi niż życie".

Krytycy, z pianą na ustach atakujący filmy z bondowskiego cyklu, nie zauważyli, że są świadkami narodzin jednego z największych popkulturowych mitów XX wieku. A mit ma to do siebie, że zniesie wszystko. Nawet radykalną zmianę wyglądu głównego bohatera. Daniel Craig, występujący w "Casino Royal", jest Bondem numer sześć. Równie nonszalancko producenci serii traktowali scenariusze, w których roiło się od nonsensów i niekonsekwencji. Aktorów bezlitośnie dubbingowano (jak Ursulę Andress, pierwszą słynną dziewczynę Bonda), wymieniano na innych (agenta CIA Feliksa Leitera grały cztery różne osoby) lub obsadzano ponownie w zupełnie innej roli (Joe Don Baker "zabity" przez Bonda w filmie "W obliczu śmierci", w "GoldenEye" powrócił jako jego sojusznik).

Sześciu wspaniałych

Bond numer jeden (Sean Connery) był typem agresywnego macho, kostycznym i konserwatywnym w stroju i upodobaniach. Najpierw strzelał, a potem zadawał pytania. Wolał golf od piłki nożnej. Bond numer dwa (George Lazenby) był dzieckiem epoki flower-power, co przejawiało się w upodobaniu do koszul z żabotem oraz w sentymentalizmie. Zgodnie z duchem czasów zakochał się i chciał porzucić służbę. To wtedy po raz pierwszy mówiono o powrocie do korzeni i "uczłowieczeniu" agenta 007. Naturszczyk z Australii okazał się jednak efemerydą. Nie dlatego, że w roli Bonda był beznadziejny albo że film sprzedawał się źle. Po prostu fala kontrkulturowej rewolucji szybko opadła i brytyjski szpieg musiał znowu zmienić tożsamość.

Bond numer trzy (Roger Moore) był zblazowanym playboyem, spryciarzem i dowcipnisiem. Ponieważ na świecie zrobiło się niespokojnie, na ekranie panował eskapizm. W "Bondach" z lat 70. próżno szukać odniesień do fali zamachów terrorystycznych w Niemczech i Włoszech, wojny w Wietnamie czy konfliktów bliskowschodnich. Najwięcej kontrowersji wywołał film "Żyj i pozwól umrzeć" (1973), bo wszyscy przeciwnicy brytyjskiego supermana byli czarni jak heban.
Bond numer cztery (Timothy Dalton) był wrażliwy i chłopięcy, jak przystało na new romantic. Znowu towarzyszyły temu zapowiedzi "zejścia na ziemię" i realizowania twórczego testamentu Fleminga. Hedonizm poprzedniej dekady był passe. Znikoma aktywność erotyczna nowego wcielenia 007 dobrze wpisywała się w powszechny lęk przed AIDS. Po nakręceniu dwóch filmów gogusiowaty Dalton zrezygnował, zanim zdążyli go zamordować fani "starego dobrego Bonda".

Bond numer pięć (Pierce Brosnan) pojawił się po sześcioletniej przerwie. Miał dobry start, ale potem wyszło na jaw niezdecydowanie jego nadzorców. Najlepszy szpieg Jej Królewskiej Mości przypominał frankensteina pozszywanego z kawałków poprzedników. Trochę macho, trochę gadżeciarz, trochę Hamlet. Fabuły pełne były cytatów z klasycznych filmów bondowskiego cyklu. Czy Bond numer sześć, czyli Daniel Craig, stoi więc na z góry straconej pozycji? Nie, bo po latach zabiegów producentom udało się kupić prawa do pierwszej powieści Fleminga - "Casino Royale". Całą historię agenta 007 można więc zacząć opowiadać od początku.

Piąty Beatles

Przywykło się uważać Bonda za stuprocentowego Brytyjczyka. To niezupełnie prawda. Jego literacki ojciec Ian Fleming był co prawda wiernym poddanym Jej Królewskiej Mości, ale prawa do ekranizacji szybko trafiły w ręce Amerykanów. Producent filmów spod znaku 007 Albert "Cubby" Broccoli urodził się w Nowym Jorku. Jego wspólnik Harry Saltzmann był podczas wojny informatorem OSS (poprzedniczki CIA). Pieniędzy na realizację kolejnych "Bondów" dostarczała zaś amerykańska wytwórnia United Artists. Brytyjski sznyt zapewniali reżyserzy i aktorzy werbowani w Londynie. Rodzina królewska regularnie zaszczycała swoją obecnością bondowskie premiery. Na Downing Street również doceniano wkład serii w budowanie pozytywnego imageŐu słabnącego Zjednoczonego Królestwa.

Mr. Kiss Kiss Bang Bang (taki tytuł nosiła jedna z bondowskich piosenek) podbijał Stany Zjednoczone razem z The Beatles. Amerykanizował się jednak znacznie szybciej niż chłopcy z Liverpoolu. Jego brytyjskość została zredukowana do snobizmu, dodającego smaku fabule i pozwalającego łatwiej przełknąć ekranowe triumfy Zachodu ludziom na co dzień nie pałającym sympatią do Wuja Sama. W 1971 r. zapadła decyzja, że film "Diamenty są wieczne" prawie w całości zostanie nakręcony w USA. Przy okazji postanowiono zmienić odtwórcę głównej roli. Najbardziej pożądanym kandydatem był hollywoodzki kowboj Burt (dla przyjaciół "Buddy") Reynolds. Kontrakt podpisano jednak z Johnem Gavinem, znanym z "Psychozy". Okoniem stanęli jednak... Amerykanie, którzy zmusili producentów do przeproszenia się ze Szkotem Connerym. Dziesięć lat później bardzo bliski wejścia w skórę agenta 007 był inny Jankes - James Brolin. W "Casino Royale" jest znamienna scena: spłukanemu przy zielonym stoliku Bondowi w sukurs przychodzi kolega z CIA, mówiąc:
"myślisz, że brakuje nam pieniędzy?".

Źródło artykułu:WP Kobieta
Komentarze (0)