Macochę Zauchy w Nowej Hucie znają wszyscy. "Będę tu stała, dopóki starczy sił"
Anna Zaucha od 42 lat sprzedaje obwarzanki na placu Centralnym w Nowej Hucie. Pomysł podsunął jej ojciec legendarnego Andrzeja Zauchy. - Uwielbiam tę pracę. Mam kontakt z ludźmi, jestem dla nich serdeczna i to samo otrzymuję w zamian - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską
Do Nowej Huty przyjeżdża codziennie z Woli Justowskiej. W jedną stronę jakieś 20 km. Jest na emeryturze, ale nie wyobraża sobie, że mogłaby inaczej.
- Wstaję o 5 rano, jadę do piekarni po obwarzanki i melduję się na placu Centralnym. Jestem w każdą pogodę, chyba że na zewnątrz jest minus 15 stopni - opowiada w rozmowie z Wirtualną Polską. - Nigdy nie zdarzyło się, żeby obwarzanki się nie sprzedały albo został choć jeden niechciany. Drugą turę muszę czasami wręcz domówić.
Te prawdziwe łatwo poznać po nierównym kształcie i charakterystycznych śladach rusztu na spodzie. Przypominają wianek posypany makiem, solą lub sezamem. - Okrąglutkie i gładziutkie to bardziej bułki, które nie mają nic wspólnego z prawdziwym krakowskim obwarzankiem - tłumaczy pani Anna. Precle z kolei są szczuplejsze, bardziej kruche i splecione w ósemkę.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
"Znam tu wszystkich"
Najwięcej klientów ma w poniedziałki, kiedy ludzie wracają do miasta po weekendzie. Im bliżej piątku, tym mniejszy utarg. Obwarzanki największą popularnością cieszą się wczesną wiosną i ciepłą jesienią. - Gdy jest upał, ludzie wolą napić się czegoś zimnego, zjeść lody, niż podgryzać chrupiącego obwarzanka - zauważa.
Przez 42 lata ani razu nie pomyślała, by porzucić swój wózek i zająć się czymś innym.
- Uwielbiam tę pracę. Mam kontakt z ludźmi, jestem dla nich serdeczna i to samo otrzymuję w zamian. Przychodzą nie tylko po obwarzanki, ale też porozmawiać. Z placu Centralnego znam wszystkich przynajmniej z widzenia. Mam też wielu znajomych, których poznałam dzięki tej pracy - mówi pani Anna.
Dopóki starczy sił
Pomysł, by sprzedawać obwarzanki z metalowego wózka, podrzucił jej były mąż, Roman Zaucha, który pracował w piekarni Tadeusza Skałki na ul. Kościuszki w Krakowie. - Od słowa do słowa i zgadaliśmy się na temat obwarzanków, które wypiekali w swojej piekarni. Powiedział, że mogłabym taki biznes sama otworzyć, bo przecież sprzedawałam już wtedy chleb w kiosku z pieczywem - wspomina.
Miejsce na placu Centralnym podsunął z kolei brat, który był prezesem Spółdzielni Inwalidów na os. Strusia. Pomógł też z wszelkimi formalnościami. - W Nowej Hucie nikt jeszcze nie sprzedawał obwarzanków. Pomyślałam, że to dobry pomysł, bo chodzi tutaj mnóstwo ludzi. Nie było hot-dogów, hamburgerów ani żadnej konkurencji. Kolejki miałam bardzo długie, bo obwarzanki stanowiły jedyną atrakcję - zapewnia.
Na placu Centralnym przeżyła wiele dramatycznych momentów. Po wprowadzeniu stanu wojennego, gdy ZOMO brutalnie tłumiło zamieszki gazem, zawsze miała ze sobą miskę z wodą i szmatkę, aby zasłonić usta i oczy.
- Nieraz musiałam uciekać, bo dochodziło do bójek, latały płyty chodnikowe. Raz nie zdążyłam uciec z wózkiem, schowałam się w Cepelii, więc rozszarpali go na strzępy. Na drugi dzień przyjechałam z taboretem, koszyczkiem i tak sprzedawałam. Wielokrotnie byłam kontrolowana i zatrzymywana przez milicję. Pamiętam zabawną sytuację, gdy w stanie wojennym nie można było wjeżdżać samochodem na plac Centralny. Powiedziałam milicjantowi, że zamknę go w budce, a jak wypakuję towar z malucha, przyjdę i otworzę. Tak też się stało - wspomina.
Pani Anna zamierza pracować, "dokąd starczy sił", bo z niskiej emerytury nie sposób wyżyć nawet tygodnia. Poza tym młodzi nie garną się do pracy, gdzie trzeba stać kilka godzin na powietrzu.
- Śnieg, burza czy ulewa nie są żadną wymówką. Choć jestem sama sobie szefową, nie wybieram dni, kiedy przychodzę do pracy. Niektórzy klienci przyjeżdżają specjalnie do mnie, więc byliby rozczarowani, gdyby nikogo nie zastali. Będę tu stała, dopóki starczy sił - zapewnia.
- Żadna inna praca nie sprawia mi tyle radości. Miałam propozycję, by przenieść się do pawilonu albo otworzyć własny sklep, ale to nie to samo. Tutaj nikt mną nie rządzi, nikt mi nie rozkazuje. Przestanę, jak nie będę mogła już chodzić.
Chorobliwie zazdrosny
Jej wielką miłością był Roman Zaucha, którego poznała na basenie Korony w Krakowie, gdzie przez pewien czas pracowała. To ojciec słynnego Andrzeja Zauchy.
- Spotykał się wtedy z siostrą mojego szwagra. Umówili się na basenie - Roman przyszedł i zaprosił nas na obiad do restauracji "Fregata". Zauważyłam, że już wtedy zarzucił na mnie parol. Wkrótce moja "szwagierka" poszła w odstawkę, zaczęliśmy się spotykać. Nie wiedziałam jeszcze, że jego syn jest piosenkarzem - wspomina.
Andrzeja Zauchę poznała przypadkiem, gdy z Romanem pojechała w odwiedziny. - Mieszkał w maleńkim mieszkanku na Azorach z żoną Elżbietą i małą Agnieszką. Później przeprowadzili się do domu na Kasprowicza, ale od tego czasu widywaliśmy się częściej, chodziliśmy do klubu "Pod Jaszczurami", gdzie Andrzej śpiewał i grywał na saksofonie. Cudowny facet, bardzo skromny, z poczuciem humoru.
Gdy Anna i Roman brali ślub, ona miała 21 lat, on - 56. - Była między nami duża różnica wieku, ale na początku zupełnie mi to nie przeszkadzało. To była prawdziwa miłość. Bardzo mi imponował swoją kulturą, elegancją i pedanterią.
Małżeństwo jednak nie przetrwało. - Rozwiedliśmy się, bo był chorobliwie zazdrosny. Byłam od niego dużo młodsza, więc robił mi sceny o wszystko. Każdy mężczyzna, który kupował u mnie obwarzanki, był potencjalnym kochankiem. Nie wytrzymałam tej zazdrości i odeszłam. Ale mamy córkę Dominikę, która jest bardzo podobna do Andrzeja.
"Mogę być następna"
Gdy dowiedziała się o tragicznej śmierci wokalisty, była już po rozwodzie z Romanem.
Andrzej Zaucha został zatrzelony 10 października 1991 r. pod Teatrem STU w Krakowie przez męża aktorki Zuzanny Leśniak. Miał z nią romans. Po spektaklu "Pan Twardowski" Yves Goulais-Leśniak zaczaił się na artystę i oddał cztery strzały. Zmienił magazynek i wystrzelił kolejnych pięć naboi. Jeden z pocisków trafił w Zuzannę, która w stanie agonalnym została przewieziona do szpitala. W ręce policji zabójca oddał się sam, tłumacząc, że "zabił człowieka".
- Zadzwoniła do mnie siostra i powiedziała, żebym uważała na siebie, bo zastrzelili Andrzeja i mogę być następna - wspomina Anna Zaucha. - Byłam w szoku. Początkowo myślałam, że jego córka Agnieszka wdała się w złe towarzystwo i szukają wszystkich, którzy noszą nazwisko Zaucha. Następnego dnia mówił o tym cały Kraków.
Yves Goulais-Leśniak został skazany na 15 lat więzienia. Na wolność wyszedł pod koniec 2006 r. Z zabójcą Andrzeja Zauchy pani Anna spotkała się twarzą w twarz na placu Centralnym.
- Pamiętam, że wyszedł na przepustkę i pojawił się w Nowej Hucie. Od razu go rozpoznałam, gdy zatrzymał się przy moim wózku. Pomyślałam, że chce zrobić mi coś złego, ale zapytał tylko, gdzie jest budka telefoniczna. Dzisiaj żyje w Warszawie pod zmienionym nazwiskiem, ma żonę i syna.
Pani Anna wciąż ma kontakt z rodziną Zauchów, która mieszka w Pychowicach. To tam wychował się Andrzej Zaucha. - Gdy matka zostawiła go i wyjechała z kochankiem do Paryża, Andrzej został pod opieką ojca. Roman jeszcze raz się później ożenił z kobietą, która miała 10-letnią córeczkę Anię. Poznaliśmy się już po jej śmierci, gdy był wdowcem. Bardzo zaprzyjaźniłam się z jego pasierbicą - jest nawet matką chrzestną mojej córki Dominiki. Gdy chodzę na cmentarz, Andrzej leży w jednym grobie z Elą, a kawałek dalej jego ojciec. Andrzej był wyjątkowym człowiekiem, bardzo go szkoda.
Piotr Parzysz, dziennikarz Wirtualnej Polski