Maria na wojnie. Jej kompania nie miała karabinów, ale pomagała zwyciężać
Najlepiej znana kobieta naukowiec, dwukrotna laureatka Nagrody Nobla. Wiele poświęciła dla pracy, również zdrowie i życie. Ale kto 100 lat temu, w październiku zawitałby do laboratorium Skłodowskiej-Curie, nie zastałby jej pochylonej nad stołem ani wpatrującej się w menzurki i probówki. Maria była na wojnie.
18.10.2017 | aktual.: 18.10.2017 14:46
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Obok Jana Pawła II i Lecha Wałęsy Maria Skłodowska-Curie zalicza się do grona najlepiej znanych Polaków, choć nie wszyscy potrafią powiązać jej nazwisko z naszym krajem. Urodziła się pod zaborami, w Królestwie Polskim, wyjechała na studia na Sorbonę i we Francji mieszkała do śmierci. Tam również zastała ją I wojna światowa. W jednym z późniejszych listów pisała: "Nie mogąc służyć nieszczęsnej mojej ojczyźnie (…), postanowiłam oddać wszystkie siły mojej ojczyźnie przybranej".
Ukryć skarb w krainie wina
Kiedy Niemcy zaczęli się zbliżać do Paryża, zamknęła laboratorium na cztery spusty, spakowała cały swój zapas radu do ołowianego pojemnika i pociągiem wywiozła go do Bordeaux, gdzie ukryła pojemnik w skrytce lokalnego banku. Kiedy już wiedziała, że obiekt jej badań jest bezpieczny, wróciła do stolicy, by pomóc w walce. Ale jak żołnierzom na froncie mogła pomóc kobieta w średnim wieku? Oczywiście, swoją wiedzą.
Kiedy zaczęła się wojna aparaty rentgenowskie były dostępne wyłącznie w miejskich szpitalach. Daleko od linii frontu, gdzie były na wagę złota. Dzięki prześwietleniom można było przecież ustalić precyzyjnie, która kość jest złamana lub gdzie utkwiła kula. Maria wiedziała, że dostarczenie aparatów w pobliże bitewnych pól może znacznie poprawić standardy opieki medycznej nad żołnierzami.
Wpadła na pomysł, by zamontować urządzenia na samochodach i wyposażyć je w ciemnie, co umożliwiłoby niemal natychmiast przekazywać chirurgom informacje na temat stanu ich pacjentów. Problemem był brak elektryczności w pobliżu miejsc, gdzie toczyły się wojenne starcia, ale i na to Maria znalazła sposób – postanowiła wykorzystać do jego wytworzenia energię produkowaną przez silnik auta. I kiedy projekt był już właściwie gotowy, pojawiły się problemy z funduszami.
Trzeba działać szybko
Zniechęcona opóźnieniami Skłodowska postanowiła działać na własną rękę – przystąpiła do Związku Kobiet Francuskich, organizacji charytatywnej, która zgodziła się przekazać pieniądze na pierwszy samochód, który odegrał ważną rolę podczas niesienia pomocy rannym w bitwie pod Marną. Starcie było bardzo ważne dla przebiegu wojny, bowiem uniemożliwiło Niemcom zajęcie Paryża i tym samym przeprowadzenie planu "wojny błyskawicznej".
Szybko okazało się, że jeden taki samochód to za mało. Curie wykorzystała swoje znajomości i zwróciła się do bogatych mieszkanek Paryża o wsparcie. Dzięki ich hojności niosąca pomoc flota aut urosła do 20 sztuk. Ale samochody bez przeszkolonych ekip były bezużyteczne. Marii znów z pomocą przyszły kobiety. 20 wolontariuszek przystąpiło do kursu naprędce zorganizowanego przez noblistkę i je córkę Irenę.
Sanitariuszki-ochotniczki zostały wyposażone w wiedzę na temat ludzkiej anatomii, elektryczności, wykonywania zdjęć rentgenowskich i z głowami pełnymi nowych informacji oraz z ogromną odwagą ruszyły na front. Maria uczyła dalej. W sumie absolwentek jej kursu było około 150. To tyle, co wojskowej kompanii.
Skłodowska nie poprzestała jednak tylko na szkoleniu. Nauczyła się prowadzić samochód i sama siadła za kierownicą, by ruszyć na front. Nie tylko prowadziła auto i prześwietlała pacjentów. Z konieczności musiała zostać też mechanikiem. Bez problemu zmieniała ponoć opony i naprawiała gaźnik. Pojazdy, które żołnierze znali z bitewnych pól, wkrótce zyskały przydomek "małych Curie".
Ciemna strona pięknej walki
Maria i jej współpracowniczki pomogły wielu żołnierzom, ale pewna część z nich musiała mierzyć się z trudnymi konsekwencjami słabego wyszkolenia ekip "małych Curie". Część prześwietlanych mężczyzn przez nieumiejętne ustawienie aparatów doznawała ciężkich poparzeń. Maria wiedziała też o ryzyku zachorowań na nowotwory, jakie niesie ze sobą wystawienie na działanie promieniowania X, ale na froncie nie było szans na zachowanie wszystkich środków bezpieczeństwa. Wybierano mniejsze zło – niesienie natychmiastowej pomocy nawet, jeśli późniejsze koszty dla zdrowia badanych mogły być trudne do zaakceptowania.
O tym, że dla Skłodowskiej była to trudna sytuacja, najlepiej może świadczyć fakt, że już po wojnie wydała książkę o bezpieczeństwie stosowania aparatów rentgenowskich, opierając się właśnie na doświadczeniach z frontu.
Niektórzy badacze twierdzą nawet, że Maria sama zapłaciła za swoją wojenną działalność najwyższą cenę. W 1934 roku badaczkę zaczęły dręczyć uciążliwe choroby, cierpiała na grypę, miała też gruźlicze zmiany w płucach. Wkrótce lekarze zdiagnozowali u Skłodowskiej złośliwą anemię i chorobę popromienną. Przez wiele lat uważano, że przyczyną śmierci Noblistki była praca z promieniotwórczymi pierwiastkami, ale w pobranej w 1995 roku próbce szczątków Marii nie znaleziono śladów radu. Naukowcy sugerują, że przyczyną pogorszenia jej zdrowia i w konsekwencji śmierci mogła być właśnie jej działalność na froncie I wojny światowej.
Źródła: "The Conversation", "Historia: poszukaj"