Miała nadzieję, że jej sprawa pomoże innym molestowanym kobietom. I tak się stało
To był jeden z głośniejszych procesów ostatnich miesięcy. Taylor Swift wygrała proces z byłym prezenterem radiowym, którego oskarżyła o molestowanie seksualne. Po wszystkim mówiła: "Mam nadzieję, że w ten sposób pomogę tym, których głosy powinny zostać wysłuchane". I chyba do końca nie spodziewała się, co rzeczywiście stanie się kilka tygodni później.
07.09.2017 | aktual.: 08.09.2017 09:30
Sprawa piosenkarki zaczęła się w 2013 roku. Dziennikarz David Mueller podczas wspólnego pozowania do zdjęć włożył rękę pod spódnicę Taylor Swift i złapał ją za pośladek. O sprawie zrobiło się głośno i choć nie było jednoznacznych dowodów, potwierdzających zajście, dziennikarz stracił pracę.
Mężczyzna chciał załatwić sprawę polubownie, ale artystka zdecydowała się iść do sądu. Jak tłumaczyła, chciała, by jej sprawa była przykładem dla wielu kobiet, które są przedmiotowo traktowane przez mężczyzn. Po czterech latach Swift i Mueller w końcu się spotkali. Jedną z osób, które zeznawały, była matka piosenkarki. Kobieta ze łzami w oczach opowiadała o traumatycznym doświadczeniu Swift. - Wiedziałam, co się stało, usłyszałam to z ust mojej córki. Ten facet napadł na nią seksualnie - wyznała.
- Nie chciałam, by to wydarzenie definiowało jej życie. Byłam wściekła. Chciało mi się wymiotować - dodała Andrea Swift.
Zarzuty artystki przysięgli uznali za wiarygodne. Były prezenter został zobowiązany do wypłacenia artystce jednego dolara odszkodowania. Symbolicznie. Jednej z najlepiej zarabiających artystek w Stanach pieniądze nie były potrzebne. Chodziło o zasady. I o pokazanie, że takich spraw nie można ignorować.
- Mam nadzieję, że pomogę w ten sposób tym, których głosy powinny także zostać wysłuchane. A w najbliższej przyszłości będę wspierać organizacje pomagające ofiarom molestowania seksualnego - powiedziała po wyroku piosenkarka.
Zobacz też: Klepanie po tyłku to nie agresja? Gorąca dyskusja w studiu WP
Tego nie mogła się spodziewać
Nagłówki w gazetach to jedno. Komentarze części internautów robiących z piosenkarki ofiarę i wariatkę to jeszcze co innego. Ale najważniejsze, co stało się po procesie, to setki dziewczyn, które w końcu postanowiły opowiedzieć o swoich historiach.
Scott Berkowitz, dyrektor organizacji RAINN, pomagającej zgwałconym i doświadczającym przemocy seksualnej kobietom, przyznał w rozmowie z "Self", że pracownicy amerykańskich niebieskich linii przez pierwszych kilka dni odbierali 35 procent więcej telefonów od poszkodowanych. Podobnie jak w Polsce, doradzają kobietom, które doświadczyły przemocy i jakiejkolwiek formy molestowania.
- Bardzo często notujemy przypadki, w których nagle, po jakimś wydarzeniu odzywa się do nas więcej kobiet, szczególnie wtedy, gdy sprawa trafia do wszystkich mediów. Tylko że ten wzrost widzimy może przez dwa, trzy dni - podkreśla Berkowitz. Tym razem jest inaczej. Tylko ostatniej niedzieli do organizacji zgłosiło się 30 procent więcej kobiet niż kilka miesięcy wcześniej.
- Mnóstwo ludzi uważa, że taka sytuacja, jaka przydarzyła się piosenkarce, nie jest uważana za napastowanie, za przemoc seksualną – komentuje Mike Domitrz z Date Safe Project. Jego współpracownicy organizują dla studentów spotkania, podczas których dowiadują się od młodych, że jeśli coś nie jest gwałtem, nie jest napaścią seksualną. Więc to bardzo prawdopodobne, że proces Taylor Swift wielu pomógł zrozumieć, że takie historie należy zgłaszać i potępiać.
A jak to wygląda w Polsce?
Nie trzeba jednak długo zastanawiać się, by przypomnieć sobie, że przecież w Polsce też mieliśmy głośne sprawy związane z przemocą seksualną. Mowa m.in. o głośnej i skandalicznej historii Karoliny Piaseckiej, żony byłego radnego Prawa i Sprawiedliwości.
Zdobyła się na ogromną odwagę i opublikowała przerażający materiał audio, który trafił do wszystkich mediów. Pod filmem napisała: "Udostępniam to drastyczne nagranie, by zainspirować ludzi do pomocy osobom, które znalazły się w zamkniętym kręgu przemocy domowej, z którego nie sposób się wyrwać bez pomocy otoczenia".
Zobacz także
O to, czy po tych głośnych historiach rzeczywiście zgłasza się po pomoc więcej kobiet, zapytałam przedstawicieli organizacji pozarządowych. Pracownicy Niebieskiej Linii potwierdzają, że rzeczywiście nagłośnienie historii w mediach skłania więcej kobiet do wyjścia z cienia. Co nie znaczy jeszcze, że od razu postanawiają opowiedzieć o przemocy policji.
- Ilekroć jakaś sprawa zostanie upubliczniona, kobiety zaczynają dzielić się swoimi doświadczeniami – mówi mi Agnieszka Grzybek z Fundacji STER. – W raporcie "Przełamać tabu" pytałyśmy kobiety o molestowanie seksualne, o inną czynność seksualną, o gwałt, o to, czy spotkały się z czymś takim, odkąd ukończyły 15. rok życia. Wyniki okazały się przerażające. Pokazały, że 87 proc. kobiet, z którymi rozmawiałyśmy, spotkało się z jakąś formą molestowania seksualnego. Gdy opublikowałyśmy te wyniki, pojawiło się bardzo wiele komentarzy. Co zwróciło moją uwagę to to, że zaczęły komentować kobiety, zaczęły opowiadać o swoich historiach, zaczęły odważnie o tym mówić.
Jednak czym innym jest podzielenie się swoimi doświadczeniami w komentarzu pod artykułem, a czym innym jest zgłoszenie się na policję. Dlaczego? – Mamy do czynienia z niefunkcjonalnym systemem. Z naszych badań wynika, że 91 proc. kobiet nie zgłosiło próby gwałtu. Mają świadomość, że będą narażone na podwójną traumę, że sprawca nie zostanie ujęty, szczególnie w przypadku słowa przeciwko słowu – opowiada Grzybek.
Działaczka wspomina jedną z ostatnich historii, z którą zgłosiła się do nich pewna urzędniczka: - Opisała swoje doświadczenie z molestowaniem seksualnym. Zgłosiła to przełożonym, ale ci ukręcili sprawie łeb. Mężczyzna, który ją molestował, awansował, a ona spotkała się w miejscu pracy z ostracyzmem. Zrobiono z niej wariatkę, która rzuca niepotwierdzone oskarżenia.
Grzybek przyznaje, że w Polsce mamy duże przyzwolenie na przemoc seksualną, a spraw, które zgłaszają kobiety, nie traktuje się poważnie. Kobiety się zawstydzą. Mówi się, że przesadzają. W końcu to one mają się inaczej zachowywać, a sprawca nie spotyka się z potępieniem.
Co piąta Polka przynajmniej raz w życiu doświadczyła przemocy fizycznej lub psychicznej. Tylko 28 proc. z nich zgłosiło się na policję. 800 tys. kobiet rocznie jest bitych. To więcej niż 2 tys. kobiet dziennie.
- Mamy naprawdę dużo do zrobienia - dodaje Agnieszka Grzybek. - Z jednej strony to problem z sądownictwem. Mamy bardzo dużo spraw o gwałt, gdzie oprawcy dostają wyroki w zawieszeniu. Ci ludzie czują się bezkarni. I taki wysyłamy sygnał do społeczeństwa – że właściwie to nie jest przestępstwo, że to coś błahego, nie ma wysokiej szkodliwości społecznej. Drugi poziom to kwestia ścigania. Często dzieje się tak, że jeśli jest niewystarczający materiał dowodowy, to policja lub prokuratura próbuje przekonać osobę pokrzywdzoną, żeby śledztwo czy postępowanie umorzyć. Do zmiany jest przede wszystkim system. Trzeba uwrażliwić prokuratorów, policjantów, sędziów. Bo przepisy są, tylko trzeba je jeszcze stosować.
Zobacz także