Mniejsze zło "Made in Bangladesh"
Słowo target zna każdy pracownik korporacji. Zna je też każda szwaczka w Bangladeszu. Jeśli targetu nie wyrobi zostaje po godzinach, by przyszywać do noszonych przez Europejczyków t-shirtów metki „Made in Bangladesh”. Dla Banglijczyków to symbol systemu, który daje pracę, ale zabiera życie. O tym, co tak naprawdę działo się i dzieje w Bangladeszu, co oznacza fast fashion i dlaczego Dhaka to „Ziemia Obiecana” rozmawiam z Markiem Rabijem, autorem książki „Życie na miarę” napisanej po tragedii w Rana Plaza.
21.01.2016 | aktual.: 21.01.2016 13:51
Słowo target zna każdy pracownik korporacji. Zna je też każda szwaczka w Bangladeszu. Jeśli targetu nie wyrobi zostaje po godzinach, by przyszywać setki rękawów do noszonych przez Europejczyków t-shirtów. „Made in Bangladesh” odnaleźć można niemal w każdej szafie, ale dla Banglijczyków to symbol systemu, który daje pracę, ale zabiera życie. O tym, co tak naprawdę działo się i dzieje w Bangladeszu, co oznacza fast fashion i dlaczego Dhaka to „Ziemia Obiecana” rozmawiam z Markiem Rabijem, autorem książki „Życie na miarę” napisanej po tragedii w Rana Plaza.
WP: * Aleksandra Nagel: Zakładam, że każdy Polak ma w swojej szafie choćby jedno ubranie z metką „Made in Bangladesh”. Czy właśnie dlatego zająłeś się tym tematem?*
Marek Rabij:Pomysł pojawił się w momencie, w którym zawaliła się Rana Plaza. W redakcji od razu stwierdziliśmy, że należałoby tam pojechać. Okazało się, że to nie jest wcale takie proste. Pomógł nam Tomek Kwaśniewski, który prowadził w TOK FM nocną audycję. Podczas programu, w którym głównym tematem był właśnie przemysł odzieżowy, zadzwonił do niego Polak od lat mieszkający w Bangladeszu. Przedstawiał on odmienną wizję od tej, która tutaj wówczas dominowała. Tu wszystko odbywało się na jedno kopyto: zawaliły się fabryki, zginęli ludzie, emocje, panika. Ten człowiek twierdził, że to jest o wiele bardziej skomplikowane.
WP: * To on pomógł wam w Bangladeszu?*
Opowiedział nam o tym miejscu i pozwolił znaleźć punkt zaczepienia w bangladeskim labiryncie.
WP:
Jakie były twoje pierwsze wrażenia po przybyciu do Szabharu, tam gdzie zawaliła się Rana Plaza?
To było kilkanaście dni po tym wydarzeniu. Uderzył mnie niesamowity spokój. Bangladesz kojarzy się ze wszystkim, tylko nie z ciszą. To jest kraj, który ma powierzchnię dwukrotnie mniejszą niż Polska, a mieszka tam cztery razy więcej ludzi. To jest jeden wielki tłum, a tam cisza. Obok wielkiej dziury po zawalonej fabryce biegła ruchliwa droga, po której non stop jeździły samochody. Wszystkie auta, które przejeżdżały obok tego miejsca, zwalniały. Ludzie, którzy na co dzień krzyczą, w tym miejscu nie krzyczeli, auta, które na co dzień trąbią na siebie, w tym miejscu nie trąbiły. Podskórnie czuliśmy, że w tym miejscu nastąpiło coś, co wykracza poza granice tolerancji.
WP:
Powróciłeś tam po roku. Czy coś zmieniło się w tym czasie w Dhace?
Przede wszystkim sama Rana Plaza zeszła na dalszy plan. Szybko okazało się, że to nie będzie książka o katastrofie, nie będzie to nawet książka o przemyśle odzieżowym, ale będzie to książka o kraju, który został skolonializowany, wciągnięty w międzynarodowy biznes.
WP:
Czytając twoją książkę, mam wrażenie, że jest to również opowieść o kobietach. Z czego to wynika, że większość spisanych przez ciebie historii opowiadają kobiety? Czy ten świat przemysłu odzieżowego w Bangladeszu to rzeczywiście jest świat kobiet?
On na pewno zaczął rozwijać się od kobiet w latach 90. W kraju islamskim kobiety, które były sprowadzone przez religię i tradycję do roli gospodyń domowych, z konieczności poszły do pracy. W rodzinie, która do tej pory utrzymywana była z pracy na roli, nieregularnych dochodów mężczyzny, nastąpiło przesunięcie procesów decyzyjnych. To żona zaczęła decydować o tym, na co wydawane są pieniądze. Paradoksalnie przemysł, który w tej chwili stał się synonimem trudnej sytuacji kobiet, początkowo był czymś w rodzaju katalizatora przemian społecznych, emancypacji kobiet w Bangladeszu.
WP:
Czy te kobiety mają szansę wychować swoje dzieci, stworzyć namiastkę rodziny, którą znamy z naszego – zachodniego - świata?
Wyobraź sobie, że masz do pracy osiem kilometrów. Mieszkasz w trudnych warunkach. Kuchnię dzielisz z pięcioma gospodyniami. Żeby przygotować jedzenie, musisz wstać o czwartej rano. Jeśli masz babcię, która z tobą mieszka, to ona pomoże ci przygotować posiłek, jeśli nie, jest znacznie gorzej. Wstajesz, przygotowujesz jedzenie dla siebie i dla dzieci, pakujesz dzieci do szkoły (jeśli dzieci chodzą do jakiejś szkoły) i zasuwasz na nogach do fabryki, czasem podjeżdżasz jakimś autobusem. Pracujesz 8 godzin z trzydziestominutową przerwą na lunch. Pod żadnym pozorem nie możesz się spóźnić do pracy. W większości przypadków istnieje bowiem coś w rodzaju premii za terminowość. Jeśli się spóźnisz, tracisz premię, a to jest całkiem poważny element rodzinnych dochodów. Następnie musisz wypracować target określony przez pracodawcę – na przykład przyszycie 960 rękawów do t-shirtów. Jeśli nie wyrobisz targetu w godzinach pracy, musisz zostać po godzinach. Te godziny są bezpłatne oczywiście. Jeśli produkt nie przejdzie
kontroli jakości, zostajesz i poprawiasz. Siłą rzeczy, jeśli chcesz dostać płatne nadgodziny, musisz zrobić godziny po godzinach. To chyba wystarczająca odpowiedź.
WP:
Gdzie w tym wszystkim są mężczyźni?
Mężczyźni przeszli na utrzymanie kobiet. Bardzo często bohaterki, z którymi rozmawiałem, mówiły: „Mąż niestety nie pracuje, bo nie znalazł pracy”. „A z czego żyjecie?” – pytałem. „Żyjemy z mojej pensji”. Nie udało mi się tego w stu procentach potwierdzić i dlatego nie dodałem tego do książki, ale mam wrażenie, że istnieje wątek „niebieskich ptaków”, mężczyzn, którzy żyją kosztem swoim żon.
WP:
Jak to się ma do religii muzułmańskiej? Ty nazywasz islam w wydaniu bangladeskim „islamem zamszowym”?
To świetnie widać w przypadku stosunku niektórych mieszkańców Bangladeszu do alkoholu, który oficjalnie jest zakazany, ale nieoficjalnie wszyscy mówią: „kto nie lubi czasem zgrzeszyć?”. Jeśli porównasz Bangladesz z krajami Zatoki Perskiej czy Pakistanem, dostrzeżesz ogromną różnicę. Nie odniosłem wrażenia, że nakazy religijne w jakikolwiek sposób przytłaczają społeczeństwo w Bangladeszu. Co ciekawe, w tych slumsach otaczających duże fabryki, następuje swoista rewolucja obyczajowa. Ludzie zaczynają ze sobą żyć na kocią łapę, młodzi ludzie nie przestrzegają ślubów, dla kobiet obniża się wyraźnie wiek inicjacji seksualnej i to nie takiej zwyczajowej, gdy młoda dziewczyna była komuś poślubiana i zaraz rodziła dziecko, tylko w czysto zachodnim stylu, czyli ktoś się w kimś zakochuje i postanawia, że będą razem mieszkać. Przypomina to trochę XIX-wieczne społeczeństwo wiejskie w Polsce, które za pracą przenosiło się do Łodzi czy Żyrardowa. Ludzie, którzy zostali wychowani w zupełnie innym otoczeniu i tradycjach,
lądują nagle w innym świecie.
WP:
To Zachód przyniósł im tę nową obyczajowość?
Zachód przyniósł im pracę. Do tej pory, będąc Banglijką, mogłaś robić karierę jako żona albo jako żona. Nagle pojawiła się alternatywa, czyli praca w sektorze odzieżowym.
WP:
Często porównujesz Bangladesz do „Ziemi Obiecanej”. Gdzie są jeszcze wspólne wątki?
Gdy przyjechaliśmy do Dhaki po raz pierwszy, to po prostu rzuciło w oczy. Pamiętam kilka scen z filmu Andrzeja Wajdy, które są symptomatyczne dla tego tematu. Dymiące kominy, ceglane ściany i tłum ludzi, pełzający w błocie jak robaki. Podobieństwo było uderzające. Poza tym, atmosfera książki Reymonta pokazuje nieprawdopodobny pęd jednostki, która chce wyrwać się, przeskoczyć ponad coś i ponad kogoś. To jest właściwie temat „Ziemi Obiecanej”.
WP:
Ten pęd czułeś również w Bangladeszu?
Wyobraź sobie miasto o powierzchni zbliżonej do Krakowa, w którym żyje 16 mln ludzi. Taka jest Dhaka i to się czuło na każdym kroku. To jest moment, w którym ten kraj złapał swoje pięć minut. Trwa jeden wielki wyścig. Każdy chce kogoś przeskoczyć, każdy chce kogoś wyprzedzić.
WP:
Czy to dotyczy również tych zwyczajnych pracowników fabryk, szwaczek na najniższych stanowiskach?
To dotyczy całego społeczeństwa. Być może zabrzmię jak ultralewicowy działacz, ale jeśli Zachód coś sprzedał Bangladeszowi, to sprzedał mu skutecznie iluzję, że gospodarka wolnorynkowa i globalizacja jest w stanie trwale poprawić sytuację bytową milionów ludzi.
WP:
Nie jest w stanie?
Są tam jednostki, które się bogacą w gigantycznym tempie. W samej Dhace istnieją kluby dżentelmentów, w których uczestnictwo – z tego, co mi mówiono – kosztuje milion dolarów rocznie. Po ulicy jeżdżą supersamochody i każdy to widzi i każdy chciałby do tego kiedyś doskoczyć. Więc jeśli dziś jesteś żebrakiem, marzysz o tym, żeby zostać rikszarzem, jeśli jesteś rikszarzem, marzysz o tym, żeby zostać kierowcą samochodu, jeśli jesteś kierowcą samochodu, to marzysz o tym, by się przesiąść na tylne siedzenie. W tym wszystkim - być może będę krzywdził swoich bohaterów, nie zauważyłem cienia refleksji, cienia zrozumienia dla tych, którzy mają gorzej. Przeciwnie, wydaje mi się, że dla znacznej grupy mieszkańców tego kraju awans społeczny jest na tyle ważny, że oni chcą to celebrować, chcą podkreślać to, co osiągnęli, nie oglądając się na tych, którym się nie udało.
WP:
Świat, jeśli myśli o Bangladeszu, to przedstawia dzieci. Ty również poruszasz ten wątek. Twierdzisz jednak, że praca dzieci jest czymś w rodzaju mniejszego zła.
Mniejsze zło to bardzo dobre określenie. Histeryczne reakcje w Europie i Stanach Zjednoczonych po Rana Plaza, spowodowały, że ten temat zaczął być wstydliwie ukrywany. Wcześniej Bangladesz raczej nie krył się z pracą nieletnich. Traktowano to jako element przykry, ale oczywisty. Gdy opinia publiczna z Zachodu zaczęła zadawać pytania: „dlaczego te dzieci nie są w szkole, tylko pracują?”, właściciele fabryk – pewnie też władze w Bangladeszu – nie do końca umieli wytłumaczyć, że to nie jest takie czarno-białe. Te dzieci, które siedzą w fabrykach, nie zostały wywiezione autobusami na siłę ze szkoły i zaciągnięte do pracy. One nie miały wyboru. Dzieci pracują często za jedzenie i dach nad głową.
WP:
W swojej książce opisujesz „wyspę śmiechu”. Co to za tajemnicze miejsce?
Wyspa śmiechu to Korail Bosti - slums w centrum Dhaki. Początkowo nikt tam nie chciał mieszkać, ale z czasem zaczęli osiedlać się biedacy. Po tej „wyspie” chodzi się jak po materacu, bo slumsy wyrosły na górze śmieci. Kolejne warstwy śmieci z roku na rok utworzyły coś w rodzaju stałego lądu. Mieszkają tu pracownicy okolicznych fabryk i jest to naprawdę specyficzne miejsce. Panuje tam atmosfera wiecznego rozbawienia. Nieustannie słychać rechot. Gdy to zobaczyłem i usłyszałem, pomyślałem, że może rację mają ci bogaci właściciele pól golfowych, którzy twierdzą, że Banglijczycy to ludzie, którym bieda nie przeszkadza być szczęśliwymi. Potem zacząłem z nimi rozmawiać. Okazało się, że to miejsce to kraina szyderców. Cokolwiek się do nich mówi, oni się śmieją. Pytam o opiekę społeczną, szkołę, warunki pracy, o cokolwiek, oni wybuchają śmiechem i machają rękami. To są ludzie, którzy zostali pozostawieni tylko samym sobie.
WP:
Nie mają nadziei, nie liczą już na pomoc?
Z tego wynika ten śmiech i ja to rozumiem. Wyobraź sobie, że mieszkasz w kraju, w którym nagle zawala się fabryka. Oficjalnie ginie około 1200 osób, a nieoficjalnie znacznie więcej. Według ratowników w pobliżu fabryki mogło być nawet 6 tys. ludzi. Rząd zapowiada, że uchyli nieba ofiarom Rana Plaza i ich rodzinom. Przyjeżdżam rok później i okazuje się, że ludzie, którzy stracili swoich bliskich, nawet nie zostali poinformowani, czy ktoś ich jeszcze szuka. Dopiero w czerwcu ubiegłego roku do ofiar trafiły pieniądze przekazane przez zagraniczne firmy odzieżowe. Jednak to są jednorazowe gesty.
WP:
To kim ty byłeś w tamtym miejscu, na tej wyspie szyderców?
Oni byli bardzo zdziwieni moją obecnością, bo tam żaden „westman” wcześniej się nie zapuszczał.
WP:
Skąd więc są te wszystkie informacje o tym, co dzieje się w Bangladeszu? Jaką mamy pewność, że nie są wyssane z palca?
Mój tłumacz pracował dla jednej z zachodnich ekip dziennikarskich w momencie, w którym zawaliła się Rana Plaza. Mówi, że faceci z hotelu nie wyszli. Co prawda przyłapałem go kilka razy na pewnego rodzaju „fantazjach”, ale nie mam powodu mu nie wierzyć w tej kwestii.
Mogę powiedzieć jedno, na pewno istnieje w Bangladeszu sektor dobrze żyjących ludzi z pomagania tym biednym szwaczkom, którzy co jakiś czas publikują sążniste raporty i wzywają opinię publiczną do międzynarodowej solidarności. Trochę jest z tym tak, jak z opisywanym przeze mnie nieletnim chłopcem przy maszynie. „Jak go znajdziemy, to ogłosimy, że wykorzeniliśmy kolejne ognisko nieprawości w Bangladeszu” – mówią organizacje, ale czy ten chłopiec będzie miał z czego żyć? Kogo to w sumie obchodzi?
WP:
Czy ci pracujący chłopcy, te szwaczki walczące o byt, mają jakieś marzenia? O czym marzą Banglijczycy?
Jeśli jest jakieś jedno wspólne marzenie tej całej wielkiej społeczności to powracający jak mantra wątek edukacji dla dzieci. Oni wierzą, że edukacja może im pomóc. Z reguły jednak jest tak, że gdzieś na etapie piątej klasy, kiedy dziecko jest na tyle sprawne manualnie i wytrzymałe, że może pójść do pracy, rodzina musi podjąć decyzję, czy jest w stanie dalej posyłać je do szkoły, czy musi posłać je do pracy.
WP:
Czy poznałeś takie osoby, którym to marzenie się spełniło?
Poznałem ludzi, którzy przeszli wszystkie szczeble kariery branży odzieżowej. Zaczynali jako pomocnicy, potem pracowali przy maszynie, byli nadzorcami linii produkcyjnej, zmianowymi, aż w końcu stali się kierownikami produkcji. To jest gigantyczny awans. Taka osoba może zapewnić swojej rodzinie normalne warunki życia. Żona z reguły zajmuje się wówczas domem, a dzieci chodzą do szkoły i mają ładne, wyprasowane mundurki.
WP: * Reserved, H&M, Zara to znane sieciówki, w którym można spotkać ubrania z metką „Made in Bangladesh", ale czy w tych samych fabrykach powstają też ubrania dla największych domów mody?*
Nie powiem, że tam produkuje Dior czy Chanel, ale na pewno szyte są ubrania marek premium. Nie zdziwiłbym się, gdyby najlepsze domy mody również tam szyły. To się może odbywać według sprawdzonego wzorca znanego z Chin. Zamawia się gotowy produkt, który nie jest ometkowany. Następnie wywozi się go na przykład do Włoch i tam doszywa się metki „Made in Italy”. Byłem kiedyś w chińskiej fabryce, gdzie chodziliśmy po piętrach. 3, 4 piętro, gdy chciałem wejść na piąte, pracownik zatrzymał mnie i powiedział szeptem: „No, no, Gucci!”.
WP:
Czym różni się „Made in China” od „Made in Bangladesh”?
Po pierwsze, skalą. Bangladesz to obecnie 30 proc. udziału w światowej produkcji odzieżowej, a Chiny to ponad połowa. Po drugie, w Chinach gdybyś postanowiła założyć własną markę modową, mogłabyś wsiąść w samolot, polecieć do Kantonu i jeśli masz odpowiednie znajomości, bardzo szybko znajdziesz fabrykę, która ci przedstawi portfolio produktów. Nie musisz znać się na projektowaniu. Chińczycy to zrobią za ciebie. Tymczasem Bangladesz nie jest jeszcze na tym etapie. Tu musisz przywieźć własne projekty. Bangladesz to tania siła robocza.
WP:
Czy ta siła robocza może zbuntować się przeciwko sytuacji, w której się znalazła?
To może wystąpić wszędzie. Ludwik XVI też nie spodziewał się rewolucji, twierdząc, że sytuacja jest stabilna. Romanowowie też nie oczekiwali, że wybuchnie im rewolta. Rewolucje z definicji są nieprzewidywalne, ale ja nie odważyłbym się prorokować w tej kwestii. Niewątpliwie jest to kraj, który przechodzi bardzo szybką transformację Co więcej, ten proces nie zwalnia. Tymczasem na arenie politycznej istnieje wyraźna walka między dwiema frakcjami – obecnie panującą, która chce aby Bangladesz pozostał państwem laickim, i frakcją, która chce pchnąć kraj w stronę szariatu. To w tej chwili jest największe zagrożenie, jeśli chodzi o politykę. Jeśli chodzi o społeczeństwo, to Bangladesz paradoksalnie może wpaść w pułapkę średniego rozwoju, cokolwiek to może oznaczać dla kraju na tak niskim etapie. Bangladesz nie ma niczego innego, co mógłby zaoferować Zachodowi poza tanią siłą roboczą. Zwróć uwagę, że kiedy po 2013 roku były naciski na duże sieciówki, aby podjęły jakąś inicjatywę, część z nich ogłosiła, że może w
takim razie przeniesie część produkcji do Afryki.
WP:
Właśnie, wyobraźmy sobie, że nagle połowa Europy i Stanów Zjednoczonych mówi NIE i przestaje kupować ubrania „Made in Bangladesh”. Wiem, że to utopia, ale takie były pomysły po tragedii Rana Plaza. Co dzieje się wówczas z Bangladeszem?
Nie wierzę, że to kiedyś nastąpi, a nawet jeśli, to w bardzo znikomym kształcie. Z jednego prostego powodu. Wszyscy jesteśmy zadowoleni! Konsumenci są zadowoleni, bo mają relatywnie tanie i modne ubrania, firmy odzieżowe dzięki Bangladeszowi są w stanie oferować szybką modę i na niej zarabiać, Bangladesz jest zadowolony ponieważ ma pieniądze. Te szwaczki w sumie też są zadowolone, bo mają z czego żyć. To nie jest zjawisko, które można postrzegać w kategoriach czarno-białych. Broniłbym się przed prostymi diagnozami. Popatrz, trzy lata temu zawaliła się Rana Plaza, czy coś się zmieniło w Bangladeszu, czy coś się zmieniło w pojmowaniu przemysłu odzieżowego?
WP:
Na półkach w sieciówkach nie widzę wielkich zmian, ale to w sumie pytanie do ciebie. Byłeś tam.
Nic się nie zmieniło. Nikt nie jest na tyle zdesperowany, żeby psuć ten precyzyjny mechanizm.
WP:
Jest jakiś pomysł na to, jak to rozwiązać?
Ja nie mam i się do tego przyznaję. Im głębiej szedłem w ten las, tym było ciemniej. Proste recepty niczego nie zmienią. Jest jedna rzecz, którą chciałbym przekazać tą książką. Z pewnością powinniśmy odejść tu, w Europie, od prostego schematu myślowego, który zakłada, że jeśli my w sklepie w Warszawie lub Londynie zapłacimy o 20 proc. więcej za podkoszulek, to w Dhace komuś z tego powodu będzie żyło się lepiej. Tego typu zachowanie miałoby sens, gdybyśmy mówili o krawcu, który ma zakład na sąsiedniej ulicy. Tymczasem my tak naprawdę nie wiemy, gdzie zamawiany jest produkt. W proces produkcji zaangażowanych jest zbyt wiele osób. Zawsze gdzieś po drodze będzie jakiś zator, a na końcu łańcucha pojawia się pytanie: „w sumie dlaczego ten właściciel fabryki ma komukolwiek te pieniądze oddawać”?
WP:
„W sumie dlaczego mam zwracać uwagę na metkę” – być może powie konsument i system działa dalej. W książce wspominasz o eksperymencie z blogerkami modowymi, które wylądowały w Kambodży i doznały szoku porównywalnego do tego, który się może się pojawić po zjedzeniu steka i wylądowaniu w rzeźni. Czy ty również miałeś coś takiego po powrocie z Bangladeszu? Czy wyrzuciłeś wszystkie koszulki z napisem „Made in Bangladesh”?
Nie wyrzuciłem, ale zrozumiałem, że marka to jest tylko metka doszyta do tego samego ciuszka.
WP:
Ten ciuch jest wart tyle, ile doszyta do niego metka – mówi jeden z bohaterów twojej książki.
Dokładnie. Kiedyś ludzie znali się na odzieży. Wiedzieli wszystko o materiałach, krojach.
WP:
Dbali o ubrania, nosili latami. Mieli maszyny do szycia w swoich domach…
Teraz myślą w kategoriach metki. W jubilerstwie złoty pierścionek zazwyczaj jest droższy od srebrnego. W przemyśle odzieżowym to nie działa. Tu mamy identyczne ubrania wykonane z tych samych tkanin, czasem uszytych w jednej fabryce, tylko na końcu ktoś inny przystawia stempel z inną marką.
WP:
Paradoks polega na tym, że my wszyscy o tym wiemy, a jednocześnie jesteśmy częścią tego łańcucha…
Zobacz, każdy lubi dobrze zjeść, ale nie każdy potrafi dobrze ugotować. Każdy chce się fajnie ubierać, a nie każdy wie, z czego są zrobionego jego ubrania. My kupujemy tę usługę i ona jest zaplanowana od A do Z. Moim zdaniem dobrze jest to sobie uświadomić. Być może ty jako dziennikarka modowa widzisz to inaczej, ale moim zdaniem nikt z nas nie uczestniczy czynnie w podejmowaniu decyzji. Świat mody działa na zasadzie, którą wyznawał Steve Jobs. Konsumenci nie wiedzą czego chcą, konsumentom trzeba pokazać, co jest fajne, i zrobić to w taki sposób, żeby uwierzyli, że to jest fajne.
WP:
Mówisz, że moda to precyzyjny mechanizm, ale jednocześnie opowiadasz w książce historie konkretnych ludzi, którzy stoją za tym symbolicznym t-shirtem…
Chodziło mi o to, by pokazać ludzi, którzy są na końcu tego łańcucha. Są tak mali, że prawie ich nie widać. Teraz od ciebie zależy, co z tym zrobisz. Czy zaczniesz chodzić tylko w ubraniach, które sama sobie uszyjesz, czy będziesz unikać produktów „Made in Bangladesh” i kupować tylko te wyprodukowane w Polsce. Czy zdecydujesz się na fast fashion. Nie chcę decydować za kogokolwiek. Postanowiłem jedynie dostarczyć materiałów, by każdy mógł sam sobie odpowiedzieć na ile ta moda jest ważna w życiu. To wszystko.
WP:
O kim myślisz, jeśli ktoś ciebie pyta: „kogo poznałeś w tym Bangladeszu”? Czyja historia zrobiła na tobie największe wrażenie?
Najbardziej traumatycznym przeżyciem było spotkanie z ludźmi, którzy przeżyli pożar w Tazreen Fashion. Jednym z nich był młody człowiek, który pracował w fabryce z żoną. W momencie pożaru wyskoczyli przez okno. Zapytałem go: „być może to jest prymitywne, ale bardzo chciałbym wiedzieć, co się dzieje w głowie człowieka, który skacze z żoną z trzeciego piętra z płonącego budynku”. Odpowiedział mi, że pamiętał, że byli pewni, że zginą, ale zdecydowali się na skok, bo wiedzieli, że to będzie dla nich lepsze, niż spalić się w fabryce i nikt nie będzie mógł nawet zidentyfikować ich zwłok.
Wiesz, myślę sobie teraz, że być może to jest uczucie, które towarzyszy wszystkim ludziom w Bangladeszu. Te ich wybory z naszego punktu widzenia wydają się straszne, ale dla nich są lepsze. Oni wciąż wybierają mniejsze zło.
BANGLADESZ
To kraj powierzchni dwa razy mniejszej od Polski z liczbą ludności przekraczającą 160 mln. Jak podaje organizacja Clean Clothes w danych za rok 2013, w przemyśle odzieżowym pracuje ponad 4 mln Banglijczyków. Udział przemysłu odzieżowego w PKB to 7%, w eksporcie 76%. Bangladesz jest drugim po Chinach największym na świecie eksporterem odzieży, a przemysł odzieżowy stanowi najważniejszą gałąź gospodarki w tym kraju.
Jednocześnie Bangladesz ma najtańszą siłę roboczą w regionie, co daje mu zdecydowaną przewagę na światowym rynku produkcji odzieży. Zdecydowana większość pracowników to kobiety, dla których praca w przemyśle odzieżowym to nie wybór, a konieczność. Największym eksporterem w Bangladeszu jest Youngone Holdings, południowokoreański wytwórca, który zarządza 17 fabrykami i zatrudnia ponad 60 tys. pracowników w Dhace i Chittagong.
RANA PLAZA
24 kwietnia 2013 bangladeskim przemysłem odzieżowym wstrząsnęła największa na świecie katastrofa przemysłowa od 1984 roku. Na przedmieściach Dhaki zawalił się budynek Rana Plaza, siedziba fabryk odzieżowych. Jak podają oficjalne dane, zginęło 1133 osób, a tysiące zostało rannych. W ciągu zaledwie 2 lat w Bangladeszu doszło aż do 7 pożarów i katastrof budowlanych, w których w sumie życie straciło ponad 1600 osób. Na początku 2013 roku doszło do pożaru w innej fabryce Tazreen Fashion, w którym zginęło 112 osób.
Dzień przed zawaleniem się Rana Plaza policja przemysłowa wydała rozkaz zamknięcia budynku z uwagi na rozległe pęknięcia pojawiające się na ścianach. Rankiem, 24 kwietnia pracownicy zostali stanowczo nakłonieni do wejścia do budynku przez właścicieli fabryk odzieżowych, którzy zapewniali, że jest on bezpieczny i zagrozili utratą wynagrodzenia.
Na początku czerwca 2013 policja w Bangladeszu postawiła pierwszy formalny zarzut zabójstwa właścicielowi budynku Rana Plaza pod Dhaką. Mohammad Sohel Rana został aresztowany podczas próby ucieczki do Indii. Ostatecznie zarzuty usłyszało 41 osób, nie tylko właściciele fabryki, ale tez urzędnicy i inżynierowie, którzy zezwolili na rozbudowę sześciopiętrowego budynku o kolejne trzy piętra. Obecnie Mohammad Sohel Rana przebywa w areszcie czekając na wyrok. 16 oskarżonych wyszło z więzienia za kaucją, a 24 udało się uciec.
Po tragedii w Rana Plaza międzynarodowe firmy odzieżowe podpisały porozumienie, które miało doprowadzić do poprawienia warunków pracy w banglijskich fabrykach. Z informacji World Socialist Web Site wynika jednak, że odszkodowania dla ofiar tragedii w Rana Plaza do tej pory nie zostały wypłacone.
Jednocześnie, jak wynika z danych Bangladesh’s Export Promotion Bureau, od stycznia do listopada 2015 roku suma eksportu odzieży „Made in Bangladesh” wyniosła ponad 26 mld dolarów, o 2 mld więcej niż w roku 2014.
Zobaczcie też: NAJLEPSZE DIETY 2016!