Blisko ludziMój mąż nie jest terrorystą

Mój mąż nie jest terrorystą

To nie miał być żaden manifest, a już polityczny to Boże broń, żaden kij w mrowisko, żadna prowokacja. Tylko (może aż?) skromna prośba do kilkudziesięciu wrocławskich matek na zamkniętym forum internetowym: "wytłumaczcie swoim dzieciom, mężom czy rodzinom, że ciemny kolor skóry czy turban nie świadczy o zagrożeniu, nie jest powodem do ataku na tle rasistowskim"

Mój mąż nie jest terrorystą
Aneta Wawrzyńczak

To nie miał być żaden manifest, a już polityczny to Boże broń, żaden kij w mrowisko, żadna prowokacja. Tylko (może aż?) skromna prośba do kilkudziesięciu wrocławskich matek na zamkniętym forum internetowym: "wytłumaczcie swoim dzieciom, mężom czy rodzinom, że ciemny kolor skóry czy turban nie świadczy o zagrożeniu, nie jest powodem do ataku na tle rasistowskim".

Gdy 28-letnia Julia Sondhi, żona sikha i matka dwóch synów, pisała w tym poście: "mój mąż nie jest terrorystą!", nie spodziewała się, że ktokolwiek go skomentuje. A już tym bardziej, że wycieknie poza forum i doczeka się ponad 45 tysięcy udostępnień.

"Spotkajmy się na żywo"

Julia poznała Parry’ego przez przyjaciółkę, a ta - przez portal społecznościowy. Był 2007 rok, miały po 21 lat, co roku zapuszczały się z plecakiem na drugi koniec świata - wcześniej były Kambodża i Tajlandia, wtedy wybór padł na Indie. Z Parrym miały się spotkać na weselu jego kuzyna, na które też były akurat zaproszone. Ale nie dojechały, trasa im się zmieniła, czasu zabrakło, trudno, żyje się dalej.

Mówią, że co się odwlecze, to nie uciecze, może o przeznaczenie chodzi. W przypadku Julii i Parry’ego to była raczej ciekawość świata, podobne charaktery, zainteresowania, poglądy na życie i świat. Parry już wtedy studiował i pracował w Anglii, po dziesiątkach godzin spędzonych w świecie wirtualnym, rzucił: "spotkajmy się na żywo". Przyleciał do Krakowa tylko po to, żeby zobaczyć Julię na żywo. Zaiskrzyło, odtąd przez kilka miesięcy krążyli między Polską a Wielką Brytanią, w końcu Julia dostała się na studia w Londynie.

Było więc wspólne mieszkanie, dobra praca, później ślub, dziecko w drodze, po prostu sielanka. I wtedy zapadła decyzja o przeprowadzce. - Razem doszliśmy do wniosku, że Polska jest lepszym krajem do wychowywania dzieci, pod względem edukacji czy opieki zdrowotnej. Poza tym tam byliśmy sami, tutaj mamy dom, rodziców blisko, pragnęliśmy rodzinnej atmosfery, poczucia bezpieczeństwa - wyjaśnia Julia.

Nowy kraj, obcy język, kultura, nieznane twarze - mimo to Parry się nie bał. To znaczy: nie aż tak bardzo. - Jakieś obawy na pewno miał, ale mój mąż należy do ludzi bardzo otwartych, ciekawych świata, dla niego to miała być kolejna przygoda. Jedyne co to na początku zrezygnował z turbanu, uważał, że to jeszcze nie jest dobry czas i dobre miejsce, nosił więc tylko bandanę, żeby zasłonić włosy, tak jak nakazuje sikhizm, jego religia - mówi Julia.

"Wystarczy poczytać"

Julia tłumaczy: - Cała ta awantura wynika z tego, że ludzie w Polsce nie mają pojęcia, czym jest sikhizm, o co w tym chodzi. Widzą kogoś w turbanie i od razu włączają proste skojarzenia: aha, to na pewno terrorysta. A przecież wystarczy poczytać, dowiedzieć się. Dla mnie to jest całkowicie naturalne, że jak czegoś nie znam, nie rozumiem, to robię wszystko, żeby ten brak nadrobić.

Jako przykład podaje to, że lecąc do Indii, po raz pierwszy widziała mężczyznę w turbanie. W pamiętniku z podróży zapisała, że dodał mu takiego stylu "royal", a później zaczęła po prostu o sikhizmie czytać.

I dowiedziała się, że to założona w XV wieku przez Guru Nanak religia synkretyczna, czyli taka, która czerpie z innych wierzeń, na przykład system medytacji z hinduizmu. Z islamem łączy ją właściwie tylko wiara w jednego Boga, który nie ma żadnego wizerunku ani wcieleń. - Sikhizm jest moim zdaniem najpiękniejszą religią, między innymi dlatego, że nikogo nie nawraca, zakłada, że każda religia jest prawdziwa, bo jest po prostu inną drogą do jednego Boga - wyjaśnia Ania, żona sikha z Indii, z którym mieszka w 100-tysięcznym mieście w południowej Polsce.

Co jeszcze? Sikhowie są przeciwni wojnom religijnym, tolerancyjni, gościnni (każdy, kto przyjdzie do świątyni gurudwary, zostanie ugoszczony, dostanie jeść i pić). Wierzą, że każdy człowiek, bez względu na pochodzenie, płeć, religię jest równy, nie uznają hierarchii wyznaniowej i zakazują czerpania korzyści z duchowości - wszystkie publikacje i symbole religijne są darmowe. Do kanonu ich zasad należy, między innymi, zakaz strzyżenia włosów i brody, które chowają pod turbanem.

Może właśnie o ten turban rzecz się rozbija. - Parry wyróżnia się z szarego tłumu, nie tylko zresztą z powodu tych kilku metrów materiału misternie zwiniętych na głowie, ogólnie ubiera się wesoło, kolorowo, ale i z klasą, elegancko, zawsze pod muszką, bo między innymi muszki, krawaty i poszetki (chusteczki do butonierek) produkuje jego firma. Julia, która pracuje jako doula, czyli, najprościej mówiąc, duchowa i fizyczna towarzyszka porodu, gdy nieraz opowiada swoim klientkom o mężu, słyszy: "ja go przecież znam, widziałam go w rynku/centrum handlowym/restauracji/na ulicy!". - Parry zdecydowanie rzuca się w oczy, raz że turban, dwa że ma dość ekstrawagancki styl ubierania się, jest łatwo rozpoznawalny - wyjaśnia Julia.

"Żebractwo? Wielki wstyd"

A może wcale nie o turban chodzi, bo na przykład Ani Mąż (tak będzie figurował w tekście, dla bezpieczeństwa Ania nie podaje nawet jego imienia) jest wierzący, ale niespecjalnie praktykujący. W domu ma co prawda podarowaną w prezencie Panią Księgę (święta księga wyznawców sikhizmu ma 1430 stron. Jest przeznaczona nie do czytania, lecz do śpiewania. Sikhowie traktują ją nie tylko jak świętą księgę, lecz także jak żywego guru. Nazywana bywa "Panią Księgą" bądź "Jedenastym Guru" - red.). Nieraz zajrzy do guradwary, ale sporadycznie, bo to kilkaset kilometrów do pokonania, tylko jak jest przejazdem w Warszawie, czyli raz na przysłowiowy ruski rok. Nosi tylko metalową bransoletkę (zwaną kara, która ma mu przypominać, że wszystko, co czyni, powinno być zgodne z naukami guru). Ale turbanu już nie. Nie ze strachu, z przekonania. - Nawet jak mieszkał w Indiach, to go nie nosił, ku zgorszeniu jego mamy - wyjaśnia Ania.

Zarówno Parry, jak i Mąż pracują legalnie, płacą podatki, ZUS, składki. Ani przez moment nie byli na tak zwanym garnuszku państwa: pierwszy od razu założył własną firmę, później kolejną, drugi imał się każdej pracy - w lesie, przy sadzeniu drzew albo wycince, na remontach. Ania wyjaśnia: - Jednym z filarów sikhizmu jest to, że trzeba pracować, wielkim wstydem jest wyciąganie ręki do państwa czy żebractwo.

Zresztą, kto się poznał na Mężu, to wie. Na przykład jego pierwszy szef, Polak z dziada pradziada. - Nasi pracodawcy często mają taki problem z robotnikami fizycznymi, że po wypłacie przez kilka dni nie pojawiają się w pracy. Dlatego były szef bardzo lubił mojego męża, bo nie pił, był solidny, zawsze przychodził do pracy. Do dziś mamy z nim przyjacielskie kontakty, jak dzwoni do nas, to za każdym razem podkreśla, że mąż jest dla niego jak syn, a my jesteśmy jego drugą rodziną - mówi Ania.

"Będziesz miała kłopoty, zostaw mnie"

Do tego, że ludzie na Parry’ego i Julię patrzą, gapią wręcz, zdążyli już jakoś przez pięć lat przywyknąć, choć Julia przyznaje, że od tych bezpardonowych spojrzeń robiło jej się przykro, czuła się zdołowana, nieraz "cała ochota do życia mijała" albo przeciwnie, zbierała się w niej złość. - Ten etap mi minął, bo to jest bardzo bezproduktywna emocja. Uświadomiłam sobie, że tacy ludzie po prostu będą, trudno. Możemy się starać, ale to oni muszą chcieć zmienić swoje myślenie. Teraz więc tylko mi się z tych spojrzeń czy komentarzy w internecie chce śmiać.

Ale trzeba też powiedzieć wyraźnie, że wcześniej z oczu gapiów biła ciekawość, potrzeba sensacji, ekscytacja. Teraz często pojawia się w nich też strach albo złość, albo jedno i drugie. A czasem, zwłaszcza jak Julii nie ma w pobliżu, na spojrzeniach się nie kończy. - Parry nieraz słyszy: "o, idzie Osama!" albo: "salam alejkum", zdarza się, że ktoś go popchnie, nawet opluje. Nieraz też ludzie po prostu podchodzą i bez pytania robią mu zdjęcie - opowiada Julia.

Parry wtedy po prostu się odwraca, nie reaguje, stara się nie wychylać, nie narażać. Choć raz zrobiło się już naprawdę groźnie, gdy banda kiboli zaczęła go atakować w tramwaju (o czym zresztą pisała wrocławska "Gazeta Wyborcza").

Ania też przyznaje: zanim zaczął się w Polsce temat uchodźców i kampania wyborcza, było w miarę spokojnie. Owszem, były ukradkowe mniej lub bardziej spojrzenia, zdarzały się incydenty, ktoś Męża nazwał "czarną kaszaną", ktoś pokazał mu środkowy palec. Ale rzadko, ot, nawinął się ktoś po pijaku po drodze albo Ania z Mężem zapuścili się w tak zwaną nieciekawą dzielnicę. - Rozumieliśmy, że to się po prostu zdarza, choć było nam przykro, przymykaliśmy na to oko - wyjaśnia Ania.

Pół roku temu ich życie zamieniło się jednak w piekło, komentarze, zaczepki, agresja zwalają się na nich jak kolejne lawiny. Właściwie: na Męża, gdy Ania jest z nim, to ludzie tylko się wpatrują (a wtedy Ania im się rewanżuje, też "zabija ich wzrokiem"). - Ale wiem, że gdyby mnie nie było, to padałyby jakieś komentarze. Tylko że ja nie mogę chodzić z nim wszędzie jak z małym dzieckiem za rączkę.

Gdy więc Mąż jest sam, a to ktoś zapyta wprost, czy jest Arabem, rzuci na dzień dobry pogardliwie "salam alejkum" albo krzyknie w tłumie "o, ciapaki idą!", a to kategorycznie stwierdzi, że sobie jego obsługi nie życzy (Mąż pracuje w restauracji) albo przeciwnie, jak nie zostanie obsłużony, bo jest środek nocy i restauracja jest już po prostu zamknięta, wrzaśnie: "pier... uchodźcy, wynocha z Polski!".

Ataków, takich fizycznych, że ktoś szturchnie, popchnie, kopnie, Mąż się naturalnie obawia. Ale jeszcze bardziej - przemocy psychicznej. - On najbardziej boi się przemocy psychicznej. Tego, że ktoś pokazuje mu, że nie jest u siebie, że jest gorszy - wyjaśnia Ania. I dodaje, że o takich incydentach Mąż nie bardzo chce opowiadać, zamyka się w sobie, nieraz mówi jej: "zostaw mnie, przeze mnie będziesz miała tylko kłopoty".

Dlatego Ania pod koniec września razem z innymi żonami mieszkających w Polsce od dawna Hindusów wysłały list do prezydenta Dudy. Piszą w nim na przykład: "nasi mężowie, żony, partnerzy i partnerki, zawsze dotychczas szanowani, ciężko pracujący, płacący podatki i traktujący Polskę jak swoją drugą ojczyznę, stali się ostatnio przez wielu Polaków szykanowani na ulicach i w pracy". Oraz: "apelujemy, by jako Głowa Państwa zdecydowanie i ostro potępił Pan jakże krzywdzący język nienawiści, który zalewa debatę publiczną, nie dając możliwości spokojnej i racjonalnej dyskusji".

"Boję się powtórki z historii"

Julia i Parry myślą o przeprowadzce. Nie z powodu rasizmu, to znaczy: nie tylko. - To mógłby być jeden z powodów - przyznaje Julia. Ale jednocześnie podkreśla, że nie tyle chcą uciekać z Polski, co pognać w świat. - Zawsze czuliśmy, że Polska to nie jest nasz ostatni przystanek, widzimy się jeszcze w wielu miejscach, chcemy się rozwijać, pomieszkać w innych krajach. Choć to na razie tylko plany. Rasizm na pewno nie nastraja nas pozytywnie, ale staramy się normalnie żyć, nie zatracać w lęku - wyjaśnia.

W przypadku Ani i Męża wyprowadzka nie wchodzi w grę, raz, że nie mają takiej możliwości, bo praca, zobowiązania, dwa - że, jak mówi Ania, tylko tchórze uciekają. - To jest mój kraj, mam prawo głosu i, jak każdy obywatel, mam prawo czuć się tu bezpiecznie - podkreśla. Dlatego jak był ostatnio marsz niepodległości, obdzwoniła urząd miasta, wydział interwencji kryzysowej, policję. Pytała, czy będzie bezpiecznie. - Urzędnicy byli zdziwieni, jakbym się urwała z choinki. "Jaki problem? Dlaczego miałoby być niebezpiecznie?", pytali.

A jej akurat zdaniem miasto powinno się problemem zainteresować, z urzędu. - Powinny powstać specjalne komórki, które będą zajmowały się tępieniem rasizmu i pomocą takim ludziom. Bo cudzoziemcy nie chcą zgłaszać tych incydentów, boją się, że w aktach będą ich nazwiska i tylko bardziej oberwą - mówi Ania.

Na własną rękę z kolei razem z koleżankami noszą się z zamiarem utworzenia stowarzyszenia rodzin mieszanych w okolicy, chcą się spotkać z prezydentem miasta, niech im podpowie, jak mogą do ludzi dotrzeć. Już teraz wiedzą same, że na pewno przydadzą się pogadanki w szkołach. Bo od znajomej dowiedziały się, że na jednej takiej, zorganizowanej przez licealistów, poszła fama: zasymilowani cudzoziemcy mieszkający w Polsce to uśpieni terroryści, tylko czekają, aż przyjadą uchodźcy i będą mogli wybuchnąć, dosłownie.

Julia mówi, że zmiana mentalności ludzi, zakorzenionych przekonań, światopoglądu, to trudna sprawa. - Jeżeli pojawia się coś, jakaś informacja, która burzy nasz dotychczasowy system wartości, to pierwszym odruchem jest bunt, gniew, lęk. I to się właśnie teraz dzieje. Sztuką jest, by zmienić sposób myślenia ludzi, później akceptacja przyjdzie sama - uważa Julia. Dlatego jej zdaniem trzeba zaczynać od początku, od małego. Stąd w ogóle ten cały, słynny już, post. - Skoro nie jesteśmy w stanie przemówić do rozsądku dorosłemu człowiekowi, który ma już jakąś własną ideologię, to może chociaż zacznijmy od dzieci. Pisząc w zamkniętej grupie na Facebooku, chciałam po prostu uświadomić mamy, że to one kształtują poglądy swojego dziecka, odpowiadają za to, jakimi będą ludźmi, gdy dorosną.

Ania uważa natomiast, że to wszystko przez braki w edukacji, bo na przykład w szkołach nie ma ani lekcji z kulturoznawstwa, ani religioznawstwa. No i dlatego, że jesteśmy narodem homogenicznym. - Ludzie jak widzą kogoś, kto egzotycznie wygląda, od razu myślą, że to muzułmanin i terrorysta. A nie każdy muzułmanin to terrorysta. I nie każdy obcokrajowiec to muzułmanin - przypomina. W końcu mówi głośno to, co wisiało w powietrzu od początku rozmowy: - To, co się obecnie dzieje, przypomina mi Niemcy w latach 30. I ja się boję powtórki z historii. Jeżeli tego nie zatrzymamy, to będzie tragedia.

Aneta Wawrzyńczak/(gabi)/WP Kobieta

ZOBACZ TAKŻE

Wybrane dla Ciebie

Komentarze (331)