"Moje dziecko kończy szkołę o 18, zaczyna o 7 rano". Wiemy, gdzie leży problem
Ogłoszenie planów lekcji na najbliższy semestr było dla wielu rodziców szokiem: aż roi się w nich od drugich zmian i "okienek" w zajęciach. Problem jest, niestety, strukturalny i obejmuje cały system edukacji. Dobra wiadomość jest taka, że przerwy w zajęciach wcale nie muszą być czymś złym.
05.09.2018 | aktual.: 05.09.2018 15:39
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Pierwszy tydzień szkoły jak zwykle we wrześniu budzi wiele emocji, z których w tym roku na prowadzenie wyraźnie wybija się organizacja nauki. Jak pisaliśmy we wtorek, kiedy większość z nas znała już plany lekcji swoich dzieci, w internecie poniosło się oburzenie na siatkę godzin, w której będą chodzić na zajęcia.
Do najczęściej wymienianych problemów należą wszystkie te, które wiążą się z logistycznym zarządzaniem grupami uczniów w budynkach szkolnych (które przecież nie są z gumy) i w świetle braków kadrowych w gronach pedagogicznych.
Etyka, że grzech nie skorzystać
Po naszej wtorkowej publikacji o tych problemach, zostaliśmy zasypani waszymi skargami przez platformę dziejesie.wp.pl. " 9-latki rozpoczynające lekcje o godz. 13.00 a kończące o 18.25, na drugi dzień do szkoły na 7.00. Wielkie podziekowania dla Pani Minister za reformę szkolnictwa!" – pisze jedna z matek. "Oto plan lekcji jedna z sześciu klas czwartych w Szkole Podstawowej Nr 3 w Bełchatowie. Na sześć klas czwartych tylko jedna ma poranną zmianę - przypadek?? Zróbcie coś z tym" – apeluje inna.
Czytelniczka z Gdyni dodaje: "Mój drogi dzienniczku. Pragnę ci donieść, że plan zajęć mojego syna drugoklasisty niczym nas nie zaskoczył. Trzy dni w tygodniu na drugą zmianę (do godziny 16.25) z czego w poniedziałek już od 09.50 z jedną godziną "okienka" - radosnego oczekiwania w świetlicy na etykę (nadprogramową, ale prowadzoną tak wspaniale, że grzechem byłoby z niej zrezygnować). Dwa dni w tygodniu (niestety właśnie po drugiej zmianie) jedziemy do Szkoły Muzycznej na 17.00, z której (dzięki doskonałej koordynacji planu) już około 19.30 wychodzimy do domu. Kolacja, kąpiel i do łóżka. Wszystko z radością i bez udręczenia. W tej szkole zawsze druga zmiana była a rodzice i tak stają na głowie aby do niej dziecko zapisać (w myśl zasady, że lepiej być średniakiem w szkole gdzie poziom jest bardzo wysoki, niż prymusem w szkole lajtowej i bezstresowej)".
Tomasz Ziewiec, dyrektor warszawskiej podstawówki nr 25 im. Komisji Edukacji Narodowej przy ul. Grzybowskiej, przyznaje, że problem w tym roku zyskał na sile, ale wieszanie psów na dyrektorach, jak robi to wielu rodziców, to źle zaadresowane zarzuty, dyrektorzy robią bowiem co mogą. Trudno więc mówić, jak jedna z matek, że "dwa miesiące czasu nie starczyło" na przygotowanie dobrych planów zajęć. Ani nie mieli oni tyle czasu, ani dziury w planie lekcji nie są ich winą.
.
Wielka kumulacja (uczniów)
– Rzeczywiście, tzw. arkusz organizacyjny szkoły zatwierdzany jest w maju, ale pierwszego września spotykamy się z zupełnie nową rzeczywistością. Zaczynamy pracę wcześnie, żeby przygotować właściwy plan zajęć, ale problemem jest z czynnik ludzki: nauczyciele i uczniowie – tłumaczy dyrektor. Jak wyjaśnia, uczniowie przenoszeni są przez rodziców ze szkoły do szkoły bez powiadomienia czasem jeszcze we wrześniu. Jeszcze gorzej jest z nauczycielami: ci najczęściej właśnie w wakacje zmieniają pracę. Większość z tych, którzy zatrudnieni są na czas określony, ma umowy podpisane do 31 sierpnia, o ich zmianach pracy dyrekcje dowiadują się więc w ostatniej chwili – wyjaśnia dyrektor.
Dodaje też: – Obawialiśmy się, że likwidacja gimnazjów i wydłużenie podstawówek do ośmiu lat spowoduje duże bezrobocie nauczycieli. Dziś wiemy, że nic się takiego nie stało. Matematyków na rynku pracy po prostu nie ma, o polonistę też trudno. Szkoła podstawowa, która z sześcioletniej zmieniła się w ośmioletnią, musi mieć więcej etatów, bo zmieniła się liczba oddziałów (czyli tego, co potocznie nazywamy klasami – przyp. red.). Oddziałów przybyło zwłaszcza w klasach starszych, bo dzisiejsza podstawówka musi pomieścić siódmo- i ósmoklasistów, którzy jeszcze dwa lata temu poszliby do gimnazjum. Tymczasem dawne gimnazja też w wielu przypadkach przekształciły się w podstawówki. Zmieniły się więc potrzeby szkół, jeśli chodzi o liczbę etatów nauczycielskich.
– Na to nakładają się niże i wyże uczniów. Cztery-pięć lat temu do szkół szły sześciolatki razem z siedmiolatkami. To w mojej szkole skutkuje tym, że dziś jest pięć klas piątych i cztery klasy czwarte, ale jedną klasę trzecią, dwie drugie i dwie pierwsze. Ten wyż przeniósł się teraz do klas starszych (gdzie dzieci uczą specjalizowani nauczyciele przedmiotowi – przyp. red.), ale murów szkoły nie opuścili szóstoklasiści, poszli po prostu do siódmej klasy. Nikt dla tych uczniów nie zwolnił przestrzeni. Mamy więc 16 starszych oddziałów i 7 młodszych, licząc z zerówkami, potrzebuję więc 23 sal lekcyjnych. To więcej niż mają typowe budynki szkół, np. popularne "tysiąclatki".
Nauczyciel na trzech etatach
Jak tłumaczy Ziewiec, w jego szkole akurat udało się znaleźć dodatkowe sale. Ale wiele budynków nie ma po prostu możliwości, by uczyć w jednym czasie wszystkie dzieciaki, nawet uwzględniając salę gimnastyczną. Stąd zmiany: koło południa w szkole robi się luźniej, dlatego w wielu placówkach druga zmiana zaczyna po piątej-szóstej lekcji. Problem robi się jego zdaniem, kiedy szkoły próbują połączyć ogień z wodą i w planie umieszczają klasę jednego dnia na rano, drugiego na popołudnie. Przez to nawet pierwszaki kończą lekcje o szóstej po południu, by wrócić do szkoły na ósmą następnego dnia.
Do tego dochodzą jeszcze problemy "okienek". Wiadomo, że układając plan, szkoły robią co mogą, by ich unikać. Jednak rynek pracy nauczycieli jest nieubłagany. Nie dość, że ich brakuje, to jeszcze ci, którzy pracują w zawodzie, łączą etaty w kilku szkołach – żadna nie da przecież zatrudnienia geografowi na pełny wymiar czasu, bo żadna tego nie potrzebuje. Chcąc więc znaleźć nauczyciela do danej dziedziny, dyrektorki i dyrektorzy szkół muszą godzić się na ich ograniczenia czasowe: geografia tylko w piątek o siedemnastej, a jeśli nie – trzeba szukać innego nauczyciela. Nauczycieli zaś na rynku nie ma, i tu kółko się zamyka. Czasem najtrudniejsze do zrealizowania w dogodnym terminie są więc te przedmioty, których potrzeba najmniej – na przykład etyka, zwłaszcza tam, gdzie większość dzieci wybiera religię.
Nauka to nie wkręcanie śrubek
Dlaczego okienka i "drugie zmiany" w szkole budzą takie nerwy? Być może, kiedy widzimy w planie lekcji blok czterech kolejnych lekcji o nazwie "edukacja wczesnoszkolna" albo "fizyka i geografia", wyobrażamy sobie siebie samych, siedzących w biurze i wykonujących powtarzalne czynności. Tymczasem nauka pracy nierówna i jedna lekcja może się składać z szeregu niepowtarzalnych i zróżnicowanych zajęć.
Jakub Górecki, psycholog specjalizujący się w zagadnieniach kreatywności i edukacji, tłumaczy tę różnicę porównując pracę w fabryce i tę na roli. W pierwszej pracownik wykonuje przez osiem godzin powtarzalną czynność przy zerowym zróżnicowaniu, tymczasem pracując w polu rolnik jest ciągle w pracy, a jednak ciągle robi co innego. Praca w fabryce jest więc monotonna i wymaga zaplanowanych przerw, ta na roli – w zupełnie inny sposób angażuje energię.
– Paradoksalnie to, że zajęcia są rozstrzelone, może mieć pozytywny efekt edukacyjny. Każda zmiana jest bowiem szansą i zagrożeniem. Jeśli dziecko przez dwie godziny okienka nie będzie miało nic do roboty, nikt nie podpowie mu zabawy, to będzie po prostu zmęczone. Natomiast jeśli jest przerwa w nauce na wciągającą zabawę albo aktywność fizyczną, to po takiej przerwie dziecko może być lepiej przygotowane do aktywności intelektualnej – tłumaczy Górecki.
– Wszystko zależy od rozkładu zajęć. Dziecko przecież jest aktywne przez kilkanaście godzin dziennie, zatem jest ono przystosowane do przetwarzania informacji. Z drugiej strony nawet nauczyciel nie wytrzymałby przez 45 minut lekcji skupiony na pojedynczym zadaniu. Człowiek ma naturalną skłonność do błądzenia myślami. Wszyscy to robimy – zauważa.
Do tego dochodzi jeszcze kwestia pojedynczych przedmiotów, które wałkowane ciągle od jednej strony mogą wywoływać poczucie znużenia. Dlatego w wielu krajach odchodzi się od systemu oddzielnych przedmiotów na rzecz większych bloków, w obrębie których uczniowie zajmują się poszczególnymi tematami, omawianymi przez pryzmat różnych dyscyplin wiedzy. Mówiąc chociażby o chlebie (ten przykład pochodzi z edukacji waldorfskiej, stuletniej metody pedagogicznej stosowanej w niektórych niepublicznych szkołach w Polsce), można opowiedzieć o jego historii, kulturze, miejscu w historii sztuki, muzyki i literatury, ale także o fizyce pieczenia i przetwarzania żywności, omawiać kulturę stołu z perspektywy języków obcych i geografii świata, rysować go, a wreszcie po prostu piec.
Stare powiedzenie mówi: jeśli nie możesz ich pokonać, przyłącz się do nich. Na taką właśnie postawę powinniśmy więc liczyć ze strony nauczycieli: problemów z brakiem sal i nauczycieli nie przeskoczymy tak łatwo. Nie jest to kwestia jednego roku szkolnego ani nawet kilku. Możemy jednak dążyć do tego, by dobrze wykorzystać czas przeznaczony na naukę, który dany jest naszym dzieciom, łącząc rozmaite rodzaje aktywności w obrębie jednego przedmiotu i dnia nauki. W tym celu potrzebujemy sprawnie funkcjonujących szkół jako mechanizmów, w których wszystkie trybiki są dobrze naoliwione – tylko tyle i aż tyle.
Potrzebujemy więc stabilizacji, a ta – jak ma nadzieję Tomasz Ziewiec – przyjdzie z czasem. Za kilka lat fale nowych siódmo- i ósmoklasistów, gimnazjalistów i uczniów, którzy poszli do szkoły jako sześciolatki razem z rok starszymi kolegami, przeminą, liczba uczniów na każdym poziomie edukacji trochę się wyrówna i będzie zależała raczej od wyżów i niżów demograficznych, a nie od obowiązku szkolnego. Może wtedy wszystko będzie trochę łatwiejsze. O ile, oczywiście, ktoś nie wpadnie na pomysł, by wycofać się z wycofywania się z reformy.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl