Podstawówka w Polsce zabija kreatywność dzieci. Trzeba je bronić przed szkołą
17.04.2018 22:11
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Fakt, że mam dziecko w prywatnej szkole, nie jest dla mnie powodem do dumy. Raczej do wstydu. Ale zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby uchronić je przed wszystkimi grzechami polskiej szkoły publicznej. Tak rozumiem obowiązek ojca.
Sale szkolne są bajecznie kolorowe i pełne dziwnych, czasem nieoczekiwanych zabawek. W końcu to szkoła waldorfska, działająca według nietypowej metody pedagogicznej, opracowanej w Niemczech sto lat temu. W przeciwieństwie do kolorowych sal, korytarze i sekretariat szkoły sprawiają wrażenie nieco odrapanych. Publiczna szkoła wymówiła prywatnej wynajem piętra, remontować się już nie opłaca.
Zostawiam córkę z jedną z wychowawczyń, będzie przez godzinę wypełniała test kompetencji szkolnych. Sam też mam do wypełnienia formularz. Jeden z nauczycieli robi ze mną wywiad na temat dziecka. Dane osobowe, stan zdrowia, problemy rozwojowe. Na końcu pada pytanie. Dlaczego zdecydowaliśmy się na prywatną szkołę.
Jestem w kropce. Jak na warszawskie warunki ta szkoła nie jest droga. Tak zwane dobre prywatne szkoły kosztują pewnie ze dwa-dwa i pół tysiąca miesięcznie, ta kosztuje niecały tysiąc. Do udźwignięcia, chociaż będzie trzeba wyrzec się tego i owego. Na dokładkę dochodzi etyczny problem: dziecko w prywatnej szkole to coś, z czego mam ochotę się tłumaczyć. Wstyd mi przed sąsiadami. Nie lubię się w roli rodzica dziecka z prywatnej szkoły.
Dlaczego się więc zdecydowałem? Bo czuję, że publiczne szkolnictwo w Polsce jest moim wrogiem.
– Pamiętam moją szkołę – tłumaczę przepytującemu mnie nauczycielowi. – Polska szkoła to czterdzieści pięć procent przedmiotów ścisłych i czterdzieści pięć procent humanistycznych. Spośród tych drugich: gramatyka historyczna i opisowa języka polskiego. Kucie dat na historię. Kucie, kucie, kucie – mówię. A to dopiero przedmioty zwane humanistycznymi. Jak jest w ścisłych? Kucie, kucie, kucie. Kiedy nauczycielka fizyki zapytała w liceum, czym jest masa, wszyscy zbaranieli. To oznacza, że w podstawówce nikt się tego nie nauczył. Bycie "uzdolnionym do fizyki" oznaczało, że wkuło się na pamięć odpowiednio dużo wzorów. Tak samo było z matematyką. Chemią. Biologią. O wyborze studiów decydowało to, co udało się skuteczniej wkuć. Tak mieli wszyscy.
45 procent przedmiotów humanistycznych, drugie 45 procent – ścisłych. Co w pozostałych 10 proc.? Plastyka. Zajęcia praktyczno-techniczne. WF, którego nauczyciel nie spędza nawet czasu w pokoju nauczycielskim, co doskonale ilustruje, jak bardzo po macoszemu traktowany jest ten przedmiot. Zajęcia, od których zależy zdrowie, a często też życiowa satysfakcja przyszłych dorosłych. Umowne – bo przecież nie jest to żadna dokładna kalkulacja – 10 procent dzielone po macoszemu między wszystkie zajęcia rozwijające kreatywność (plastyka, muzyka), zaradność (zajęcia techniczne) i ćwiczenia fizyczne.
Wszyscy żyjemy w tym świecie. Od czasu, kiedy doświadczyłem tej edukacji na własnej skórze, szkoła zmieniła się niezwykle, ale jednocześnie nie zmieniło się w niej nic. Co roku zmieniały się podręczniki. Pojawiały się i znikały gimnazja, rejonizacja szkół, sposoby rozliczania nauczycieli i ich uprawnienia zawodowe. Nikt nie zapytał: czego i jak mamy uczyć nasze dzieci. Po co w ogóle jest szkoła?
Słucham rozmów moich koleżanek i kolegów – rodziców innych dzieci z przedszkola córki. Niektórzy porównują poziom nauczania w podstawówkach. Czasem do absurdu: która szkoła bardziej matematyczna albo lepsza w biologii, pod kątem przyszłych studiów. Na litość boską, to są siedmiolatki! Poziom nauczania? Materiał podstawówki można przerobić w kilka tygodni. Każdy z nas może być nauczycielem dziecka w wieku podstawówkowym: nawet ja mógłbym pomóc mu w fizyce, tak długo, jak mówimy o dżulach i watach, a nie o bozonach i kwarkach. Wiem już, że masa to nic innego, jak współczynnik proporcjonalności między siłą i przyspieszeniem.
Nie chodzi o materiał. Chodzi tylko o to, żeby dziecko nauczyło się uczyć. Nauczyło się korzystać z zasobów, które w sobie ma: inteligencji, kreatywności, pamięci, kojarzenia. Nie osiągniemy tego, jeśli wszystkie te rozwijające elementy (powtórzę jak mantrę): plastykę, muzykę, zajęcia praktyczno-techniczne, wychowanie fizyczne, będziemy traktować na odwal się, przydzielając po godzinie na każde z nich (dodajmy do tego obowiązkową religię, czyli umoralniające opowiastki podlane elementami wiedzy o katechizmie Kościoła Katolickiego).
A do tego wielkie klasy. Dwadzieścioro pięcioro dzieciaków to w publicznej szkole w miarę niewielka grupa. Każde z nich jest inne. Część z pewnością osiągnie sukces, ucząc się przedmiotów ścisłych – one przecież też wymagają i analitycznego myślenia, i pewnego rodzaju kreatywności. Ale część z nich, jeśli uzależnić ich wyniki od opanowania materiału z zakresu nauk ścisłych, po prostu odpadnie. Nie da się zrównoważyć trójek z polskiego, historii, matematyki, fizyki, chemii, geografii i języków kilkoma piątkami z przedmiotów kreatywnych, nawet gdyby – co jest rzadkie – nie były traktowane po macoszemu. Dziecko niezdolne do pamięciówki, mające kłopoty ze skupieniem, niezależnie od swoich zalet, po kilku latach zjedna sobie opinię niezdolnego. A dla takich jest miejsce w szkołach specjalnych. A że w wieku siedmiu lat potrafi sama wykonać większość obowiązków domowych? Że potrafi troszczyć się o innych w taki sposób, że wszystkich zadziwia jej empatia? Że ma smak i węch rozwinięty w takim stopniu, że kwalifikuje się na światowej klasy kucharza? Cha, cha, już widzę, jak tłumaczę to nauczycielce fizyki.
Tego wszystkiego nie powiedziałem nauczycielowi, z którym dziś rozmawiałem. Nie było potrzeby przekonywania przekonanych. Ale rodzicom, z którymi rozmawiam, mówię zawsze jedno: znam swoje dziecko. Gdyby dziś trafiło do takiej podstawówki, do jakiej sam chodziłem, po kilku latach nabrałoby przekonania, że jest głupie i do niczego się nie nadaje. A to nie jest prawda. Prawdą jest to, że nadaje się do rzeczy, których polska szkoła dzisiaj nie potrafi nauczyć. Ma umiejętności, których szkoła nie potrafi ocenić ani docenić. Muszę ją zabrać w miejsce, w którym nauczyciele będą mieli okazję jej w tym pomóc.