"Nawet gdybym straciła wszystko, było warto". 3 sekundy, które zmieniły życie Oli
Kończą pracę, wracają do domu i chwytają za torbę treningową. Biegną na siłownię, taniec lub ścianę wspinaczkową. Albo na warsztat, na którym będą uczyć, co można zrobić z włóczką. Te kobiety przez przypadek znalazły pasje, które odmieniły ich życie.
30.01.2019 | aktual.: 03.02.2019 17:40
Mistrzostwa Świata w Limie, Peru. Na scenę wychodzi 17-letnia Ola z Polski, która reprezentuje nasz kraj. Chwyta za sztangę. Ma przed sobą trzy próby, jeśli zawiedzie – odpada z gry. Podnosi pierwszy raz, sztanga spada z tyłu. Patrzy na trenera, zaczyna się stresować. Próbuje znowu. Nie daje rady, sztanga znów spada. Wie, że jest doskonale przygotowana fizycznie, że wszystko zależy teraz od jej głowy. Jest tutaj, bo podnoszenie ciężarów to jej pasja. Bo robi to z sercem i robi to dla siebie.
- Chcę iść na rekord Polski – mówi dziewczyna do trenera przed podjęciem trzeciej próby. Prosi o dołożenie ciężaru do sztangi. Ma 3 sekundy, żeby spełnić swoje marzenia. Zgarnie wszystko albo zostanie z niczym. Chwyta za sztangę, podnosi. I bije rekord Polski. Wraca do kraju jako 8. najlepsza zawodniczka na świecie.
Aleksandra Pepłowska zaczęła trenować w wieku 15 lat. Na siłownię trafiła dzięki swojemu tacie, trenerowi kobiecej reprezentacji Polski podczas Igrzysk Olimpijskich w Rio de Janeiro. Wsparcie obojga rodziców było dla niej kluczowe.
Na siłownię chodziła przez dwa tygodnie, gdy zdecydowała się wystartować w pierwszych zawodach. I gdy wzięła w nich udział, z miejsca zdobyła 2. lokatę w Pucharze Polski Dziewcząt. W rozmowie z WP wyjaśnia, czym jest dla niej ta pasja i dlaczego tak ważne jest, by ją mieć.
- Podnoszenie ciężarów zaczęło się od zabawy - mówi dziewczyna. - Uprawiałam trochę gimnastyki, biegałam, chodziłam na siłownię. Na treningach spotykałam się ze znajomymi. Po pewnym czasie sport wszedł mi w krew. Po roku dostałam się do kadry reprezentacji Polski i pojechałam na Mistrzostwa Europy. Potem poszło z górki, pojawiałam się na każdych ME, potem także na Mistrzostwach Świata. Wkręciłam się w to. Ale to nie tytuły mnie kręciły, tylko charakter tego sportu. Tu nie chodzi o bycie najsilniejszym, tylko o bycie perfekcjonistą. Na siłowni nie robi się "bicka", tylko ćwiczy technikę, wyczucie, ułożenia ciała.
"Chłopczyca"
- Zdarza mi się usłyszeć, że podnoszenie ciężarów jest sportem "dla facetów" - dodaje. - Że kobieta przy sztandze jest chłopczycą. Pamiętam, jak podeszła do mnie nastolatka z gimnazjum i powiedziała, że nie jest pewna, czy chce trenować. Jej nauczycielka stwierdziła, że dziewczyny nie powinny podnosić ciężarów. Że nie będą wtedy piękne. Nie mogłam uwierzyć w to, że można coś takiego powiedzieć.
- Gdy wychodzę na podest i chwytam za sztangę, czuję się piękna. Gdy jadę na zawody, czuję się gwiazdą. Podnoszenie ciężarów nie zabrało mi mojej kobiecości. Wręcz przeciwnie, dzięki temu nauczyłam się pewności siebie, dbania o detale i walki do samego końca. Moment, gdy stałam na podium i słuchałam Mazurka Dąbrowskiego na obczyźnie – bezcenny. Miałam łzy w oczach ze szczęścia.
Dzięki podnoszeniu ciężarów Ola poznała także wiele wspaniałych osób. Jak sama mówi, dołączając do grona sportowców zyskuje się rodzinę.
Tamte Mistrzostwa Świata w Peru były dla niej momentem przełomowym. Jak wspomina, udało jej się wtedy spełnić wszystkie marzenia, ale tylko dlatego, że robiła to dla siebie. Nikt jej do tego nie zmuszał, to była jej pasja. Dzięki niej poznała wiele osób, podróżowała po całym świecie. Choć wiedziała, że nie chce bazować tylko na sporcie, to on dał jej fundament, na którym mogła je zbudować.
- Podnoszenie ciężarów uświadomiło mi, że najbardziej liczą się w życiu krótkie chwile - wspomina Ola. - Tak jak w Peru, gdy wszystko zależało od 3 sekund, podczas których mogłam spełnić wszystkie moje marzenia. Ale nawet gdybym straciła wtedy wszystko, było warto. Wyszłam, dałam z siebie wszystko i wróciłam będąc w czołówce najsilniejszych kobiet na świecie. Do tej pory nie mogę w to uwierzyć i opisać emocji, jakie mi towarzyszyły. Po zawodach wróciłam do hotelu, założyłam sukienkę i poprawiłam makijaż. Poszłam na zakupy i zwiedzałam Limę! - opowiada ze śmiechem.
Obecnie Ola studiuje w Szkole Głównej Handlowej. Choć nie reprezentuje już naszego kraju na mistrzostwach, wciąż regularnie chodzi na siłownię i podnosi ciężary. Swoją pasją stara się zarażać innych poprzez trenowanie kolejnego pokolenia sportowców. Obecnie jej celem jest organizacja Mistrzostw Polski do lat 15, dzięki którym chciałaby pokazać dzieciom, jak świetną zabawą jest sport.
Żeby pasja była pasją
Agnieszka Baaske pierwszy raz wzięła do ręki włóczkę, gdy miała 8 lat. Dostała ją od babci, która chciała, żeby dziewczynka nauczyła się dziergać. Skończyło się tym, że do włóczki wróciła dopiero dekadę później, gdy na studiach projektowych w gdańskiej Akademii Sztuk Pięknych miała zrobić nakrycie głowy. Zanim udało jej się urzeczywistnić swój projekt, pruła swoją fikuśną czapkę trzynaście razy. Ale, jak sama wspomina – było warto. Od tamtego czasu minęło 20 lat, a po drodze jej pasja stała się nieodłącznym elementem jej życia.
- Prulla, bo tak nazywa się moja marka, powstała z miłości do dziergania - opowiada Agnieszka. - Gdy urodził się mój syn, a ja poszłam na urlop macierzyński, chciałam wykorzystać nadmiar wolnego czasu. Stefan dużo spał, więc zaczęłam robić to, co mnie odpręża – czyli "dziobać". Na początku robiłam czapki, chusty oraz kominy dla znajomych. I taką zwyczajną pocztą pantoflową to się zaczęło rozwijać. Po pewnym czasie kobiety zaczęły do mnie regularnie wracać.
Od tamtej pory zgłosiło się do niej ponad tysiąc osób, które chcą nauczyć się dziergać tak jak ona. Na warsztatach, które prowadzi, spotykają się całe pokolenia. Mimo to kobieta nigdy nie chciała zrobić z tego biznesu. Ma tylko własną markę. Woli, żeby pasja została pasją.
- Poprzez to, co robię, chcę pokazać innym, jak dzierganie może być przyjemne i pożyteczne. Czasem mam wrażenie, że ludzie myślą, że to jest skomplikowane, a to jedna z najprostszych działań, jakie znam – opowiada. - Kocham to, co robię i widzę, jak swoim entuzjazmem zarażam innych. To cudowny widok, gdy dorosłe osoby cieszą się jak dzieci, bo zrobili pierwsze 3 oczka, pół czapki.
Agnieszka została nawet zaproszona do małej galerii w Tokio. Zaprezentowała tam swoje swetry, kominy i czapki. Opowiada, że do tej pory jest to jej największe osiągnięcie. Z pewnością będzie chciała kiedyś tam wrócić.
Robienie na drutach czasem wiąże się z nieoczekiwanymi problemami. - W pewnym momencie przesadziłam i zaczęłam mieć problemy z dłońmi. Okazało się, że to zespół cieśni nadgarstka, który wymaga interwencji chirurga. Po zabiegu ruszałam tylko palcem wskazującym. Centymetr w górę i centymetr w dół. Dopiero po dwóch miesiącach rehabilitacji byłam w stanie ruszać całą dłonią. Teraz czeka mnie jeszcze druga operacja – opowiada kobieta.
Na pytanie, dlaczego warto mieć pasję, odpowiada jednym zdaniem: - Nie można żyć tylko banałem codzienności.
Tańcz z sercem, nie ciałem
Gdy Katarzyna szukała sposobu na dorobienie pieniędzy do stypendium uniwersyteckiego w Belgii, poszła do klubu fitness. Jest instruktorką sportu, ale do wzięcia były tylko zajęcia taneczne. Choć nigdy się tańca nie uczyła, zdecydowała się podjąć wyzwanie. Z czasem zbudowała metodę prowadzenia nowatorskich zajęć, które były połączeniem tańca i fitnessu, bazujących na "4 energiach i wyrazie". Jej choreografie zaczęły cieszyć się taką popularnością, jakiej nikt, z instruktorką na czele, się nie spodziewał. Kobiety masowo przychodziły na jej zajęcia. W rozmowie z WP Kobieta Katarzyna Mortoń wyjaśnia, czym jej pasja różni się od innych.
- Taniec nauczył mnie, że nie powinnam się w niczym ograniczać - opowiada kobieta. - Zaczęłam się zastanawiać, jak przedstawić to dziewczynom, żeby mogły poczuć się tak, jak ja. Żeby nie przejmowały się tym, jak wyglądają podczas tańca, żeby nauczyły się otwierać i tańczyć sercem, a nie tylko ciałem. One tak bardzo bały się okazywać emocje, źle się z tym czuły. A nie powinny, nikt nie powinien. Dlatego zdecydowałam się prowadzić zajęcia w przyciemnionej sali, która wyglądem bardziej przypomina klub niż scenę.
Choć nie ma wykształcenia tanecznego, Katarzyna jest często zapraszana na zajęcia przez osoby, które mają w tańcu ogromne doświadczenie. Choć tańczą dłużej niż ona, brakuje im jednej rzeczy. Emocji.
- Swoje choreografie układam według uczuć, a kroki są ich konsekwencją - wyjaśnia instruktorka. - Dziewczyny nie skupiają się na technicznej stronie układu. Dzięki temu można przełamać mnóstwo barier, tych wewnętrznych, ale też tych społecznych. Dopóki nie zaczęłam tańczyć, sama nie wiedziałam, jak bardzo można się przez tę pasję zmienić.
Obecnie Katarzyna prowadzi "Partyrobics Fitness", a miejsca na jej zajęcia kończą się błyskawicznie. Na razie działa w Belgii, ale wkrótce planuje ekspansję na inne kraje. Jeszcze w tym roku chce otworzyć filię w Polsce. Jej głównym hasłem jest: "Tańcz tak, jakby nikt nie patrzył".
- Gdybyśmy wszyscy tańczyli, to może w końcu byśmy się zrozumieli - podsumowuje kobieta. - Nie balibyśmy się wyrażać swoich emocji. Taniec jest dla każdego. Bo każdy go potrzebuje.
Odreagowanie na codzienne problemy
Paulina Wojsznis zaczęła wspinać się właściwie przypadkiem. Jej pierwsza wizyta na ściance była nieudana. Nie miała nawet siły w rękach, żeby dojść do końca drogi. Rok później postanowiła spróbować jeszcze raz, tym razem uzbrojona w wiedzę z tutoriali znalezionych na Youtubie. Od tamtej pory pojawia się na ścianie nawet cztery razy w tygodniu.
- Wspinaczka jest dla mnie bardzo naturalną formą aktywności - opowiada Paulina w rozmowie z WP Kobieta. - Od dziecka lubiłam się wdrapywać na dachy, płoty, drzewa. Dodatkowo odkryłam, że wspinaczka robi ze mną coś niezwykłego - oczyszcza mnie ze wszystkich negatywnych myśli, emocji, stresu. Tę jesień i zimę, kiedy zaczęłam się wspinać, miałam dość kiepską - sporo stresu, kłopoty w relacjach z bliskimi, brzydka pogoda. Wspinaczka okazała się nie tylko przyjemnym sposobem na spędzanie czasu, ale antidotum na jesienną depresję. Żaden inny sport nigdy nie działał na mnie w ten sposób.
- Wspinaczka wymaga pełnego skupienia, nie ma najmniejszej przestrzeni na to, żeby myśleć o codziennych problemach - kontynuuje Paulina. - Ponadto wiąże się z przeżywaniem silnych emocji, wzbudza strach, podnosi poziom adrenaliny, co pomaga odreagować codziennie problemy w konstruktywny sposób - wyjaśnia kobieta.
- Ważnym elementem tej pasji są też ludzie - dodaje. - Żeby się wspinać, zwłaszcza w skałach, trzeba mieć partnera do asekuracji. Siłą rzeczy nawiązuje się więc kontakty z osobami, które podzielają tę pasję. A ponieważ w czyjeś ręce oddajemy odpowiedzialność za własne życie, szybko buduje się poczucie zaufania i bliska relacja. Dzięki wspinaczce poznałam co najmniej kilkanaście osób, które teraz regularnie spotykam na różnych warszawskich ściankach, ale również na przeglądach filmów górskich czy w skałach.
Dzięki wspinaczce Paulina także odnalazła w swoim życiu równowagę. Na co dzień pracuje w dużej firmie i sporo czasu poświęca na pracę, często zaniedbując inne sfery życia.
- Nadal dużo pracuję, ale mam motywację, żeby znaleźć też czas na realizację swojego hobby - opowiada kobieta. - Nie zmuszam się, nie robię tego z rozsądku - bo "siedząca praca" i "wypada się czasem poruszać" - tylko czuję taką wewnętrzną potrzebę. Traktuję ten sport poważnie. Oczywiście nie planuję przejść na zawodowstwo, ale jest dla mnie na tyle ważny, że chcę się w tym kierunku rozwijać i doskonalić - dodaje Paulina.
A jakie są wasze sposoby, żeby #żyćlepiej? Prześlijcie nam swoje odpowiedzi przez serwis dziejesie.wp.pl
Zobacz także