GwiazdyNie lubię jak jest za wygodnie

Nie lubię jak jest za wygodnie

Nie lubię jak jest za wygodnie
Źródło zdjęć: © PAP
30.12.2009 10:35, aktualizacja: 26.05.2010 13:55

Do życia potrzebuje fermentu, czegoś bolesnego. Stagnacja, wesołe klimaty jej nie inspirują. Nagrała najnowszą płytę, by trochę sobie pofantazjować, a przy okazji… nie rozstawać się z Johnem. Anita Lipnicka ciągle wierzy w swój związek wysokiego ryzyka. I emigruje.

Do życia potrzebuje fermentu, czegoś bolesnego. Stagnacja, wesołe klimaty jej nie inspirują. Nagrała najnowszą płytę, by trochę sobie pofantazjować, a przy okazji… nie rozstawać się z Johnem. Anita Lipnicka ciągle wierzy w swój związek wysokiego ryzyka. I emigruje. Rozmowę przeprowadziła Zofia Fabjanowska-Micyk. W wywiadzie Anita Lipnicka opowiedziała między innymi, jakie zmiany spowodowało pojawienie się dziecka w jej życiu.

ROZMAWIAŁA ZOFIA FABJANOWSKA-MICYK SUKCES: Dlaczego nagrałaś płytę bez Johna?

Anita Lipnicka: Nie tak do końca bez niego. John był świadkiem moich mąk twórczych, dopingował mnie. Jego obecność była niezwykle istotna. Napisał też jeden refren. To znaczy, ja go sobie od niego pożyczyłam, czy raczej podkradłam. Coś sobie grał i nucił, słowa bardzo mi się spodobały. Spytałam, czy mogę je wykorzystać. Usłyszałam: „Bierz, mnie się to do niczego nie przyda”. Chodzi o piosenkę „Car Door”, która promuje całą płytę. Jeśli zerkniesz na okładkę, przy tym utworze znajdziesz nazwisko John Porter.

S: Ale nie śpiewa. On nie chciał, czy ty nie chciałaś?

AL: Żyliśmy w bardzo symbiotycznym związku: w pracy razem, w domu razem. Kiedy doszło do tego jeszcze dziecko, zrobiło się naprawdę ciasno. Chyba każde z nas poczuło, że musi w tym układzie poszukać siebie. Musieliśmy tylko zadecydować, kto pierwszy nagra coś solowego. Akcja typu „robienie płyty” to wyczerpujące doświadczenie, w naszym przypadku także poważne przedsięwzięcie logistyczne. Jak któreś z nas znika do studia, to druga osoba musi przejąć odpowiedzialność za dom. Ja pierwsza miałam bardzo dokładną wizję tego, co chcę zrobić. Postanowiliśmy wspólnie, że najpierw ja wydam swoją płytę, a potem się zamienimy rolami.

S: Kiedy spotykają się dwie artystyczne dusze, to zawsze iskrzy, ktoś musi ustąpić, poświęcić się dla drugiej strony. Myślałaś o tym?

AL: Ja zawsze wiązałam się z muzykami, z ludźmi z branży. Był nawet taki moment, kiedy powiedziałam sobie: dość! Teraz będę miała jakiegoś statecznego partnera. Prawnika albo lekarza. Albo najlepiej psychologa, żeby znał odpowiedzi na wszystkie nurtujące mnie pytania, specjalistę od rozwiązywania zagadek życiowych. Ale okazało się, że nikt „normalny” jakoś nie nadawał ze mną na tych samych falach. Związek z Johnem to związek wysokiego ryzyka. Ludzie zwykle wracają z pracy, zamykają za sobą drzwi i są w domu. Jak my nagrywaliśmy wspólnie płyty, to nie rozmawialiśmy o niczym innym poza pracą. Nie było miejsca na zdrowe gadanie o życiu, związku.

S: A teraz już rozmawiacie ze sobą o życiu?

AL: Teraz nasze dyżurne tematy to: jak było w przedszkolu, kiedy następne szczepienie Poli, czy smakował jej obiad, czy nie. Posiadanie dziecka bardzo sprowadza na ziemię. Na motylki w brzuchu, które były na początku, brak nam energii i czasu. Staliśmy się bardziej rodzicami Poli niż płomiennymi kochankami. Trochę się zaniedbaliśmy jako partnerzy i musimy siebie poszukać. Dlatego ostatnio po raz pierwszy od dawna zrobiliśmy coś tylko dla siebie. Poszliśmy do biura podróży i wykupiliśmy wyjazd. We dwoje. Będziemy wreszcie spać w jednym łóżku, bez dziecka, które przychodzi i wciska się między nas o czwartej nad ranem. Będziemy tylko ze sobą. Takie koło ratunkowe. Choć oczywiście natychmiast po wyjściu z biura okupiłam tę decyzję poczuciem winy.

S: Promując swoją nową płytę, mówiłaś, że w założeniu miała to być „opowieść o związkach”. Skąd wzięła się potrzeba poruszania tego tematu?

AL: Odkryłam, że nawet jeśli jest się z kimś bardzo długo, nie chroni to przed rozbiciem wewnętrznym. Pragnieniami, marzeniami, tęsknotą za miłością superior. Wcześniej czy później myślimy sobie: o Boże, ale byłoby fajnie znowu się zakochać. Jak każdy, mam momenty zwątpienia. Momenty, kiedy ktoś ci się bardzo podoba. Ja się do tego przyznaję. Kwestią jest to, co z tym zrobisz. Można zmienić partnera co kilka lat, żeby poczuć znowu te feromony, tę adrenalinę. Trochę mi jej brakuje, nie będę ukrywać. Dlatego nagrałam płytę i na tej płycie sobie gdzieś odpłynęłam, pofantazjowałam: co by było, gdyby. Poczułam adrenalinę i nie musiałam przy okazji rozstawać się z Johnem. I rujnować wszystkim naokoło życia.

S: Kiedy dokładnie pojawił się pomysł na „Hard Land of Wonder”?

AL: Dwa lata temu. Zaczęło się całkiem niewinnie. Producent naszych płyt Chris Eckman przyłapał mnie, jak stukam sobie nieśmiało w klawisze fortepianu. Spojrzał na moje ręce i powiedział: „Słuchaj, ty masz dłonie pianistki. To twój instrument, spróbuj”. Do tej pory grałam tylko na gitarze akustycznej. Wcześniej jako dziecko chodziłam na lekcje skrzypiec, ale tak naprawdę zawsze marzyłam o pianinie. Tylko że rodziców nie było na nie stać. Poza tym mieszkaliśmy w dwóch pokojach z kuchnią, w 42 metrach we czwórkę, z rodzicami i bratem plus chomiki, papugi i takie tam. Nie było miejsca. Wiele lat później z czystego sentymentu kupiłam stare niemieckie pianino za pierwsze zarobione pieniądze, jeszcze za czasów Varius Manx. Ono nadal stoi w Piotrkowie, ale nikt na nim nie grał. Dopiero zakup prostej elektronicznej klawiatury rok temu za namową Chrisa zadecydował o tym, że w końcu sen z dzieciństwa się spełnił. Obcowanie z nowym instrumentem, odkrywanie go – to wszystko otworzyło mi głowę i zainspirowało.

S: Dlaczego zostałaś jej producentką?

AL: Z początku producentem miał być kto inny. Jeden z moich muzycznych idoli. Uważałam, że to będzie strzał w dziesiątkę, współpraca mojego życia. Tymczasem kompletnie się rozminęliśmy. Paradoksalnie, to doświadczenie pomogło mi podjąć decyzję, że będę produkować ten album sama. Bałam się strasznie. Leciałam samolotem do Londynu i byłam mokra od potu. Miałam spotkać się z sesyjnymi muzykami. Ludźmi, których podziwiałam. I oto oni zgodzili się ze mną współpracować! Jak ja im teraz mam mówić, co mają robić?

S: Przy okazji nagrywania nowej płyty dowiedziałaś się czegoś o sobie?

AL: Na pewno tego, że sprawdzam się w roli szefa. I że jestem bardziej zorganizowana i poukładana, niż myślałam. Do Anglii latałam z takim notesikiem, w którym wszystko skrupulatnie zapisywałam. Małe dziecko w domu skomplikowało nieco sytuację. Nie mogłam zniknąć jednorazowo na dłużej niż trzy noce, bo moja córeczka dostałaby załamania nerwowego. Ja zresztą też nie przestawałabym myśleć o tym, co tam w domu. Wszystko nagrywałam skokami. Musiałam za każdym razem dokładnie wiedzieć, czego oczekuję od ludzi, których angażuję. I o dziwo okazało się, że właśnie ta płyta ze wszystkich, które nagrałam do tej pory, była najłatwiejsza do zrealizowania. Bez względu na to, jak zostanie przyjęta, uważam, że to moje najbardziej kompletne dzieło. W pewnym sensie mój debiut. Po 15 latach wreszcie zadebiutowałam!

S: Przez te 15 lat przeszłaś długą drogę. Muzyka, jaką grałaś z Varius Manx, ma niewiele wspólnego z tym, co robisz teraz. Ale wiele osób nadal zastanawia się, dlaczego odeszłaś z zespołu. Akurat w momencie, kiedy byliście na samym szczycie.

AL: Ja generalnie nie lubię, jak jest za wygodnie. Kiedy osiągam stan bezpiecznej stagnacji, zaczynam się niepokoić. Może w zespole nie wszystko było idealnie, ale sytuacja raczej komfortowa. Piosenki same się pisały, ja tylko dokładałam do nich słowa, śpiewałam i był sukces. Wspaniale, czego chcieć więcej. Tylko że ja co- raz bardziej czułam się w tym układzie jak przypadkowa bohaterka nie swojej bajki.

S: Doszłaś do ściany?

AL: Zauważyłam, że w ogóle w moim życiu ten motyw dochodzenia do ściany się powtarza. Bez niego stałabym nadal w miejscu. Po rozstaniu z Varius Manx wyjechałam do Londynu. W sumie w Londynie powstały dwa moje pierwsze solowe projekty, przy trzecim krążku straciłam już parę i siłę. Szukałam kogoś ciekawego do współpracy. Znowu syndrom ściany. I znowu mnie ta ściana uratowała, bo znalazłam w niej całkiem nowe drzwi. Za nimi stał John.

S: Wasza współpraca, a potem wiadomość o tym, że jesteście razem, wywołała wiele zamieszania. Pokazaliście się nago na okładce jednego z pism. To był szok!

AL: Ludzie z mojego kręgu – ówczesny menedżer, osoby z firmy fonograficznej – byli autentycznie zaskoczeni, że chcemy razem pracować. Pytali, dlaczego akurat z nim, a nie z kimś młodszym, kto jest akurat na szczycie. Z kolei w środowisku Johna mówiło się, że zdradził samego siebie, swoich fanów. Plama na honorze. Jak wyszło na jaw, że jesteśmy razem, było jeszcze gorzej. Wkurzyliśmy się. Chyba stąd ta decyzja. Myśleliśmy: nikt nie będzie nam mówić, co mamy robić! Pokażemy, że nie mamy nic do ukrycia. Prosty i wymowny komunikat, że się nie wstydzimy. Będziemy razem nagrywać, mieszkać, nic wam do tego.

S: Związałaś się z mężczyzną dużo starszym od ciebie. Wychowanym w innym kraju, z zupełnie innym doświadczeniem życiowym. Ojcem dwóch dorosłych synów. Nie obawiałaś się, że zbyt wiele was różni?

AL: Pod wieloma względami jesteśmy jednak bardzo do siebie podobni. Poza tym nie jest tak, że John jest poważnym statecznym panem. Wciąż pozostaje Johnem. Buntownikiem, wiecznym chłopcem, którego w nim cały czas widzę. A że dorastał w Anglii? Dla mnie to się sprowadza do drobnych rzeczy, gestów, które gdzieś tam mnie rozczulają. Na przykład to, że kupuje specjalną angielską herbatę i pije ją tylko z mlekiem. Uwielbia angielski humor i brytyjskie komedie – teraz w Londynie muszę mu kupić kolejną dawkę stymulującą, żeby przetrwał zimę. No i jest fanem Manchesteru United. Pola ma cały strój: spodenki, koszulkę z Anglii. Ostatnio John martwił się, że z nich wyrasta i że trzeba zamówić jej nowy.

S: Pola zmieniła wasze życie. Co najbardziej cię zaskoczyło w macierzyństwie?

AL: Początki. Kiedy Pola się urodziła, legł mit o macierzyństwie, wspaniałym, cieplutkim kokonie, pachnącym mlekiem i oliwką. Mit o spokoju i spełnieniu. Ja chodziłam ciągle niedospana, wściekła i rozczarowana.

S: Rozczarowana czym?

AL: Tym, że nie spełniły się obietnice, o których pisały kolorowe magazyny. Teraz myślę sobie, że to, że Polusia tak dużo płakała, bolał ją brzuszek, miało jakiś związek z moją ciążą. Kiedy byłam w drugim miesiącu, tragicznie zginął mój tata i bardzo to przeżyłam. Ona, biedulka, też musiała to jakoś odczuć. W każdym razie na samym początku było mi naprawdę ciężko. I to John dał mi dużo siły i przejął wiele obowiązków. Nie wiem, jak bym dała sobie radę z partnerem, który wychodzi o ósmej i wraca o osiemnastej. Czułam się bezradna. Zaczęłam się obwiniać, że nie mam instynktu macierzyńskiego. Matka natura mi niczego nie podpowiedziała. Nadal mam czasem poczucie, że przegrywam, bo nie potrafię pogodzić dwóch ról życiowych. Zrealizowanej artystki i troskliwej mamy. Najchętniej to miałabym dwa życia. Jedno poświęciłabym pracy, drugie rodzinie. Wtedy miałabym z trójkę dzieci. Na lepsze zmieniło się to, że kiedy urodziłam córeczkę, poczułam potrzebę głębszej relacji z własną mamą. Wcześniej były momenty zimy, teraz
te więzi się zacieśniły.

S: Powiedziałaś kiedyś: „Zawsze wiedziałam, że to będzie córka”. Skąd to przeczucie?

AL: Nie wiem, ale pamiętam, jak jeszcze w starym mieszkaniu, przy ruchliwej ulicy, pisałam na karteczkach: Pola Porter, Pola Porter, Pola Porter. To było trzy lata przed tym, jak pojawiła się w moim brzuchu. Po drodze okazało się jeszcze, że może nigdy nie będę mogła mieć dzieci, leczyłam się nawet w klinice niepłodności. W pewnym momencie nawet się z tym pogodziłam, powiedziałam sobie: no nic, trudno. I jak już odpuściłam, to podczas nagrań naszej drugiej płyty w Lublanie kupiłam test ciążowy. Tamte dwie kreski to była właśnie Polusia. Tylko że wtedy zupełnie inaczej ją sobie wyobrażałam. Myślałam, że będzie słodką dziewczynką, aniołem. A ona ma cechy przywódcze, jest temperamentna. Krzyczenie na nią nie ma sensu. Przynosi dokładnie odwrotny efekt. Obraża się, zamyka u siebie w pokoju. Łaskawie pozwala się wykąpać, ale stawia warunki. To samo ze spacerem, z jedzeniem, wszystkim.

S: Jak godziłaś pracę z wychowaniem tak małego dziecka?

AL: Pisałam nocami. W momencie, w którym kładłam Polę do łóżka, zaczynał się dzień. Szłam na górę (mamy dwupoziomowe mieszkanie) i zamykałam się w pokoju muzycznym. W związku z tym niewiele sobie przez ten ostatni rok pospałam. Pola budziła się o siódmej. Niestety, nie jestem typem śpiocha, słabo mi idzie zasypianie, a jak się już rozbudzę, to koniec. To samo ma moja mama. Nie wiem, może to jest jakoś uwarunkowane genetycznie? A tu mnie jeszcze te piosenki opętały.

S: Wszystkie są bardzo nostalgiczne. Ale kiedy z tobą rozmawiam, nie widzę, żebyś była smutna.

AL: Jak tu pisać wesołe piosenki? Miło się przy nich pobawić, i to wszystko. Kiedy z kolegami wyjeżdżamy na koncerty, zwykle kończy się na tym, że szalejemy do piosenek ABBY do czwartej nad ranem. Takie klimaty też są czasem potrzebne. Ale mnie kompletnie nie inspirują. Ja potrzebuję jakiegoś fermentu. Czegoś bolesnego.

S: Dlaczego wszystkie teksty napisałaś po angielsku?

AL: Te słowa długo we mnie dojrzewały. Po raz pierwszy poczułam, że mogę wszystko napisać sama. Tak się złożyło, że pisały się w tym języku. Poza tym nie ukrywam, że marzy mi się, żeby płyta została wydana nie tylko w Polsce.

S: Większość naszych wykonawców chce wydawać płyty za granicą. I robi to z dość kiepskim skutkiem. Wierzysz, że z twoim nowym albumem będzie inaczej?

AL: Znam swoje możliwości. Nie planuję wielkiej międzynarodowej kariery. Chcę ukazać się na zachodnim rynku bez wielkiego rozgłosu, przy wsparciu niezależnej wytwórni fonograficznej. Mam przesłanki, by myśleć, że się uda. Muzycy, których wybrałam, nigdy nie zgodziliby się ze mną pracować, gdyby nie podobało im się to, co im pokazałam. Dostaję dużo sygnałów, że to płyta oryginalna, poetycka. Cameron, mój reżyser dźwięku, dzwoni do mnie codziennie. Pyta, czy jeszcze wierzę w to, że wydajemy ją w Anglii, pilnuje, żeby nie opadł mój entuzjazm. Wierzę w daną mi szansę i zrobię wszystko, żeby jej nie stracić.

S: Wszystko, to znaczy co?

AL: Mamy z Johnem plan przeprowadzki do Londynu. Na razie na rok, na próbę. Na miejscu łatwiej dopilnować spraw. Wysyłanie płyt nic nie zdziała. Taki materiał zwykle ląduje w koszu.

S: Nie boisz się przeprowadzki do innego kraju?

AL: Jestem specyficznym typem tchórza. Takim, co to się wszystkiego boi, ale i tak robi swoje. Trzęsę się cała, przeżywam, ale i tak w efekcie skaczę na głęboką wodę. W tym przypadku nie mam jednak nic do stracenia. Przeraża mnie tylko, kiedy pomyślę sobie, ile jeszcze pracy przede mną. Czy dam radę, czy starczy mi pomysłów, siły, determinacji. Ale wyjazdu się nie boję. Z Johnem spotkaliśmy się w połowie drogi. On wyemigrował z Anglii dawno temu i choć żyje tu tyle lat, to już nie stanie się do końca „swój”. Z kolei ja zawsze marzyłam o tym, żeby mieszkać na Wyspach Brytyjskich albo w Stanach. Od dzieciństwa uwielbiałam język angielski, sama się go uczyłam. W podstawówce rozszyfrowywałam testy zagranicznych piosenek. Wszystko, co mnie inspiruje, literatura, muzyka, pochodzi stamtąd. Poza tym, o czym my mówimy? Zawsze mogę do Polski wrócić. Nie mogłabym nie spróbować. Siedzenie i odcinanie kuponów od tego, co już zrobiłam, to dla mnie śmierć artystyczna.

S: Co będzie z Polą?

AL: Pola cały czas pyta, kiedy pojedziemy do tej Anglii. Do „kraju daddy”. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, pakujemy walizki i znikamy na jakiś czas w przyszłym roku.

S: A jeśli się rozczarujesz? Bierzesz to pod uwagę?

AL: Zauważyłam, że mnie się marzenia raczej spełniają. Może dlatego, że nie jestem kimś, kto wierzy, że coś się samo wydarzy, tylko podejmuję akcję. Niczego do tej pory nie dostałam za darmo. Wszystko sobie wychodziłam sama.

Wydanie internetowe

Źródło artykułu:Magazyn Sukces