Niebezpieczny chwyt. "Nie" dla siłowego wyciskania dziecka z brzucha
Ministerstwo Zdrowia przestraszyło się protestów związanych z obniżeniem rangi standardów opieki okołoporodowej. Kobiece organizacje pozarządowe dostały właśnie z resortu zaproszenie na spotkanie nazwane „konsultacjami społecznymi” związanymi ze zmianą ustawy o działalności leczniczej. – Jest nadzieja na dialog w sprawie opieki okołoporodowej – napisały na Facebooku prezeski stowarzyszenia „Dobrze Urodzeni.”
Kobiety nie wykluczają, że podczas tych konsultacji poruszą sprawę stosowania na salach porodowych kontrowersyjnego chwytu Kristellera, czyli mówiąc potocznie, wyciskania dziecka z brzucha matki. Ma to wspomóc parcie, ale często odbywa się w brutalny sposób.
- Stosowanie tego chwytu nie jest rekomendowane ani przez towarzystwa ginekologiczne, ani przez Ministerstwo Zdrowia. Przez wiele lat mówiło się, że jest zabroniony, ale wciąż był stosowany na salach porodowych. Postanowiłyśmy się czegoś na ten temat dowiedzieć w Ministerstwie. Okazało się, że nie ma przeszkód prawnych, by z niego korzystać – mówi Karolina Piotrowska ze stowarzyszenia "Lepszy poród".
Manewr ten nie jest rekomendowany przez położników, bo jest bardzo niebezpieczny. Może doprowadzić do poważnego uszkodzenia ciała matki (np. rozerwania krocza czy pęknięcia macicy) i dziecka (np. uszkodzenia barku) lub nawet jego śmierci. Jest tak bolesny, że kobiety podczas jego wykonywania często mdleją.
Jak po granacie
Jedną z osób, które go doświadczyły była Halina. – Bardzo chciałabym o tym zapomnieć – mówi. I dodaje, że długo nie mogła mieć dzieci. Pierwsze dwie ciąże poroniła. Trzecią całą przeleżała. W końcu udało się donosić. – Jechałam na porodówkę szczęśliwa i przekonana, że wszystko, co najgorsz, mam już za sobą. Nie sądziłam, że na sali porodowej mogę przeżyć taki horror – mówi Halina.
Jej poród się przedłużał. – Co jakiś czas lekarz żartował, że tyle mi schodzi, że do mojej sali ustawiła się już kolejka rodzących. Nagle stwierdził, że to trochę za długo trwa i trzeba mi pomóc. Razem z położną rzucili mi się na brzuch i wypchnęli Pawełka. Zemdlałam z bólu – opowiada Halina i dodaje, że po tej ich pomocy była zszywana przez dwie godziny. – Na kontroli poporodowej u mojego ginekologa usłyszałam, że od środka wyglądam tak, jakby mnie granat rozerwał – mówi kobieta. – Dzięki Bogu, dziecku nic się nie stało – dodaje.
Mniej szczęścia miała z kolei Miśka. – Mojemu synowi w przyjściu na świat pomogły naciskające na mój brzuch dwie położne. Niby dostał 10 punktów, ale bardzo szybko okazało się, że podczas porodu doszło do wylewu krwi do mózgu, powstał krwiak i było ryzyko, że dziecko nie będzie chodziło. Rehabilitowaliśmy go codziennie przez prawie trzy lata. W końcu udało się mu stanąć na nogi – opowiada kobieta.
Miśka i Halina to nie są odosobnione przypadki. Na kobiecych forach internetowych nie brakuje mrożących krew opowieści o tym, jak położnicy potrafią brutalnie wycisnąć dziecko z brzucha.
„U mnie użyto Kristellera i synek miał złamany czy pęknięty bark. I przez długi czas musiałam oszczędzać bark aż się zrósł, a teraz ma przez to nierówną główkę, bo dłuższy czas leżał na jednej stronie” – pisze Magda. „Miałam chwyt Kristellera i moje dziecko wyszło posiniaczone, lekarz kłamał, ze otarcia są wynikiem długiego porodu!” – wspomina Janina. „Ja też miałam przy porodzie z synkiem Kristellera, u mnie synek urodził się z opadającą powieką, lekarz powiedział, że to się unormuje, ale niestety tak się nie stało. Synek ma 4 latka i czeka go operacja oka" – pisze Aga. „Ze mnie dziecko wyciskała położna i mój mąż. Waży ponad sto kilo. Dziecko wyskoczyło ze mnie jak z procy” - to z kolei wspomnienia Anny.
Co trzecia kobieta go doświadcza
Działaczki stowarzyszenia „Lepszy poród” postanowiły sprawdzić, jak często dochodzi do stosowania tego manewru. Z przeprowadzonych przez nie badań na grupie 1060 kobiet z całej Polski wynika, że doświadcza go co trzecia rodząca.
Ja mówi Karolina Piotrowska, ich badania były przeprowadzane dwutorowo. Po pierwsze badane były kobiety, które rodziły między 2004 a 2014 r. Okazało się, że ten manewr zastosowano u 31 proc. ankietowanych. – Zaskoczyła nas skala tego zjawiska, dlatego postanowiłyśmy sprawdzić, czy może w ostatnich latach jest mniej takich przypadków. Policzyłyśmy wyniki z 2014 r. i okazało się, że prawdopodobnie zastosowano ten manewr u takiej samej liczby rodzących. Czyli nic się nie zmieniło – mówi.
Z ankiety wynika, że najgorzej jest w województwie lubelskim, gdzie w tak brutalny sposób kończy się co drugi poród. Najrzadziej do tych praktyk uciekają się położnicy z Mazowsza i województwa zachodniopomorskiego – w co piątym przypadku.
– Zdecydowanie jest on nadużywany na salach porodowych. Uważam, że należy go stosować tylko w wyjątkowych sytuacjach, gdy życie dziecka jest zagrożone. W trzy minuty nie da się zrobić cesarskiego cięcia, a przy tym manewrze wystarczy 30 sekund i dziecko jest na świecie – mówi położna Agnieszka Szyszko-Perłowska. – Problem jednak w tym, gdy lekarze przyspieszają w ten sposób poród, bo się spieszą do wyjścia albo kolejna rodząca czeka na salę – dodaje.
Ostrożnie podchodzi do tego także ginekolog i położnik, dr Grzegorz Mrugacz. – Zdarzało się, że go stosowałem, bo to czasami ostateczność, gdy nagle coś dzieje się z dzieckiem. Ale to naprawdę powinny być w szpitalach sporadyczne przypadki – mówi lekarz. Zwraca uwagę też na to, by wykonywała go osoba, która wie, jak to zrobić. – Rzucanie się na brzuch rodzącej jest niedopuszczalne. To powinien być delikatny nacisk wykonany w odpowiednim momencie – tłumaczy Mrugacz. A powikłania? – Konia z rzędem temu, kto mi udowodni, że kleszcze czy próżnociąg są bezpieczniejsze. Jeśli ktoś umie to zrobić, nic się nie stanie – zapewnia lekarz.
Problem jednak w tym, że dziś nikt tego nie uczy ani studentów medycyny, ani rezydentów. A ci lekarze-położnicy, którzy potrafili to zrobić dobrze, powoli wymierają. – Młodzi lekarze nie potrafią ani korzystać z kleszczy, ani tym bardziej wykonać tego manewru. Dlatego, kiedy sytuacja jest ekstremalna i muszą zadziałać, robią to nieumiejętnie. Robią to tak, jak im się wydaje, że powinni. I stąd zdarzają się powikłania, zarówno w przypadku kobiet jak i dzieci. Mam czasami wrażenie, że salowa na porodówce lepiej wie, jak wygląda ten manewr niż taki młody lekarz – podsumowuje Szyszko-Perłowska.