GwiazdyNieboska Katarzyna Figura

Nieboska Katarzyna Figura

Nieboska Katarzyna Figura
Źródło zdjęć: © Zuza Krajewska i Bartek Wieczorek
15.10.2008 14:28, aktualizacja: 19.11.2008 11:17

Jest gotowa na wszystko. Kiedyś ogoliła głowę, teraz wygląda jak Wenus. Katarzyna Figura nie boi się zmian. Dla niej najważniejsze to akceptować siebie. Tego właśnie uczy córki. Męża, Kaia, niczego uczyć nie musi, bo rozumieją się w pół zdania

ZWIERZENIA NIEKONTROLOWANE

Jest gotowa na wszystko. Kiedyś ogoliła głowę, teraz wygląda jak Wenus. Katarzyna Figura nie boi się zmian. Dla niej najważniejsze to akceptować siebie. Tego właśnie uczy córki. Męża, Kaia, niczego uczyć nie musi, bo rozumieją się w pół zdania.

SUKCES: Rozebrałaby się pani dziś przed kamerą?

Katarzyna Figura: Jako aktorka jestem gotowa na wszystko. Jeśli rola wymaga obnażenia, nie mam hamulców. Naturalnie są pewne obawy i często zagranie tego rodzaju scen nie przychodzi mi łatwo. Podstawowymi narzędziami aktora są język, mimika, ale także ciało, o czym czasem w Polsce zapominamy. Tkwimy w pułapce konwenansów, stereotypów i tabu. Najczystsza prawda o człowieku – pokazująca go, kiedy jest nagi – jest zakazana. Nie wstydzę się własnego ciała. Nie chcę być definiowana przez mój wiek. Dlaczego jakakolwiek kobieta powinna?

Tak samo czuje się pani, kiedy widzi w tabloidzie swoją gołą pupę w lesie?

Realizowaliśmy z Zuzą Krajewską i Bartkiem Wieczorkiem sesję zdjęciową dla „Playboya”. W ciągu dwóch dni zdjęcia odbywały się w luksusowym apartamencie moich przyjaciół. A trzeciego dnia przenieśliśmy się do prywatnego parku pod Warszawą. Nadciągała burza, więc zrobiliśmy przerwę w pracy. Myślę, że w tym czasie ktoś spoza ekipy zawiadomił tabloidy o sensacyjnej sesji. I w pewnym momencie, pozując fotografowi, w drugim planie, w krzakach, spostrzegłam czających się paparazzich. Po chwili zmykali, gdzie pieprz rośnie. Ale jednak jedno zdjęcie udało im się pstryknąć. To, co mnie irytuje, to fakt, że każdy uzurpuje sobie prawo do mnie. Wykorzystuje, często w haniebny sposób, mój wizerunek i popularność. Ale naprawdę nie mogę się tym przejmować. Niestety, zdarzają się jednak publikacje, na które muszę zareagować. Przez trzy lata byłam honorowym ambasadorem fundacji „Mam marzenie”, która spełnia marzenia dzieci cierpiących na nieuleczalne choroby. Włożyłam mnóstwo energii i czasu w jej działania. W trakcie tournée
z monodramem teatralnym „Badania terenowe nad ukraińskim seksem” w wielu miastach w Polsce, zamiast konferencji prasowej, jaka zwykle poprzedza spektakl, organizowałam spotkania z dziennikarzami i opowiadałam o fundacji. Wolontariusze zbierali pieniądze. Na początku 2007 roku poproszono mnie o wykorzystanie wizerunku mojego i moich dzieci na billboardach sieci centrów handlowych M1. Byłam ambasadorem fundacji. Dzięki temu na jej konto od M1 wpłynęło 300 tysięcy złotych. Ani ja, ani nikt z ekipy nie przyjął honorarium. Ostatnio dotarło do mnie, że w jednej z bulwarowych gazet i na portalu plotkarskim napisano, że nic dla tej fundacji nie zrobiłam i okradłam biedne dzieci. Bez komentarza. To we mnie godzi i to mnie oburza, a nie goła pupa w krzakach.

Od lat wciąż budzi pani ciekawość. Moim zdaniem była pani gwiazdą już w czasach, kiedy nikt takiego słowa w Polsce nie używał. Dziś wielbi panią bardziej młode pokolenie niż ludzie w pani wieku. Dlaczego?

Chyba rzeczywiście udało mi się zbudować rodzaj pomostu między pokoleniami. Ale to nie przypadek, tylko mój cel, do którego dążyłam przez całe lata, występując na scenie i przed kamerą. Może akceptacja ze strony młodych ludzi wynika z tego, że nieustannie się zmieniam. Ciągle poszukuję. Być może w pewnym sensie jestem futurystyczna. W tym znaczeniu pragnę być młoda, dorównać kroku młodym ludziom, stale się rozwijając. Tak jak mówiłam, to nie metryka, tylko stan ducha sprawia, że jestem taką kobietą. Codziennie biegnę po nowe wyzwania, chcę więcej, więcej i więcej.

Dla roli da się pani nawet oszpecić. Kobiety w pani wieku raczej idą w umiarkowanie, w klasykę, w wymuskaną elegancję, podczas gdy pani goli głowę.

I w tym tkwi sedno sprawy. Nie chcę być umiarkowana, monotonna, nudna – przede wszystkim dla siebie samej, a co dopiero dla widzów. Propozycja zagrania roli łysej kobiety wpłynęła jednocześnie od Piotra Uklańskiego do filmu „Summer love” i Pawła Miśkiewicza do sztuki teatralnej „Alina na Zachód” w Teatrze Dramatycznym (aktorka jest związana z tą sceną – przyp. red.). Żaden z reżyserów nie oczekiwał, że zgolę włosy, miałam poddać się charakteryzacji. Ale ja wówczas pomyślałam, że przecież to nie przypadek, że te dwie role się zbiegły. Ostatecznie podjęłam wyzwanie. Im więcej mam nowych twarzy, tym bardziej czuję się usatysfakcjonowana. To jak kolejne narodziny – budowanie siebie, za każdym razem innej, to mój wewnętrzny imperatyw. Najmniej mnie interesuje granie tego, czego by się po mnie spodziewano, najbardziej – to, co nieoczekiwane i nieosiągalne.

Czuje się pani całkiem wyzwolona z konwenansów?

Tak. W dodatku próbuję też rozwijać w moich dzieciach potrzebę bycia sobą, niepoddawania się stereotypom, nieudawania kogoś innego tylko po to, żeby zdobyć akceptację. Bycie wiernym sobie pozwala nam pozbyć się gombrowiczowskiej „gęby” i po prostu żyć. Wszystkim ludziom, którym wydaje się, że coś nie wypada albo że powinno się w określony sposób wyglądać, mówię: nie! Nie wyobrażam sobie siebie w roli kobiety zamkniętej w domu, ja cały czas pędzę do przodu.

Jaki wiek pani zdaniem jest dla aktorki najtrudniejszy?

To zapewne indywidualna sprawa. Myślę, że warto zachować dystans wobec upływającego czasu. Moja droga zawodowa nigdy nie była łatwa. Ostatni przełom miał miejsce sześć lat temu. Skończyłam 40 lat i poważnie rozważałam pożegnanie się z zawodem. Byłam spełniona jako aktorka. Spodziewałam się dziecka Kaia. Czułam, że to prawdziwy dar po 15 latach od narodzin syna Aleksandra. Pomyślałam, że teraz moje życie wypełni tylko macierzyństwo. Od zawsze o tym marzyłam, ale praca odsuwała te tęsknoty na dalszy plan. I wtedy, paradoksalnie, nadeszły najciekawsze propozycje, takie, na jakie od dawna czekałam.
Trzy tygodnie przed narodzinami Koko Ryszard Brylski, reżyser „Żurku”, zadzwonił do mnie do Stanów z niezwykłą wiadomością, że wreszcie znalazły się pieniądze na realizację filmu. Byłam w kropce. Rola Haliny, kobiety z prowincji, zahukanej, opuszczonej, na granicy rozpaczy, była fascynującą propozycją, którą Ryszard złożył mi trzy lata wcześniej. Ale w tym momencie, tuż przed narodzinami dziecka, wizja stworzenia takiej roli przerastała mnie. A jednak pokonałam swoje obawy i nie pierwszy raz w życiu podjęłam ryzyko. W kolejnych miesiącach z malutką Koko przy piersi, szczęśliwa ponad wszystko, tworzyłam rozpaczliwie nieszczęśliwą postać Haliny. Film zdobył uznanie, bardzo mocno zaznaczył się w mojej karierze, więc może wiek nie jest aż tak ważny?

To właśnie macierzyństwo wyzwoliło w pani potrzebę wyrażenia się w inny niż do tej pory sposób?

Nie sądzę, by tak było. Role w „Żurku” i w kolejnych filmach, „Ubu Król” w reżyseri Piotra Szulkina i w „Summer love”, były diametralnie różne i bardzo trudne. Tworząc je, w pewnym sensie musiałam uciekać od normalności, od szczęścia macierzyństwa. Zwykle aktorki, które rodzą dzieci, są odstawiane na boczny tor. Ja wtedy czułam się tak, jakbym zaczynała życie od nowa. Od początku mojej kariery zaszufladkowano mnie jako seksbombę. Często odbierano mi prawo do talentu, oceniając mnie przez pryzmat fizyczności. Poza seksem nie widziano we mnie potencjału.

Kiedy więc ta seksbomba zaczęła pani przeszkadzać?

Nigdy nie zastanawiałam się nad tym, czy ten wizerunek mi przeszkadza, bo nigdy też nie myślałam o sobie w ten sposób. Pracowałam i ulegałam przemianom. Ja się zmieniałam, w przeciwieństwie do dziennikarzy, którzy stali w miejscu i ciągle pytali o to samo. Miałam nadzieję, że po „Historiach miłosnych”, „Szczęśliwego Nowego Jorku” i „Kilerze”, wszyscy zrozumieli, że mam inne możliwości wyrazu artystycznego. Ten słynny „Pociąg do Hollywood” Sławka Piwowarskiego dawno już odjechał.

Do jakiego pociągu pani teraz wsiadła?

To ekspres, który gna przed siebie i rzadko się zatrzymuje, chyba że w bardzo ciekawych miejscach. Kariera oznacza nie tylko szczęście, to również rygor i dyscyplina. Ponieważ nie potrafię robić niczego po łebkach, czasem zatrzymuję się na chwilę, by czegoś dopilnować. Potem znów wracam do szaleńczego tempa. Moje życie jest fascynującą podróżą i poza aktorstwem wypełnia je jeszcze mnóstwo innych działań. Wraz z mężem otworzyliśmy restaurację KOM w centrum Warszawy. Mam swoje dzieci, dla których muszę codziennie wygospodarować (straszne słowo) dużo czasu.

Urodziła pani obie córki po czterdziestce. Ryzykowne posunięcie, ale mówią też, że to najlepszy eliksir młodości.

Być może tak jest. Dzisiaj Koko ma sześć lat, a Kaszmir trzy i pół. Ale dzieci to nie tylko wieczna radość i szczęście, ale też poważny obowiązek i wysiłek. Czasem trudno mi było czuć się młodo. Jednak fakt, że jestem im potrzebna, dodaje siły. Uwielbiam słuchać ich śmiechu, kiedy je łaskoczę. To najpiękniejszy dźwięk na świecie. Kaszmirka, tak jak ja, gdy byłam mała, potrafi godzinami chichrać się bez powodu, to naprawdę cudowne. Wtedy właśnie jestem młoda jak nigdy. Znalazłam też czas dla siebie. Kiedy postanowiłam zmienić swój styl życia – zaczęłam ćwiczyć, stosować dietę, by schudnąć, zajęłam się pielęgnacją ciała – poczułam się tak, jakbym zażyła eliksir młodości.

Jest pani tą pierwszą najważniejszą kobietą w życiu swoich dzieci. Czego pani chciałaby je nauczyć?

To bardzo ważne, by matka była szczęśliwa, a nie sfrustrowana, na przykład z powodu wyglądu. Dlatego eliksir młodości, o którym mówiła pani, powoduje też, że moje dzieci mają poczucie bezpieczeństwa. Ich życie jest przepełnione miłością, czułością i ciepłem. Całkiem niedawno Kaszmir powiedziała: „Mamo, nie bądź smutna, bo gdy ty jesteś smutna, to mnie też jest smutno”. A ja po prostu byłam potwornie zmęczona po próbach w teatrze. Chciałabym, aby moje dzieci zdawały sobie sprawę ze swojego potencjału. Żeby były niezależne. Nie chcę, by rozpychały się łokciami, ale by miały poczucie własnej wartości. To wypływa ze świadomości tego, że są kochane, akceptowane, bezpieczne. Moje dzieci nie boją się mówić: „Kocham cię”. Mówią to z pełną świadomością. Są wspaniałe.

Udało się pani zbudować relację między małymi córkami a dorosłym synem?

Dzieci się uwielbiają. Aleksander jest już dorosłym mężczyzną i naturalnie ma już swoje życie. Bardzo często bywa w naszym domu, chociaż jest studentem i zadecydował, że zamieszka sam. Dla mnie zawsze będzie malutkim chłopcem, chociaż dobrze wiem, że jest niezwykle stanowczy i dojrzały. Ma to po mnie. Spędza z Koko i Kaszmir dużo czasu, myślę, że to lubi, bawi się z nimi, a jednocześnie jest dla nich autorytetem. Koko szybko uczy się od niego nowych słów, przez co wydaje mi się jeszcze bardziej „dorosła”. Kaszmir zaczepia go, chce, by się nią zajmował. Dziewczynki za nim tęsknią i często pytają, kiedy Aleksander przyjdzie. Są prawdziwym, kochającym się rodzeństwem.

Czy tak dużo pracując, ma pani dla swoich dzieci czas? Co wspólnie robicie?

Dopada mnie poczucie winy, że nie spędzam z dziećmi wystarczająco dużo czasu. Oczywiście staram się, aby było go jak najwięcej. Powinnam iść to na pływalnię z Koko, to do kina z Kaszmir, ale to dziewczynki robią z tatą. Wspólnie czytamy bajki, malujemy, bawimy się w ogrodzie lub rozwiązujemy dziecięce łamigłówki. W macierzyństwie nie ilość, ale jakość spędzanego z dziećmi czasu jest ważniejsza. Gdybym siedziała cały czas w domu, ale nie poświęcała całej uwagi córeczkom, na pewno nie byłabym lepszą mamą. A u nas jest czas na wygłupy i czas na pracę. Cieszę się, że córeczki w wieku dwóch lat poszły do przedszkola. Dzięki temu rozwijają się szybciej i nie mają problemów z dogadywaniem się z rówieśnikami. Mają przyjaciółki, kolegów – znam ich rodziców, więc zawsze jestem na bieżąco ze wszystkimi radościami i małymi smuteczkami. To samo dotyczy Aleksa. Kocham swoje dzieci ponad życie, one są moim największym skarbem. Bez nich nie dałabym rady, to cudowne uczucie być komuś tak potrzebną. Dziewczynki są bystre,
inteligentne, a mój syn to niezwykle dojrzały młody mężczyzna. Aleks, Koko i Kaszmir doskonale wiedzą, że zawsze nad nimi czuwam.

Mąż akceptuje to, że nadszedł w pani życiu taki czas, że chce się pani zająć więcej tylko samą sobą?

Myślę, że oboje z Kaiem wzajemnie szanujemy nasze decyzje, a szczególnie te, które dotyczą poczucia wolności każdego z nas. Mówiąc prościej, nie wchodzę Kaiowi w drogę i mam wrażenie, że on też tego nie robi. Poślubiając go, związałam się z człowiekiem tak samo silnym i nie-zależnym, jak ja. Musiałam poślubić kogoś takiego – to było jak wyzwanie. W przeciwnym razie… Znudziłabym się bardzo szybko. Kai trzyma mnie mocno w ryzach, w ogóle myślę, że jest maniakiem kontroli, ale to mi odpowiada, bo sama jestem perfekcjonistką. Kai jest, jaki jest, ale nigdy nie powiedziałabym o nim, że jest nudny. To mężczyzna, który ma swoje pasje, jest zapalonym projektantem, może opowiadać o tym godzinami. Ja jestem zapaloną aktorką. Uwielbiam ten zawód. Kiedy wchodzę w rolę i staję się postacią, zaczynam balansować na granicy rzeczywistości i snu. Z biegiem lat z Kaiem nauczyliśmy się siebie. Można teraz powiedzieć, że znamy się jak łyse konie, co sprawia, że naprawdę potrafimy się z siebie śmiać.

Co jest dla pani dzisiaj kwintesencją kobiecości?

Kobieca natura. Intuicja. Biologia. Inteligencja. Seksapil. W kobietach drzemią niesamowite pokłady energii i siły. Stąd decyzja o kolejnej zmianie? Z zaniedbanych, zaokrąglonych, brzydkich bohaterek chciałaby pani znowu stać się piękną aktorką? Cha, cha, cha… Zaskoczyło mnie to pytanie. Już chyba powiedziałam, że mam fioła na punkcie nowoczesności. Rozwój, przemiany, dokonywanie niemożliwego fascynuje mnie i napędza. Tak w aktorstwie, jak w życiu. Piękno jest wartością względną i naprawdę nie warto się za nim uganiać. Nigdy nie jesteśmy w stanie zadowolić wszystkich, to dotyczy także wyglądu. Najważniejsze to żyć w zgodzie ze sobą i wyrazić siebie w najpełniejszy możliwy sposób. Aktor dla dobrej roli dokona rzeczy niemożliwych, więc mimo wszystko nie obawiam się o moją przyszłość. To warsztat, a nie powierzchowność, sprawił, że nadal otrzymuję ciekawe propozycje. Dlatego gruba, chuda, czy po prostu szczupła, będę grać.

Wydanie Internetowe

Źródło artykułu:Magazyn Sukces