Niech żyje
Polska muzyka pop nigdy nie miała się tak dobrze i dawno nie miała tak złej prasy. Ktoś się musi mylić - słuchacze albo krytycy.
07.12.2006 11:46
Polska muzyka pop nigdy nie miała się tak dobrze i dawno nie miała tak złej prasy. Ktoś się musi mylić - słuchacze albo krytycy.
Lepiej już było
Lepiej już było - wzdychają weterani polskiego popu, którzy rozpoczynali kariery tuż po 1989 r. Ze swojego punktu widzenia mają wiele racji. Dziś jak bajka brzmi wspomnienie faktu, że pierwszy album Wilków (1992) według ostrożnych szacunków sprzedał się w milionie egzemplarzy. Teraz w Polsce złotą płytą zostaje krążek, który osiągnie sprzedaż rzędu nędznych 15 tys. kopii.
Szalone wczesne lata 90. to także fenomen popularności Emigrantów (wszyscy nucili "Na falochronie" i "Prosto do słońca"), druga i trzecia młodość Lady Pank ("Tacy sami" z 1990 r. i nagrany kilka lat później w zmienionym składzie album "NANA"). A przede wszystkim to czasy De Mono, seryjnie zdobywającego szczyty list przebojów. Uwolniony spod gorsetu państwowych wytwórni rynek muzyczny kwitł. Niejeden późniejszy rekin biznesu zaczynał zarabiać swój pierwszy milion, handlując kasetami magnetofonowymi na łóżkach polowych. A potem było jeszcze weselej - Robert Gawliński mógł być kandydatem na polskiego Jima Morrisona, bo zainwestował w czarne skórzane spodnie, IRA stała się polskim Aerosmith, a T.Love nadwiślańskim R.E.M. Robert Chojnacki rzucił wyzwanie Kenny'emu G. i wygrał walkowerem, sprzedając 800 tys. egzemplarzy pierwszej płyty.
Prawdziwą histerię wśród nastolatków płci obojga wywołał debiut zespołu Hey. I nawet wielki świat docenił potęgę naszej muzyki, kiedy Edyta Górniak na Festiwalu Eurowizji w Dublinie (1994) wyśpiewała drugie miejsce wyznaniem, że nie była Ewą.
Bohaterowie są zagubieni
Bo to, co nas podnieca, to się nazywa kasa - śpiewała niegdyś Maryla Rodowicz, która z nieustannych powrotów uczyniła sposób na wieczną karierę. W ostatnich latach okazję do ponownego skoku na kasę zwietrzyli gwiazdorzy lat 70. (jak Krzysztof Krawczyk) i 80. (Kombi, Papa Dance). To ośmieliło kolejnych zapomnianych bohaterów.
W ostatnich tygodniach szturm na kieszenie słuchaczy przypuścili reaktywowani Emigranci (płyta "... i inne utwory") i Robert Chojnacki (album "Saxophonic"). Pierwsi tak nie wierzyli w przebojowy potencjał swoich nowych kompozycji, że jeszcze raz nagrali przebój z 1990 r. "Na falochronie". Robert Chojnacki pojednał się nie tylko ze współautorem dawnego sukcesu Andrzejem Piasecznym, ale poprosił o pomoc Pawła Kukiza i Krzysztofa Kiljańskiego. Nie pomogło. Płyta jest nudna, a teksty Piaska równie niezrozumiałe jak w jego ostatnich solowych popisach.
Wcześniej, na wiosnę, ukazała się pierwsza od pięciu lat płyta De Mono. Albumem "Siedem dni" grupa zasłużyła na miano Andrzeja Gołoty polskiej muzyki pop. Tak jak polski pięściarz wciąż wraca do gry i za każdym razem zbiera coraz większe baty. Zbiór kompletnie nijakich piosenek nie zainteresował nabywców. Pałętający się z rzadka po radiowych playlistach utwór "Patrzę w ciebie" to już chyba tylko efekt zabiegów marketingowych i dowód sentymentu szefów muzycznych stacji. De Mono nie wylansowało prawdziwego hitu od dobrych 10 lat.
Historia lubi powtarzać się jako farsa. Powroty byłych liderów muzycznego rynku nie powiodły się, bo zmienili się słuchacze, oczekiwania i sam rynek. Tymczasem dawni bohaterowie zastygli jak woskowe figury i zmieniać się nie zamierzają. Edmund Stasiak z Emigrantów komponuje kawałki, które pasowałyby do Lady Pank z roku 1990, Robert Chojnacki próbuje powtórki z "Niecierpliwych", a De Mono po klęsce albumu "Siedem dni" wydało muzyczne DVD z dawnymi hitami w nowych aranżacjach. Również ten akt muzycznego autokanibalizmu przyniósł wątpliwe efekty.
Prawda jest smutna - nikt nie tęskni już za dawnymi sławami, których minione triumfy były głównie wynikiem braku konkurencji. Nie pomoże im odgrzewanie kotletów drugiej świeżości, publiczność ma już nowych ulubieńców. Nieudane comebacki to nie wyraz słabości, ale normalności i siły polskiego rynku muzycznego. Tyle że tę siłę trudno zauważyć, czytając kulturalne rubryki w prasie, gdzie nowy polski pop robi za chłopca do bicia.