Blisko ludziOn wracał z wojny pieszo 2000 kilometrów. Ona broniła się przed gwałtem, smarując twarz sadzą i nosząc łachmany

On wracał z wojny pieszo 2000 kilometrów. Ona broniła się przed gwałtem, smarując twarz sadzą i nosząc łachmany

Styczeń, 2017. Droga wyjazdowa ze Skórcza, niewielkiej miejscowości w województwie pomorskim. Jest mróz, ale nie ma śniegu. 72 lata temu leżał na łąkach grubą warstwą. W ten śnieg padały dzieci, gdy z ciemniejącego nieba leciały bomby. Więc to tędy uciekały. Zapada zmrok, jak wtedy. W wieczornej szarości widzę sześcioletnią Jankę pędzącą co sił, z pierzyną na plecach. Obok jej młodsze siostry gubiące w biegu jedzenie. Na wprost czekała na nie linia frontu. Gdzieś tu był lej po bombie, której bliźniaczka zabiła małą Czesię i 20 innych osób, które dziewczynka chciała uratować. W oddali droga, którą Stanisław wrócił z wojny do domu. Niemal 2000 kilometrów na piechotę.

On wracał z wojny pieszo 2000 kilometrów. Ona broniła się przed gwałtem, smarując twarz sadzą i nosząc łachmany
Źródło zdjęć: © Rodzina Chełkowskich/archiwum prywatne
Karolina Głogowska

*Przyjdą i nas zabiją *
Na początku września 1939 roku dzieciom w głowie były jeszcze letnie harce. Zwłaszcza małej Janeczce, która właśnie wspominała, jak zaledwie dwa tygodnie wcześniej tańcowała w stroju krakowianki na weselu swojej matki chrzestnej, Anny Milewskiej, z domu Szulc. Jej rozmyślania przerwał dzwonek woźnego, jadącego główną ulicą miasta. Ogłaszał, że wszyscy mężczyźni w wieku poborowym mają się stawić na dworcu. Tak jak stali, w koszulach, marynarkach, zostali załadowani do wagonów bez dachu i odwiezieni do punktu poborowego w Tczewie. Janka pamięta tatę, który stał w wagonie i machał do nich. Dziś wie, że nie miał wyboru. Cały ten załadunek był ekspresowy - trwał góra pół godziny, przy głośnym lamencie żon, matek, sióstr i śmiechu dzieci. Wojna? Jaka wojna, najmłodsi, nie wiedzieli, co to. W miasteczku w ciągu jednego dnia zostały tylko kobiety, dzieci i staruszkowie.

Radia i żadnych informacji nie było. Jakieś wieści się pojawiły, że Niemcy wejdą i będą wszystkich zabijać, trzeba uciekać do lasu. Część mieszkańców tak zrobiła, ale Marianna Chełkowska nie. Na wszelki wypadek jej dzieci chodziły jednak cały dzień w płaszczykach, mimo upału, a ona pakowała na stole jedzenie: chleb, smalec, powidła. Żeby w razie czego w ciągu kilku minut spakować się i uciec.

Niemcy weszli dzień później. Janka, córka Marianny, mówi, że mieli już wszystko przygotowane. - Ludność podzielili na Eingedeutche, Deutschstämmige, Volksdeutche i rozdali im kartki na żywność, ubranie, buty, podstawowe produkty.

Marianna Chełkowska, z domu Szulc, miała czwórkę dzieci: 6-letnią Jankę, 5-letnią Irenę, 4-letnią Stanisławę, a pod sercem Eugeniusza, który miał urodzić się w grudniu 1939 roku. Jako głowa tak licznej rodziny dostała od Niemców dodatkowy przydział na pszenne bułeczki i marmoladę. - Dzieci musiały chodzić do szkoły na dwie godziny. Nauczycielka uczyła nas niemieckiego z kart: Pferd, Milch, Butter, Sonne. Musieliśmy wszystko powtarzać - opowiada Janka.

Niemcy zasiedlali większe i bogatsze gospodarstwa, a ich wcześniejsi właściciele musieli pracować u nich jako parobkowie. Jeden z nich, Werwitzky, który zajął gospodarstwo państwa Rezmerowskich, przyszedł kiedyś do Marianny i zapytał jej teściowej, Moniki Chełkowskiej: - I jak pani myśli, Frau Chelkowski, będzie jeszcze Polska?
Chełkowska bez namysłu odpowiedziała twierdząco. A on na to: - Nie za mojego życia.

Wszystkich wykształconych ludzi z okolicy, księży i nauczycieli Niemcy wywozili do Szpęgawska i rozstrzeliwali w tamtejszym lesie. Ginęła tam nie tylko okoliczna inteligencja, ale również pacjenci szpitala psychiatrycznego w Kocborowie, Żydzi i ci Niemcy, którzy otwarcie sprzeciwiali się nazizmowi. Anna i Stanisława Szulcówny, siostry Marianny, były obie nauczycielkami i dobrze wiedziały, jaki czeka je los. Przez całą wojnę ukrywały się u znajomych albo u Marianny, w szopie, w komórkach, piwnicach. Mąż Anny po zaledwie dwóch tygodniach małżeństwa został wcielony do wojska. Nigdy więcej o nim nie usłyszała.

Obraz
© Masowy grób ofiar zbrodni w Lesie Szpęgawskim

Trzy kilometry od szosy
Stanisław Chełkowski, mąż Marianny, stolarz, w czasie wojny raz dostał urlop i przyjechał do Skórcza (Marianna zaszła wtedy w ciążę, piąta córka urodziła się pod koniec wojny). Raz dostali też od niego paczkę z prezentami kupionymi za swój żołd. Była tam bluzeczka dla Marianny, dwie torebki (jedną dostała Janka jako najstarsza córka) i dwa duże rulony tytoniu. Stanisław wiedział się, że za taki tytoń można było przehandlować coś do jedzenia.

Gdy paczka przyszła, Marianny nie było w domu, poszła kilka kilometrów dalej, załatwiać drzewo do palenia. Wróciła dopiero wieczorem. W tym czasie Janeczka rozpakowała już paczkę, ukruszyła trochę tytoniu i rozpaliła na piecu. Gdy Marianna weszła, zapytała: „Kto tu tak napalił papierosów?”. A Janeczka na to: „Nasz tatuś wrócił z wojny!”. Oczywiście to był głupi kawał, za który psotliwa dziewczynka dostała burę. W paczce była też karta pocztowa od Stanisława, który pisał, że walczy nad Adriatykiem. To była ostatnia wiadomość od niego.

Najgorsze dla miejscowej ludności zaczęło się w styczniu 1945 roku. Przez główną ulicę miasta znowu przejechał woźny i dzwoniąc, ogłaszał, że front niemiecki się cofa, zaraz wkroczą Rosjanie. Cywile mieli uciekać co najmniej trzy kilometry od szosy, bo czołgi rosyjskie rozjeżdżały wszystko, co było po drodze. Chełkowska z dziećmi i teściową mieszkała przy samej szosie. Gdy zapadł wieczór, wszyscy byli już spakowani i gotowi do ucieczki.

- Każde dziecko dostało coś do trzymania - opowiada Janka. - Ja pierzynę, którą mama przywiązała mi za rogi pod szyją i drugi raz w pasie, druga siostra chleb, trzecia wiaderko ze smalcem. Mama trzymała najmłodszą córkę na rękach.

Ruszyli z domu po zapadnięciu zmroku, przez śnieg i pola: najpierw własne, potem sąsiadów. Leciały bomby, jedna spadła niedaleko od nich, przerażone dzieci padały w śnieg, żeby się schować. W tym śniegu zostawili chleb, smalec, wszystkie pakunki, które udało im się zabrać. Biegli dalej. Za polami Rezmerowskich natrafili na linię frontu. Rosjanie szli z trzech stron. Zobaczyli druty, Niemcy stali ze słuchawkami przy słupach, odbierali informacje i jeszcze próbowali się bronić. Jeden z żołnierzy kazał im natychmiast zawracać. Wiedzieli, że jeśli to zrobią, trafią wprost na Rosjan. Monika Chełkowska zebrała całą odwagę i powiedziała: - Panie żołnierzu, na waszej wojnie walczy pięciu moich synów. Zostawili żony i dzieci, my musimy uciekać, bo Rosjanie idą. Zlitujcie się i puśćcie nas.

Zlitowali się i puścili. Marianna, Monika i dzieci przebiegły przez linię frontu i trafiły do dopiero co opuszczonego gospodarstwa, z którego przed chwilą uciekli niemieccy gospodarze. - Na patelni była jeszcze jajecznica, na stole chleb i masło, ciepłe pierzyny w łóżku - mówi Janina. - Najedliśmy się, ale baliśmy się tam spać. Zeszliśmy do piwnicy i położyliśmy na stosach kartofli.

Obraz
© Skórcz II wojna światowa

Czy już można o tym pisać?
W piwnicy nie byli sami. Wcześniej trafiło tam jeszcze kilka innych rodzin, w sumie około 20 osób. - Wkroczyli Rosjanie. Pierwsze co, to zaczęli grabić wszystko, co zostawili Polacy i Niemcy. Pozabijali przydomowe zwierzęta, rosół ugotowali w baliach do mycia - wspomina Janka.

Starsze panie, które przeżyły I wojnę światową, mówiły między sobą, że Rosjanie gwałcą kobiety. Siedząc w piwnicy przestraszone matki i młode dziewczyny tylko do siebie szeptały. - Następnego dnia patrzę, a mama cała usmarowana na buzi sadzą, w chustce, w najgorszych łachmanach. To samo inne kobiety - opowiada Janka.

Ale Rosjanie i tak po nie przyszli. Jak próbowali wyciągnąć którąś z matek, to dzieci się jej łapały, trzymały, płakały, szczypały ją, ciągnęły z powrotem. Zostawiali więc. Janka mówi, że w końcu wyciągnęli 18-letnią dziewczynę, Gienię. Zgwałciło ją kilkunastu żołnierzy. Potem zbili szybę w oknie izby i rzucili nieżywą Gienię na te szkła.

Jeden zastęp żołnierzy najadł się, nagrabił i zaraz ruszał dalej, po nich przychodzili następni, i następni. W końcu Marianna mogła wrócić do swojego domu w Skórczu. Był splądrowany, a w środku na łóżkach po dwóch, po trzech leżących, rannych Rosjan. Marianna znowu ulokowała się z dziećmi w piwnicy i tylko co jakiś wysyłała najstarszą Jankę na zwiady. A Janka co i rusz wracała z kolejnymi rewelacjami: że Rosjanie zabili ich ostatnią kurę deską z nabitym gwoździem, że zostawili ją na mrozie, że gotują z niej rosół w balii, w której ojciec mył brudne ręce po przyjściu ze stolarni. Że w gospodarstwie obok trwa zabawa, pijani Rosjanie grają na harmoszkach, a Rosjanki tańczą w koszulach nocnych pani Werwitzky. To były ładne, haftowane koszule, dzieci widziały je wcześniej suszące się na linkach. Rosjanki wzięły je za suknie balowe. Janeczka zaśmiewała się do rozpuku.

Żołnierze odkryli także kopce kartofli pozostawione na polach. Kazali miejscowym kobietom dzień w dzień obierać te kartofle i kroić w talarki. Pokrojone były pieczone w piecach na chleb, pakowane w worki jutowe i wywożone wagonami do Rosji, gdzie panował głód. Tak wykopali i wywieźli wszystkie kartofle z okolicznych pól.

- To wszystko było naprawdę, ale ja nie wiem, czy już można o tym pisać? Oni to nazywali: wyzwolenie - mówi Janka.

Obraz
© Czerwonoarmiści i polska ludność/PAP

Czesia, co od bomby zginęła
Tuż przed końcem wojny, mieszkańców Skórcza spotkała jeszcze jedna tragedia. Front przesuwał się coraz dalej, na Tczew, na Gdańsk, trwały naloty i bombardowania. Ludzie chowali się, gdzie mogli. W kamienicy przy ul. Gniewskiej mieszkała koleżanka Janki ze szkoły, Czesia Nuernberg, córka zamożnego kowala. Uciekającym ulicą przed bombowcami ludziom otworzyła drzwi wejściowe i wpuściła ich do środka. Piwnice były dwie. W jednej schował się kowal Nuernberg z żoną, synkiem i Czesią, w drugiej wpuszczeni przechodnie z ulicy. Janka nie wie już teraz, czemu Czesia na chwilę przed bombardowaniem wybiegła ze swojej piwnicy i pobiegła do drugiej. Może chciała coś komuś powiedzieć? Może kogoś tam znała? Pierwsza bomba spadła na łąkę Moniki Chełkowskiej. Druga trafiła w kamienicę Nuernbergów i podzieliła ją na pół. Nuernbergowie w swojej piwnicy ocaleli. Wszyscy, którzy schronili się w drugiej, razem z Czesią, która trafiła tam na sekundę przed wybuchem, zginęli. 21 osób. Cały dzień przez małe okienko sąsiedzi wyciągali jedno ciało po drugim.

Z Loreto do Skórcza idzie się pięć miesięcy
Wojna skończyła się w maju 1945 roku. Anna Milewska z domu Szulc, nauczycielka, która uniknęła rozstrzelania w Szpęgawsku, przez pięć lat wojny ukrywając się po okolicznych piwnicach, została zatrudniona do liczenia zwierząt hodowlanych. Męża, którego wcielono do wojska dwa tygodnie po ślubie, szukała jeszcze długo po wojnie. Nie było go na żadnej z list poległych. W poszukiwaniach pomagali jej nawet warszawscy harcerze, chodząc od mogiły do mogiły, od których roiło się przy trasie z Warszawy na Modlin. Bezskutecznie. Anna, która dożyła późnej starości, czekała na ukochanego do śmierci.

Marianna Chełkowska wraz z dziećmi codziennie modliła się o powrót męża. Przed świętym obrazem kazała im mówić pacierz. Janka do dziś pamięta, jak bolały ją kolanka od klęczenia. Marianna obiecała Bogu i sobie, że jeśli Stanisław wróci, postawi duży, drewniany krzyż przy drodze ze Skórcza, a ona będzie sadziła wokół niego bratki.

Tymczasem Stanisław został postrzelony w głowę pod Loreto. Tam Niemcy wiedzieli już, że to ich koniec, kto tylko mógł, uciekał. I Stanisław postanowił ruszyć do domu. Jak? Najprościej, znajdując drogę na północ dzięki słońcu i gwiazdom. Pieszo: z Loreto we Włoszech 1750 kilometrów do Skórcza w Polsce. - Tatuś był zawsze dobry z geografii - mówi Janka. - Wschód, zachód, północ, południe - wskazywał każdego ranka i kazał powtarzać dzieciom. O zachodzie słońca bezwzględnie musiałyśmy być w domu.

Jadł to, co znalazł po drodze, jakieś owoce, trochę warzyw, czasem jajka, gdy trafił na kurnik. Podczas jednego buszowania w kurniku nakryła go włoska para, chłopak i dziewczyna. Dziewczyna zatrzasnęła za nim skobel i krzyknęła, że idzie po komando. Gdy tylko się oddalili, Stanisław z całych sił kopnął w drzwi, skobel odskoczył, droga była wolna. Trochę szedł, trochę czymś podjechał. Trwało to pięć miesięcy.

- Przyszedł od wschodu, polem, od Branic - wspomina Janka. Pierwsze zobaczyły go dzieci, które bawiły się na podwórku.

Była już połowa września. On wychudzony, wygłodzony, w cywilnym ubraniu, w kieszeniach miał pszenicę i żyto, które podjadał. Wyglądał fatalnie, ale dzieci poznały go od razu. A Marianna z tej radości mało nie zabiła pierwszego wieczoru, smażąc mu jajecznicę na boczku, od której po miesiącach głodówki strasznie się pochorował. Wkrótce wrócił jednak do zdrowia.

Krzyż zrobił i postawił od razu, gdy tylko mógł zająć się swoją stolarską pracą. Stoi do dziś, na skrawku ziemi podarowanym na tę okoliczność przez uprzejmego sąsiada, na wyjeździe ze Skórcza, w stronę Wielbrandowa. Dziś krzyż jest metalowy, bratki sadzą wokół niego młodsze pokolenia.

Mojej babci - Janinie

Źródło artykułu:WP Kobieta

Wybrane dla Ciebie

Komentarze (635)