Paris Fashion Week
Dla wszystkich fashionistów Paryż to przede wszystkim modaW Paryżu wszystko smakuje inaczej. Intensywniej. Nie mówiąc o modzie, która ma swoje szczególne miejsce i swoje święto. Paryski Tydzień Mody.
Dla wszystkich fashionistów Paryż to przede wszystkim moda. Moda w najczystszej postaci, pisana przez duże M. Snobistyczna i elegancka. To przecież tu tworzyła boska Coco. I tu powstała fenomenalna fabryka przynosząca krocie, zwana domem mody Chanel. Zresztą nie tylko. Takich domów mody - synonimów paryskiego luksusu - jest więcej. Mamy do wyboru Dior, Louis Vuitton czy Yves Sain Laurent. Każdy młody projektant marzy właśnie o takiej karierze, sukcesie, który przyprawia o zawrót głowy. W Paryżu wszystko smakuje inaczej. Intensywniej. Nie mówiąc o modzie, która ma swoje szczególne miejsce i swoje święto. Paryski Tydzień Mody.
Poniedziałek to pierwszy dzień naprawdę ciężkiego maratonu. No tak, przecież to tylko pokazy. Modowe show odbywają się co godzinę albo co dwie w różnych częściach Paryża. Od dziewiątej rano do dziewiątej wieczorem. Dostać się na niektóre jest to nie lada wyzwaniem. Całe pielgrzymki miłośników mody pokonują naprawdę gigantyczne odległości. W grę wchodzi zatłoczone, duszne metro lub specjalne autobusy dla mediów, w których rezyduje najwięcej Japończyków. Czy jest to okrutna rasa jak twierdziła Bridget Jones, nie wiem. Ale wiem na pewno, że jest to rasa, która dla mody zrobi wszystko. Oni są wszędzie i ciągle robią zdjęcia. Nie ma co oglądać się za innymi w sytuacji, kiedy pokaz jest tuż tuż, najlepiej jest liczyć na siebie i własne nogi. Ale do tego potrzebna jest wytrzymałość najwytrawniejszego maratończyka. Tak czy inaczej, bez względu na pogodę, piekące słońce, czy padający deszcz każdy chce zobaczyć, co ulubiony projektant pokaże na nowy sezon.
Na pierwszy ogień idzie Balenciaga. Godzina dziewiąta rano to pestka, bo każdy chce się dostać na pokaz. Oczywiście zdobycie zaproszenie to jakby wygrać szóstkę w totka. Pokazy tej marki zazwyczaj odbywają się w siedzibie firmy, odgrodzonej szpalerem rosłych, czarnoskórych ochroniarzy. Ci zresztą są nieodłącznym obrazkiem całego tygodnia mody. Panowie ochroniarze nigdy nie używają mimiki twarzy, no chyba że pojawia się Anna Wintour - redaktor naczelna amerykańskiego Vogue'a, takie gwiazdy jak Kylie Minogue lub księżniczka Rania ze swoją świtą. Pojawiły się gwiazdy. Błysk fleszy oślepia każdego, tłum faluje, by coś zobaczyć. Po chwili wielkie przeszklone drzwi zamykają się, a przed nimi pojawia się ogromny Murzyn w czarnym garniturze, w towarzystwie małego, chuderlawego i bardzo wystylizowanego człowieka z listą gości i niewidoczną słuchawką w uchu. To koniec. Nikt więcej już nie wejdzie. Bez zaproszeń tłum może tylko o tym pomarzyć i usłyszeć już tylko muzykę z pokazu.
Wszyscy obierają kurs na następny pokaz. Tym razem kierujemy się do Luwru. To miejsce, gdzie najczęściej odbywają się pokazy. Oczywiście na miejscu okazuje się, że kolejka jest już tak długa, że nie widać początku. Zaproszenie sprawdzane jest dwa razy z każdej strony. Każdy musi przejść przez bramkę wykrywającą bomby, pistolety, noże i inne zabawki tego typu. Jak na lotnisku. Po zlustrowaniu i wymacaniu przez kolejną ekipę ochroniarzy biegnę na pokaz, przedstawienie trwa w najlepsze. Marka Cacharel obchodzi pięćdziesiąte urodziny. Z tej okazji nie ma wielkiej imprezy tylko szczególny pokaz. Ta szczególność chyba objawia się tym, że wszystkie modelki mają nie więcej niż dwanaście lat i prezentują kwieciste sukienki a’la moda z kołchozu.
Często zdarza się, że trzeba wybrać pokaz, który chce się zobaczyć, bo nie sposób być w dwóch miejscach na raz. Dlatego dziś wybieram Comme des Garcons. Odpuszczam Hermes’a, bo tam i tak będą prawie same skóry, które jakoś mnie nie kręcą. Comme, pokazuje się jak zwykle w dziwnym miejscu. Znalezienie go graniczy z cudem. Tym razem są to jakieś opuszczone piwnice w starym blokowisku. Już widzę te wszystkie wystrojone paniusie jak siedzą w pierwszym rzędzie w tumanach kurzu. A jednak. Marka robi swoje. Pokaz przyjęty bardzo entuzjastycznie. Na dziś koniec. Po wyczerpującej bieganinie, w ramach zadośćuczynienia w jednym z butików mogłem popatrzeć sobie na piękną Karolinę Kurkową. Właśnie przymierzała trzecią parę szpilek. Na żywo jest jeszcze piękniejsza. Nie wiem czy można również nazwać zadośćuczynieniem widok dwóch niemieckich osobników ubranych od stóp do głów w same metki w galerii Lafayette. Domyślam się, że byli to osobnicy rodzaju męskiego. Kombinezony od Diora, szpilki na niebotycznych obcasach od
Prady, etniczne kurtki od Gucci. Każdy z nich miał po dwie torby Louis Vuitton. Wyglądali bardzo dziwnie, a i to za mało powiedziane.
WTOREK
Podczas biegania po Paryżu, na każdym kroku można dostrzec wyróżniającą się małolatę o wzroście powyżej przeciętnej. Atrakcją w metrze są nagle rudowłose bliźniaczki o porcelanowych twarzach wyglądające jak z niderlandzkich obrazów wielkich mistrzów. Z pewnością jechały na casting lub przymiarki, choć na pokazach w roli modelek ich nie zauważyłem. To jest zmora każdej młodej dziewczyny. Biedaczki mieszkają po trzy lub cztery w jednym pokoju i biegają od rana, do wieczora na przeróżne castingi. Co wcale nie gwarantuje sukcesu.
Co rusz spotykam polskie modelki, które mimo zmęczenia maszerują dumnym krokiem. Właśnie w trakcie takiego spotkania usłyszałem przerażającą historię, która powinna stać się przestrogą dla każdej początkującej modelki. Jedna z naszych dziewczyn mieszkała właśnie w takim małym pokoju z dwiema Rosjankami. Jedna z tych Rosjanek rozchorowała się. Zapobiegliwa Polka chciała dać jej lekarstwo. Chora stwierdziła, że mimo czterdziestu stopni gorączki nie przyjmie go. Okazało się, że choruje na anoreksję i nic jeszcze nie jadła tego dnia. Druga z dziewczyn ma bulimię. Bulimiczka i polska modelka zmusiły anorektyczkę do zjedzenia połowy jabłka, by mogła przyjąć lekarstwo. To naprawdę przerażające. Jak się okazuje to, z czego śmialiśmy się w filmie „Diabeł ubiera się u Prady”, że obecny rozmiar trzydzieści sześć to nowe trzydzieści cztery, a trzydzieści cztery to nowe trzydzieści dwa (pewnie coś pomieszałem). To prawda, która wyniszcza młode dziewczyny. Właściwie trudno stwierdzić, kto jest winny. Agencje modelek?
Projektanci? Kiedyś na wybiegach pojawiały się prawdziwe modelki, kobiety, które zachwycały. Obecnie odnoszę wrażenie, że każda z dziewczyn chodzi po wybiegu tak, jakby się słaniała z głodu i za chwilę miała się złamać w pół. To przykre, ale w żadnej agencji, nie znajdzie się dziewczyna, która ma rozmiar większy niż duże trzydzieści sześć.
Po pokazie Leonarda w sali obok odbywa się pokaz Vivienne Westwood. Pokaz nie był dla mnie dużym zaskoczeniem. Zaskoczeniem okazał się, siedzący obok mnie młody chłopak wyglądający jak najprawdziwsza Grace Jones. Oczywiście robiono mu mnóstwo zdjęć. W sumie mogłem się przytulić do niego, na pewno znalazłbym się w jakimś japońskim Vogue’u. Kombinezon, fryzura a’la toczek i wysokie szpilki robią swoje. Po pokazie mała przerwa i ponowne ćwiczenia z wytrzymałości. Biegnę na następny pokaz. Mam spore spóźnienie. ŚRODA
Następnego dnia Chanel. Nie może mnie przecież ominąć takie przedstawienie. Muszę jeszcze okrążyć budynek Grand Palaise, w którym odbywa się jeden z największych pokazów. Właściwie powinienem się przeżegnać, bo wygląda na to, że Papież przyjechał. Ten budynek pomieści tylu widzów, ilu jest mieszkańców Warszawy. Trzeba się przeciskać w tłumie. Obok mnie przechodzą po kolei Jessica Alba, Kate Hudson, Sting z żoną, no i oczywiście wspomniana już Anna W. Chanel to chyba najbardziej oblegana marka.
Mnóstwo, obrzydliwie bogatych Rosjanek, każda ubrana niewyobrażalnie gustownie i tylko w Chanel. Satysfakcja dla projektanta. A ten, czyli Karl Lagerfeld znów zrobi długą rundę po wybiegu. Pokaz Chanel przyciąga tak liczną widownię z jeszcze jednego powodu. Po pokazie nikt nie wyjdzie z pustymi rękami. Marka zawsze ofiarowuje swoim wiernym klientom prezent. Raz jest to pięć różnych pomadek, czasem perfumy, innym razem parasolka. No to mam już z głowy prezenty pod choinkę. Miałem dziś zaliczyć jeszcze Givenchy i Jean Paul Gaultier’a, ale spasuję. Nogi odmawiają mi posłuszeństwa.
Czas na prawdziwe przyjemności, czyli wizyta w Colette. Najlepszy trendsetterski butik w Paryżu. Tu znajduje się wszystko, co najnowsze i najlepsze. Zaczynając od ubrań topowych marek, niespotykane nigdzie indziej kosmetyki i wyrafinowane książki i płyty z muzyką, kończąc na sprzęcie elektronicznym, biżuterii i najdziwniejszych gadżetach. To tutaj widziałem wspomnianego Karla L. dla którego w ciągu dnia zamknięto butik, a on przechadzając się tylko, wskazywał swoim asystentom, co mu się podoba.
CZWARTEK
Czwartek i kolejne przepychanki w kolejce na pokaz. Tym razem Dries Van Noten w budynku Akademii Sztuk Pięknych. Najgorsze jest właśnie czekanie. Często pokazy się opóźniają. Projektanci nie zaczynają show do momentu, kiedy nie pojawi się spóźniony, oczekiwany gość. Tym razem Suzy Menkes. Wyrocznia świata mody. Dziennikarka, która jak się domyślam, ma krzepę drwala. Nie opuszcza żadnego pokazu. Z pozoru wcale nie wygląda na wytrawną znawczynię mody. Niedbale ubrana w zwykłe rzeczy z nieodzownym koczkiem na czubku głowy. W trakcie prezentacji notuje w swoim notesiku uwagi, które następnego dnia przeczytamy w International Herald Tribune. To, co napisze Menkes nie podlega dyskusjom. Pokaz też się skończył. To niesamowite, że całe to zamieszanie szczytuje przez dwadzieścia minut modowego przedstawienia, a potem koniec. Ale zapewniam, że warto. Dries zawsze zaskakuje. Kobiety uwielbiają nosić ubrania jego projektu. Zresztą najbardziej niesamowitą rzeczą w całej tej „szopce” jest to, że wszyscy oglądający,
wszyscy widzowie i miłośnicy mody są wystylizowani tak, jakby zeszli właśnie z wybiegu.
Przed budynkami, w których odbywają się pokazy, stoją, a raczej tłoczą się wielkie rzesze naprawdę kolorowych ludzi. Kobiety przechadzające się w butach na gigantycznych obcasach. Często nie potrafią oczywiście w nich chodzić i wtedy mamy naprawdę komiczny widok. Ale to jeszcze nic. Najlepsze w tych zawodach są Japonki. Marsz na szpilkach w ich wykonaniu czy innym, zazwyczaj bardzo dziwacznym obuwiu zakrawa o komedię.
. PIĄTEK
Piątek to ważny dzień. Dziś w kalendarzu mamy Dior’a i McQueen’a. Jest też Lanvin i Yves Saint Laurent. Dior podobnie jak Chanel to show najwyższych lotów. W ten pokaz zainwestowanych jest tyle pieniędzy, że chyba wystarczyłoby na zbudowanie wszystkich stadionów w Polsce na euro 2012. Pokaz skupia niewyobrażalną ilość widzów. Jest duszno, ciasno i wyjątkowo głośno. Tu muzyka odgrywa naprawdę niesamowitą rolę. Nie jest jedynie tłem dla ubrań. Światła, lustrzany wybieg, ogromna ilość topowych modelek, tworzy niesamowitą całość. I mimo, że sama kolekcja moim zdaniem nie jest odkrywcza i nie robi piorunującego wrażenia, wychodzę z pokazu z wypiekami na twarzy.
Ale to dopiero początek. To, na co czekam z niecierpliwością dopiero ma nastąpić. Pokaz Alexandra McQueena to prawdziwa perełka. Tu nigdy niczego nie można być pewnym. Zawsze pojawia się zaskoczenie. Jak zwykle projektant wybiera miejsce na obrzeżach Paryża. Jadę więc, prawie pół godziny by postać w chłodzie następne dwie. Na jego „przedstawienia” zapraszani są nieliczni, ale jest to prawdziwe top of the top. Czyli Kate Mose, autentyczna Grace Jones, Dita von Tesse, Mario Testino, Tilda Swinton, Cate Blanchett. Zmęczenie sięga zenitu, ale nikt z gości nie narzeka. Dla takich wrażeń warto się poświęcić.
Oczywiście nie pomyliłem się. Show godne mistrza. Właściwie już nic lepszego nie może mnie spotkać. Pokazy YSL i Lanvin zaczynaja się w innej części miasta. Już nie zdążę. A może nie mam już siły na większą dawkę wrażeń. Pewnie do następnego razu.
Mariusz Brzozowski - współtwórca duetu Paprocki&Brzozowski. Ma na koncie m.in. tytuł "Projektanta Roku 2004" miesięcznika 'ELLE' oraz nagrodę dla "Osobowości w Modzie i w Sztuce". Moda to jego pasja i sposób na życie...