Blisko ludziPierwsza kobieta, która uciekła z Auschwitz. Najgorsze było spotkanie z Mengele

Pierwsza kobieta, która uciekła z Auschwitz. Najgorsze było spotkanie z Mengele

Powieść "Którędy na wolność?" autorstwa Marty Byczkowskiej-Nowak, jest inspirowana prawdziwą historią Janiny Nowak, pierwszej kobiety, której udało się uciec z obozu koncentracyjnego w Auschwitz. Janka jest każdą kobietą, która przeżyła piekło obozu i oprócz ubrań i wstydu, zgubiła swoje imię, bo rozpłynęło się w zawiesistej cieczy obozowego czyśćca. Poniżej przedstawiamy fragment książki, która ukazała się nakładem wydawnictwa Prószyński Media.

Obóz koncentracyjny w Auschwitz
Obóz koncentracyjny w Auschwitz
Źródło zdjęć: © Getty Images
oprac. JPI

14.04.2021 11:32

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Obudzić się z dobrego snu w Auschwitz to jak umrzeć. Tysiące kobiet umiera tak każdego dnia, gdy tępy dźwięk gongu rozrywa serce na pół. Pozbawia tych trzech sekund błogiej nieświadomości, jaka czasem towarzyszy człowiekowi tuż po przebudzeniu.

Otwarte nagle oczy widzą słabo oświetlone wnętrze baraku, którego całą nędzę demaskuje blady świt zaglądający przez wąskie świetliki pod dachem. Z ciemności wyłaniają się rzędy trójpoziomowych prycz wypełnionych ciałami, które kiedyś przypominały kobiety. Wzdłuż baraku biegnie ceglany przewód kominowy zakończony paleniskami. Według świadectw „starych numerów, nie były w użyciu nawet podczas srogiej zimy.

Opuszczając, na odgłos gwizdka, krainę szczęśliwości, w której bosymi stopami goniło się z mamą po łące, znowu staje się tylko numerem. Niczym więcej. Janka wie, że nic nie świadczy o istnieniu tak prawdziwie jak głód – ta dziura w brzuchu, głęboka i czarna jak nocne niebo bez gwiazd. Ten głód daje jej pewność, że żyje. Ogromnym wysiłkiem woli zwleka się z pryczy i, powłócząc wolno nogami w pośpiesznym tłumie, mrowiącym się w wąskich przejściach sztuby, kieruje się w stronę wyjścia.

Orkiestra żeńska rozpoczęła próby. Zaraz zagra wychodzącym do pracy komandom marsza Schuberta lub Rossiniego. Chude dziewczęta w sukienkach w kropki trzymają się swoich instrumentów kurczowo jak nadziei – skrzypce, flety, mandoliny i akordeony są obietnicą: jeszcze kilka dni, jeszcze kilkanaście.

Fania jest coraz słabsza. Zula z niepokojem patrzy na jej blade usta, które jeszcze tak niedawno były różowe, na coraz bardziej zapadnięte policzki. Jej dawny hart ducha osłabł, widać, że lęk przed zbliżającą się wielkimi krokami przyszłością jest coraz bardziej realny. Odkąd przestały przychodzić paczki, wszystkie trzy na powrót cierpią głód, lecz Fanię przygniata dodatkowo strach i niepewność, co wydarzyło się w domu. Coś przecież musiało się stać. Nie załamuje się jednak. Musi żyć, choćby na przekór całemu światu.

Żyje nadzieją, która pewnego majowego dnia nadjechała do Birkenau transportem z Łodzi. Kilkanaście dni później Zula biegła przez Lagerstrasse z rumieńcem na policzkach. Gdy Fania odtwarza w pamięci tę scenę, wciąż i wciąż na nowo, widzi Zulę biegnącą w jej stronę z radośnie rozwianymi włosami, powiewającymi jak złoty welon na delikatnym, wiosennym wietrze. Teraz, spoglądając z rozbawieniem na niemal łysą przyjaciółkę, której ledwie odstające od głowy sztywne blond kosmyki nieśmiało zaczynają okalać twarz, dziwi się, jakie figle potrafi płatać umysł.

W jej wspomnieniu, wyświetlanym tak często jak ukochany film, Zula biegnie jednak z pięknym, rozwianym włosem. Wygląda jak anioł przychodzący zwiastować pannie: urodzisz! Urodzisz! – krzyknęła wtedy, łapiąc Fanię za wąskie ramiona i porywając ją w szalony taniec radości. Poddając się w oszołomieniu temu wirowi, Fania nie wiedziała, o co chodzi, lecz widząc prawdziwy, szczery śmiech na twarzy Zuli zrozumiała, że pojawiła się nowa nadzieja. Na imię jej było Stanisława1 i, zastąpiwszy na rewirze szwester Klarę2, fachowo odbierała porody w baraku 24. Skończyło się szpilowanie i gazowanie ciężarnych i noworodków. Kobiety mówiły, że pozwalają dzieciom żyć!

W chwilach słabości Fania wraca do tego wspomnienia, szukając w nim siły, która pomoże jej przetrwać do rozwiązania. Z dnia na dzień staje się jednak coraz bardziej jasne, że nie może tak dłużej pracować.

(...) Choć Fania potrafi wykazać się niezwykłą odwagą i determinacją, gdy trzeba ratować inne kobiety, zatroszczenie się o siebie samą przychodzi jej najtrudniej. Janka ma czasem wrażenie, że Fania się poddaje, choć nie chce się do tego przyznać przed samą sobą. Jej wiara w to, że jeszcze może być dobrze, że ona i dziecko przeżyją to piekło, coraz bardziej słabnie.

– Idziesz do pralni – niespodziewanie oświadcza Zula tuż po porannym apelu.

– Do pralni? – Fania patrzy na przyjaciółkę okrągłymi ze zdziwienia oczami.

– Tak, odpoczniesz tam trochę. Ale będziesz nam musiała majtki wyprać – Zula mruga okiem i rzuca w Fanię brudną koszuliną.

Janka patrzy na nią z podziwem. Nie wie, jak, gdzie i kiedy, ale Zuli zawsze udaje się coś zorganizować. Pralnia brzmi dobrze. Praca pod dachem. Żeby tylko udało się Fani zostać tam dłużej. Na jesień, a potem…

Gdy przed wieczornym apelem Fania wraca z pracy, wygląda jednak jeszcze gorzej niż zwykle. Nie chce rozmawiać, kładzie się na pryczy i zakrywa głowę kocem. Prosi, by dać jej spokój. Kiedy w końcu Jance udaje się jakoś do niej dotrzeć, Fania siada na koi, podpiera czoło rękami i, patrząc przed siebie, mówi urywanym głosem:

– To były takie maleńkie dziecięce koszulki. Kaftaniki z takim ślicznym haftem.

Janka i Zula patrzą na nią w napięciu.

– Podziurawione jak sito. Ta woda była czerwona.

Kobiety porozumiewają się wzrokiem. Jedno spojrzenie wystarczy, by w oczach przyjaciółki wyczytać wszystko. Nie trzeba nic mówić. Fania znów pada na pryczę.

– Więcej tam nie pójdę – spod koca wydobywa się stłumiony głos.

Kolejnego dnia Fania wraca do prac porządkowych na terenie obozu. Zupełnie bezsensownych, pozbawionych wartości zajęć, wymyślanych tylko po to, by zniszczyć więźniarki, złamać je i jeszcze bardziej upokorzyć. Gdy Janka patrzy na przyjaciółkę, ze schowanych głęboko strzępków wspomnień wracają słowa Brzozy. Coś o pracy. Coś o pięknie, o zmartwychwstaniu. Bzdury. Wszystko to bzdury. Gotowa jest teraz wykrzyczeć to w twarz każdej z osób, która kiedyś, dawno, karmiła ją wielkimi słowami. Pięknym słowami, które tak tylko mają się do rzeczywistości jak senne marzenie do pierwszego, porannego stanięcia bosą nogą na błotnistym klepisku. Czuje złość do wszystkich, którzy tak boleśnie ją okłamali, mówiąc o pięknie, o prawdzie, o dobrym Bogu. Bzdury. Wszystko to bzdury. Dziecinne zabawki. Dlaczego siostry zakonne nie mówiły jej, jak przetrwać w świecie, w którym nie ma Boga? Do którego piękno nie ma dostępu, a prawdę zmieniono na występek? W którym jedyne pragnienia człowieka to jeść, pić, spać, ukoić na chwilę ból? W którym, gdy trzymasz ręce uniesione wysoko, zamiast głazu do podparcia, dają ci cegły w dłonie i choćbyś nie wiem jak długo klęczał, dobro nie zwycięża?

„Papa”. Jance zdarza się spojrzeć na swoje obozowe siostry, jakby spadły na Ziemię z Księżyca, pięknego, jasnego, tak bardzo odległego od planety, na której się urodziła i wychowała. Wcześniej, kiedy jeszcze miała na to siłę, zastanawiała się, jak to możliwe, że jest między nimi tak głębokie porozumienie. Wychowane w zupełnie różnych domach, posiadające odmienne doświadczenia kobiety okazały się przecież tak podobne. W tych dniach, gdy aufzejerki nieco odpuszczają, zajęte jakimiś ważnymi sprawami administracyjnymi, a żołądki można oszukać tym, co przyszło w paczkach, w wieczornych barakach, jak Feniks z popiołu, odradza się na chwilę koloryt życia za drutami, z którego wyrwano kobiety stłoczone teraz na jednej pryczy.

– Moja gosposia – zaczyna pani Majewska, żona adwokata z Krakowa – za każdym razem, gdy biegła na rynek po kurę, wracała z płaczem, że trzeba będzie zwierzątku łebek ukręcić – śmieje się do wspomnień kobieta. – Nie raz musiałam ją walerianą ratować.

– A u nas w majątku była taka panienka, która za nic nie chciała pić mleka od kozy – podejmuje opowieść pani Racławska. – I co dzień rano służąca doiła tę kozę, po czym biegła z mlekiem do obór – na pryczach słychać pojedyncze chichoty. – Gdy panienka się budziła, osobiście sprawdzała, czy mleko dla niej przyniesione jest prosto od krowy. Piła, aż jej się uszy trzęsły, pojęcia dziecko nie miało, że to mleko kozy Albertyny – pani Racławska ociera łzy ze śmiechu.

– A u nas w burdelu, jak któraś miała syfa, to się z Niemcem puszczać musiała. Taka patriotka była burdelmama, psia jej mać – wtrąca zezowata Lola swym zachrypniętym głosem, puentując anegdotę salwą głośnego kaszlu.

W sztubie na moment zapada cisza, ale już po chwili kobiety wracają do rozmowy. Każda ma swoją historię. Każda zostanie wysłuchana. Właśnie tu, w przegniłych barakach Birkenau, w których gdzieniegdzie znaleźć można jeszcze tabliczki z napisem Pferdeställe5, w stanowiskach przeznaczonych dla koni, śpią obok siebie hrabina i prostytutka. i ostatecznie na koniec każdego dnia okazuje się, że jednakowo potrzebują chleba, wody i dobrego słowa.

***

(...) Wieści między blokami rozchodzą się szybko, obozowe szlaki komunikacyjne są jak tętniące życiem mrowisko, wypełnione – pozornie tylko chaotycznym – ruchem, który postronnemu widzowi wydaje się bezsensowny. Postaci przemykające jak cienie między barakami, większe niż zazwyczaj poruszenie w przejściach między pryczami, szmer ściszonych głosów, łańcuch łysych głów odwracających się w kierunku tych, które jeszcze nie wiedzą. Dobre i złe wieści przekazywane są w ten sam sposób, nigdy nie wiadomo, co tym razem oznacza nienaturalne poruszenie w baraku. Tego dnia po kilku już chwilach staje się jasne, że to, co maluje się w szeroko otwartych oczach, to panika. Z pryczy do pryczy, z dołu na górę i w głąb baraku niesie się jedno słowo: Mengele.

Te, które do tej pory robiły, co mogły, by ukryć gorączkę, biegunkę i wrzody, sprzedadzą duszę diabłu, by w tej chwili dostać się na rewir. Są gotowe zrobić wszystko, by zniknąć z miejsca, które za kilka chwil odwiedzi Anioł Śmierci. Przecież selekcje miały się skończyć, więc dlaczego? W baraku zaczyna się nerwowa bieganina, okrutny wyścig z czasem. Trzeba zdążyć ukryć chore i doprowadzić się do porządku, ukryć oznaki wycieńczenia i chorób, zanim przybędzie obozowy lekarz.

– Dziewczynki, pomóżcie – przerażona Ania całym wysiłkiem przekrzywionego ciała podtrzymuje Sarę, która jest zbyt słaba, by stanąć na apelu. Jej sine, opuchnięte aż do kolan nogi, są jak wielkie balony wypełnione wodą. Nie można już na nie nałożyć butów. Nie chcą stać. Nie ona jedna cierpi na straszną opuchliznę, ale jako Żydówka nie ma żadnych szans. W dokumentacji obozowej Sara ma polskie nazwisko, wszystkie tu jednak wiedzą, że to blaga. Czy ktoś wydał? Nie, niemożliwe.

W innych barakach przed selekcją drżą także zdrowe Żydówki, nawet te, które mają wystarczająco dużo sił, by uznać je za zdolne do pracy. Wszystkie wiedzą, co dzieje się w baraku 30 u Schumanna i w „dziesiątce” w obozie macierzystym. Te, które wracały poparzone z naświetlań podbrzusza, z niegojącymi się ranami, były po kilku tygodniach poddawane operacjom. Niewiele kobiet je przeżyło. Te, które trafiły do doktora Caluberga, cierpiały katusze po badaniu ginekologicznym. Opowiadały, że wlewano im do macicy coś, co powodowało potworne bóle, krwotoki, często kończące się śmiercią.

Okładka książki "Którędy na wolność?"
Okładka książki "Którędy na wolność?"© mat. prasowe
Komentarze (138)