Piosenkarka mocnego rażenia
Maryla Rodowicz: Długie trwanie w branży wymaga wiele wysiłku, żeby nie powiedzieć stawania na głowie i przekonywania do własnej osoby coraz to nowych generacji słuchaczy.
Ponad czterdzieści lat temu ważyły się Pani losy, miała być muzyka albo sport. Jak ocenia Pani, z perspektywy lat to, że wybór padł na muzykę?
W sporcie żyje się zdecydowanie krócej. Ja uprawiałam lekkoatletykę, natomiast sztuka ma to do siebie, że jeśli tylko ma się coś do powiedzenia, można ja uprawiać długo.
28 razy śpiewała Pani w Opolu. Jaką rolę odegrał w Pani karierze ten festiwal?
To niemożliwe, aż tyle razy...? Choć może straciłam już rachubę czasu… Bardzo lubię ten festiwal, bo tak naprawdę tylko raz w roku spotykamy się z branżą, czyli z kolegami z pracy. Przez cały rok biegamy swoimi ścieżkami, każdy z nas ma swoje koncerty, natomiast zarówno kiedyś, jak i teraz Opole jest świętem naszej branży.
Na czym polega fenomen Maryli Rodowicz z Pani punktu widzenia. Tyle lat na estradzie...
Miałam zachwiania kariery i przeróżne doły. W show biznesie jest się uzależnionym od mody, różnych trendów muzycznych. Końcem lat 70. i początkiem 80. fala rockowych zespołów absolutnie zdominowała rynek. Wtedy pojawiły się Lombard, Maanam, Kult oraz cała masa świetnych zespołów i nowych artystów. Kolejne załamanie mojej kariery było na początku lat 90. Bardzo trudno było mi się wtedy odnaleźć, pojawiło się mnóstwo śpiewających dziewczyn, zwłaszcza Edyta Bartosiewicz, Edyta Górniak, Anita Lipnicka... Długie trwanie w branży wymaga wiele wysiłku, żeby nie powiedzieć stawania na głowie i przekonywania do własnej osoby coraz to nowych generacji słuchaczy. Końcem ubiegłego roku miała miejsce premiera Pani najnowszej płyty „Kochać”. Jak to się stało, że płyta osiągnęła tak wielki sukces, większy chyba od „Niebieskiej Maryli”?
„Niebieska Maryla” była moją jedyną płyta live, największe hity nagrane z publicznością na koncertach. Z kolei „Kochać” jest płytą zupełnie nową, a jej sukces polega przede wszystkim na znakomitej promocji. Zmieniłam firmę płytową, przeszłam z Uniwersalu do Sony BMG i faktem jest, że tak naprawdę, dopiero oni zapędzili mnie do roboty. Tylu wywiadów, ilu udzieliłam, tyle, ile musiałam się nagadać o sobie dla przeróżnych gazet, tyle sesji zdjęciowych, programów telewizyjnych… Wszystkie teksty napisała dla mnie Kasia Nosowska, muzykę napisali świetni muzycy, dobrze jest to wyprodukowane i to cała tajemnica.
Na tej płycie doszło do współpracy z dwoma panami - Bogdanem Kondrackim i Pawłem Jóźwickim. Jak to się zaczęło?
To jest taka para producencka „nr 1”w Polsce. Życzliwi mi ludzie, którzy właśnie pracują w Sony BMG. Od paru lat słyszałam o tym, że jest taki „Józek”, zakręcony producent, czyli Paweł Jóźwicki, który jest po prostu świetny i potrafi komuś zrobić naprawdę dobrą płytę. Kiedy go poznałam, okazało się, że to jest niesamowity człowiek, ma bardzo specyficzne poczucie humoru, a jednocześnie jest bardzo wrażliwy i życzliwy. W Polsce takich producentów nie ma wielu. Zwykle artysta zdany jest na swój gust, na swoje kontakty, natomiast on powiedział: „Mam pomysł! Namówię moich kolegów, moich muzyków i powstanie zupełnie inna płyta Maryli Rodowicz”. Każdy chce, żeby ktoś na niego spojrzał z boku, ponieważ artysta nie jest w stanie ocenić siebie samego z zewnątrz. Artysta myśli, że jest fantastyczny, że wszystko, co robi jest super. I właśnie artyście potrzebny jest ktoś taki, jak „Józek”, który przyszedł i powiedział „…ja wiem, jak…”. Przyniósł utwory, które kompletował przez rok, przekonywał do nich swoich kolegów i
powstała płyta. Jestem mu bardzo wdzięczna. Ta płyta jest dużo delikatniejsza od poprzednich…
Ta płyta jest bardzo akustyczna. Są akustyczne gitary, dużo chórków… Gdy dowiedziałam się, że Ania Dąbrowska będzie śpiewać chórki, to przychodziłam do studia i słuchałam jak ona to robi. W trakcie nagrywania materiału był taki moment, kiedy producent muzyczny, Bogdan Kondracki wyjechał ze Smolikiem na koncerty do Japonii i wtedy Ania usiadła przy mikserze. Ja śpiewałam, a ona miksowała. Ania bardzo mi pomogła.
Niezwykłe było też dla mnie to, że w chórkach zaśpiewała Kasia Nosowska i Bogdan Kondracki, a na dodatek że płytę nagrywaliśmy w domu. W pokoju obok suszyło się pranie, narzeczona Bogdana w kuchni robiła placek śliwkowy, a my, w malutkiej kanciapie, nagrywaliśmy dźwięki. To było strasznie śmieszne. Przychodziła do tego domu matka Bogdana z jakimś psem, którego zostawiała, a ten pies szczekał, więc trzeba było nagrania przerywać. Dla mnie takie warunki były zupełnie nowe. Zawsze nagrywałam w dużych, drogich studiach, a tutaj wszystko się zmieniło.
Czy odpowiadały Pani te nietypowe warunki?
Mówiąc szczerze, na początku byłam zszokowana sposobem pracy, ponieważ przychodziło mi nagrywać w różnych studiach, ale nigdy w mieszkaniu, w małej kanciapie… Myślałam, że może chociaż wokale będziemy nagrywać, czy miks robić w jakimś dużym studiu, a tutaj wszystko było zrobione u Bogdana w domu. Najbardziej bałam się o brzmienie głosu. Skoro buduje się wielkie studia nagraniowe, to robi się to z jakiegoś powodu. Największy problem był z dobraniem mikrofonu dla mnie, ponieważ gdy czasami ryknę, to zatykam mikrofon. Kupili bardzo drogi mikrofon i byli z tego powodu bardzo dumni. Tymczasem okazało, że mój głos lepiej brzmi na tym starym, niż na tym nowym cudzie techniki.
Otoczyła się Pani młodymi ludźmi, pojawił się m.in. Sławek Uniatowski...
Właśnie przed chwilą rozmawiałam z Krzysztofem Kiljańskim, który miał śpiewać ze mną w duecie piosenkę „Będzie to, co musi być”. Przyjechał do studia, próbował nagrać ten utwór, a później dowiedziałam się, że pojechał do domu, gdyż nie pasował mu jakiś tekst. Biedna Kasia Nosowska napisała chyba ze cztery albo pięć wersji, jednak on ciągle kręcił nosem. W rezultacie producenci powiedzieli: „Nie! Już jest termin, musimy oddawać płytę”. Uniatowski ma niski, fajny, głos, więc padło na niego. Przyszedł do studia, nagrał i było ok. Gdy teraz rozmawiam z Kiljańskim mówi, że żałuję, bo taki fajny numer. Jak ocenia Pani Sławka Uniatowskiego?
Sławek jest bardzo młody, troszkę narwany, nawiedzony, ale bardzo sympatyczny i poza tym, że jest muzykalny i ma fajny wokal, to w dodatku jest przystojny, więc może być spokojny o swoją karierę. Jak wiadomo, to głównie dziewczyny decydują o karierze wokalisty.
A kto decyduje o karierze wokalistki?
Ha, ha… Tego właśnie nie wiem, ale muszę przyznać, że mam również dużo dziewczyn fanek, ale też sporo młodych fanów – chłopców. Porozmawiajmy o planach na najbliższą przyszłość. Czy dalej będzie to współpraca z duetem Bogdan Kondracki i Paweł Jóźwicki?
Myślę, że tak. Polubiliśmy się i myślę, że trzeba kontynuować pewien kierunek, a płyta „Kochać” była znaczną zmianą w moim brzmieniu, moim wizerunku. Po drugie, do tych ludzi mam zaufanie. Są świetnymi muzykami i w dodatku już wiedzą, co potrafię i jak myślę. Kolejna płyta może być nawet ciekawsza od „Kochać”.
Czy Maryla Rodowicz ma jakieś niespełnione marzenia?
No pewnie! Dużo jest takich marzeń. Kiedy uprawiałam sport, marzyłam, żeby wystartować w poważnych zawodach. Na olimpiadzie to może nie, ale w jakichś mistrzostwach, takich, gdzie mogę wygrać. To są niespełnione marzenia z wczesnej młodości. Bardzo kochałam sport, z resztą dalej jest mi bliski. Bez przerwy coś robię, kilka dni temu wróciłam z nart, za chwilę może zacznę chodzić do siłowni i pływać. Sport bardzo dużo mi daje, jedynie żal troszkę, że mam tak mało czasu na jego uprawianie. Kiedyś byłam zakręcona na punkcie tenisa, grałam prawie codziennie, po wiele godzin. Ludzie, którzy grali ze mną padali, a ja tylko zmieniałam partnerów. Są takie dziedziny, w których ciągle można robić coś lepiej, można się doskonalić... Jedną z nich jest właśnie sport, zwłaszcza taki techniczny, jak np. tenis. W tenisie wiadomo, że jak się poćwiczy, tak solidnie, to można grać lepiej i to jest widoczne. Zawsze mnie to podniecało, że można zrobić to lepiej. W muzyce jest to trudne, zwłaszcza, gdy się śpiewa tyle lat, ile ja…
Płyta „Kochać” zbliża się powoli do statusu „złotej płyty”.... Co dalej?
Moim marzeniem jest, żeby ten status złotej płyty wreszcie osiągnęła. Latem czekają mnie koncerty, bardzo dużo koncertów, więc cieszę się na spotkania z publicznością. Koncerty to jest mój żywioł. Poza muzyka chcę zrobić coś zaskakującego... Nie wiem co… Myśleliśmy dzisiaj nad tym, żebym może schudła 20 kg, ale to jest trudniejsze niż nagranie płyty (śmiech).
A na koniec o Pani męskim hobby, spod znaku Porsche…
Moc, którą ma ten samochód, nieprawdopodobna moc, jest chyba jakąś rekompensatą moich słabości. Myślę, że gdybym była psychologiem, to mogłabym w ten sposób siebie zanalizować. Bo niby dlaczego kobieta nagle się rajcuje tym, że „depnie” i patrzy w lusterko, jak mężczyźni zazdroszczą. Może chodzi o to, żeby w ten sposób odegrać się na mężczyznach, ponieważ wiem, że każdy z nich marzy porsche, a szczególnie czerwonym porsche. Każdy chłopiec chce mieć czerwone porsche. Jazda tym samochodem daje mi ogromna satysfakcję. Choć może to bez sensu, ale stojąc na światłach, gdy widzę młodych chłopców, którzy patrzą na mnie... Nie, nie na mnie, na mój samochód z wielkim zachwytem- podoba mi się to. Z resztą zdarzyło mi się kiedyś, że taki młody chłopak wracał ze szkoły z plecakiem, zapukał w szybę mojego porsche i mówi: „Błagam, chociaż parę metrów, czy mogę usiąść?”. Przejechaliśmy się do następnych świateł ten młody człowiek mówi: „Już! Dzięki!”. To było bardzo miłe.
Dziękuję za rozmowę.