Blisko ludziPo pierwsze: nie zepsuć

Po pierwsze: nie zepsuć

Im więcej czasu mija od narodzin mej pierworodnej, tym częściej dochodzę do wniosku, że dobre, właściwe i zdrowe wychowanie nie polega wcale na uczeniu, nagradzaniu, karaniu, wpajaniu, pilnowaniu, ostrzeganiu.

17.03.2014 15:49

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Im więcej czasu mija od narodzin mej pierworodnej, tym częściej dochodzę do wniosku, że dobre, właściwe i zdrowe wychowanie nie polega wcale na uczeniu, nagradzaniu, karaniu, wpajaniu, pilnowaniu, ostrzeganiu. Oczywiście, te wszystkie narzędzia się przydają, bo tak zupełnie bez nagród i kar się nie da, wbić coś czasem do tej chłonnej jak gąbka głowy trzeba. Ale tak naprawdę najważniejsza robota, którą wykonać należy po mistrzowsku, to stanięcie z boku i nieprzeszkadzanie.

„Wychowuj tak, żeby tego nie schrzanić” – powtarzam sobie. Nieustannie. Kiedy mi znów zaczyna w głowie buzować czajnik emocji bardzo niemacierzyńskich; kiedy czuję, że już zaraz, za chwilę powiem coś nieodwracalnego, przykrego; kiedy mam ochotę zamknąć się w łazience i pokrzyczeć – wtedy właśnie mówię sobie po cichu „Nie schrzań tego”. Nie zepsuj, nie poharataj ich, nie rób krzywdy. Nie mówię o biciu, o klapsach, tylko tych innych ranach. Ani o przemocy psychicznej, o zastraszaniu. Tylko o tych momentach, kiedy człowiek się zagalopuje i powie kilka słów za dużo. Za ostro. Za głośno.

Usłyszałam gdzieś kiedyś, że dzieci wychowują się same. I coś w tym chyba jest. Możesz je człowieku nakierować, wskazać drogę, ale nie masz pewności, że ją wybiorą. Podsuniesz czasami jakąś książkę pod nos, dasz film do obejrzenia, przeprowadzisz dziesiątki dyskusji o przyjaźni, miłości, o tym, dlaczego warto być dobrym.

Ale ile z tego dzieciak wyciągnie? Co przyswoi, a co odrzuci? Co wyda mu się atrakcyjne, przydatne, a co wykasuje z pamięci w trybie natychmiastowym? Ciągle się nad tym zastanawiam. Dlatego kiedy słyszę czasami: „Fajne masz dzieci”, to oczywiście zgadzam się (bo fajne!), ale nie dziękuję. Bo za co? Są takie, bo takie zdecydowały się być. Z tych wszystkich moich sugestii, podpowiedzi, chybionych i trafionych dowcipów, kłótni, awantur, uścisków, przytuleń, wspólnie obejrzanych filmów i spacerów wyciągnęły sobie esencję, która im najbardziej odpowiadała. I stały się fajne. A mogło być inaczej. Bo w codzienności zdarza się również wiele rzeczy niefajnych. Mogę im tylko podziękować, że skupiły się na jasnych stronach naszego życia.

Dlatego wymyśliłam sobie właśnie tę mantrę: „Nie schrzań tego”. Żeby przypominać sobie na każdym kroku, że łatwo takie cuda popsuć. Urazić, dotknąć do żywego, zapomnieć się. Pamiętam, że czytałam kiedyś wspomnienia mam i dzieci, które opowiadały, co najbardziej zapadło im w pamięć. I jedna rozgoryczona mama poskarżyła się, że chociaż włożyła w macierzyństwo całe serce, duszę i energię, to córki i tak pamiętają tylko jeden wybryk z jej strony. Podczas obiadu wyprowadzona z równowagi wylała talerz pełen spaghetti na głowę jednej z dziewczynek. To taka dyżurna rodzinna historia, która krążyła przy stole jak satelita podczas wszystkich uroczystości i spotkań. Pomyślcie sobie, tyle wysiłku, a zostało z tego tylko włoskie danie na czyjejś głowie! A gdyby tak jeszcze mama przy tym walnęła coś, tak prosto od rozdygotanego wtedy serca? Dramat. Małżeństwa w końcu się rozchodzą, ale z rodzicami rozwodu się nie bierze. Co zrobić, żeby nie był konieczny?

Tak więc: Nie schrzań tego. Nie schrzańmy. Wiecie, o czym mówię, mam nadzieję... Życzę nam wszystkim cholernie dużo szczęścia i cierpliwości.

wychowaniedziecimacierzyństwo
Komentarze (0)