Pojechały na Bałkany pomagać uchodźcom. "Nie sztuka serwować herbatę na granicy"
Terka i Zuza chciały jakoś pomóc. Czytały, że uchodźcy to terroryści, którzy zabiorą Polakom pracę i będą żyć za ich pieniądze, że w tych tłumach są sami mężczyźni, którzy czekają tylko na to, by dokonać kolejnego zamachu.
Pamięta taką parę, młode małżeństwo z maleńkim dzieckiem. Widziała ich w kolejce do rejestracji. Potem dowiedziała się, że on pracował jeszcze do niedawna dla Amerykanów w Afganistanie. Był tłumaczem, ale gdy talibowie szukali odwetu na pomocnikach USA, musiał uciekać. Jego żona była wtedy w 9 miesiącu ciąży. Dziecko urodziło się gdzieś w górach na granicy. Trafili do Preseva. Tu mają szanse na nowe życie, tam żadnych. Podobnie jak tysiące innych uchodźców.
Terka i Zuza chciały jakoś pomóc. Czytały, że uchodźcy to terroryści, którzy zabiorą Polakom pracę i będą żyć za ich pieniądze, że w tych tłumach są sami mężczyźni, którzy czekają tylko na to, by dokonać kolejnego zamachu.
- Byliśmy załamani narastającym w Polsce bezsensownym hejtem. Jak można tak mówić o kimś, kogo się nie zna? Z drugiej strony zwyciężyła ciekawość. Czy to, co piszą w mediach o falach uchodźców, to prawda? – mówi Terka, która jako jedna z pierwszych pojechała na Bałkany pomagać uciekającym z Syrii.
Zuza jeszcze kilka miesięcy temu uczyła się w Stanach. Wróciła do Polski akurat wtedy, gdy na dworcu Keleti w Budapeszcie zapanował chaos. Koleje zdecydowały, że pociągi międzynarodowe nie pojadą na Zachód.
- Rasistowski, ksenofobiczny dyskurs – mówi o tym, jak zareagowali niektórzy, nie tylko Polacy, na tamtą sytuację.
Współczesna wędrówka ludów
Tak brzmiało hasło ich pierwszego spotkania. Kilku znajomych spotkało się w Muzeum Historii Żydów Polskich, by porozmawiać o wyjeździe na Bałkany. „Cześć. Jesteśmy czwórką wolontariuszy, która w październiku spędziła tydzień w Berkasovie na pograniczu serbsko-chorwackim, pomagając uchodźcom w prowizorycznym obozie” – pisali zaraz po spotkaniu na swoim Facebooku.
Terka Teleżyńska, Maciej Bulanda, Zuza Leniarska i Monika Prończuk zorganizowali pierwszą wyprawę poprzez media społecznościowe. Nazwali się Dobrowolkami. Dziś nowi członkowie mówią o nich jako seniorach.
- O tym, że się jedzie, to się wie, jak się siedzi w samochodzie – mówi Terka.
I to takim wypchanym po brzegi jedzeniem i ubraniami, wszystkim czego potrzebują ludzie, którzy najważniejsze rzeczy musieli zostawić w Syrii. Pierwsze akcje w całości zaopatrywali z własnej kieszeni. Nie mieli sponsora, rząd też się nie dokładał. Pojechali za swoje. Z każdym kolejnym tygodniem działalności, Dobrowolki otrzymywali pomoc warszawiaków. W magazynach porozsiewanych po całym mieście zbierali zimowe kurtki, buty, zgrzewki wody i torby z jedzeniem. Paczki upchane do bagażnika, załadowany bak i długa droga na serbską granicę.
- To, co uderzyło nas od razu przyjeździe, to sposób, w jaki kryzys uchodźczy zmienia małe bałkańskie miasteczka. Mieszają się języki, kultury, nagle pojawiają się ludzie z całej Europy, a nawet świata, nakręca się gospodarka (oprócz taksówkarzy-naciągaczy korzystają na nim właściciele miejscowych sklepów, restauracji i hoteli). Reakcje mieszkańców są zróżnicowane. Z jednej strony starszy pan z domu naprzeciwko naszej nowej siedziby, który wyszedł na balkon, wygrażając nam pięścią i każąc przestawić samochód, który rzekomo postawiliśmy na jego miejscu. Ale z drugiej strony kelner w miejscowej (muzułmańskiej) restauracji, w której nie można było płacić kartą i który na wiadomość o tym, że nie mamy gotówki, zaproponował, żebyśmy wrócili i zapłacili jutro (za kolację dla 8 osób) – w ogóle nas nie znając i nic o nas nie wiedząc. Nie chcieliśmy tego robić, więc zawiózł nas własnym samochodem do najbliższego bankomatu – jak się okazało, niepotrzebnie, bo za kolację zapłacił poznany na miejscu Syryjczyk, na swoje
wyraźne życzenie - pisali na początku listopada.
Banany dla uchodźców, dzieci przewijane na ulicy
Terka opowiada o pracy na granicy z Macedonią, w niewielkim Presevie. Zuza pojechała na drugi koniec Serbii, do Berkasova. Obie przyznają, że sytuacja na miejscu kompletnie je zaskoczyła.
- Tam dopiero zobaczyliśmy, że to nie jest taka prosta sprawa. Jedziesz, pomagasz i wracasz do warszawskiego życia. Tego nie da się tak włączyć i wyłączyć – mówi Zuza.
Mężczyźni w rozpadających się butach, kobiety z pakunkami, inwalidzi i dzieci, bardzo dużo dzieci. Wolontariusze, którzy dotarli na Bałkany, mieli kilka zadań. Oni pierwsi mieli kontakt z uchodźcami. Czekali na nich jeszcze przed obozami, do których ciągnęły się kilometrowe kolejki. Syryjczycy mieli udawać się do rejestracji, dopiero tam czekali na nich lekarze. Dobrowolki pomagają im na długo przed tym, jak mogą włączyć się te największe organizacje.
- Przekonaliśmy się, że duże NGO-sy, nie są w stanie wszystkich ogarnąć. Mają często związane ręce. Biurokracja blokuje ich działania – mówi Terka.
UNHCR i inne organizacje działają dopiero wtedy, gdy dane państwo wystosuje specjalne zaproszenie. Nie zawsze je otrzymują.
- Tak by się wydawało, że przecież jest tyle organizacji, które mogłyby się tym zająć. Oni siedzą w budynkach zlokalizowanych w samym obozie. A kto miałby się zająć tymi ludźmi przez te 15 godzin stania w kolejce do rejestracji? Na tym polega właśnie wartość takich akcji jak nasza. Wolontariusze są mobilni, mają masę pomysłów, wystarczy dać im odpowiednie środki – dodaje Zuza.
Pamięta, jak miała podzielić tłum na mniejsze grupy i kierować je do podstawianych autokarów. Stało obok niej 50 Syryjczyków. Okazało się, że w jednym z poprzednich autobusów były jeszcze wolne miejsca. Podszedł do niej mężczyzna, który zaczął wrzeszczeć, czemu nie wpuściła kilku, by mogli pojechać wcześniej.
- Jak ja mam decydować o tym, kto może szybciej się ogrzać? Czy ja mam w ogóle taki prawo? Czułam się jak strażnik. Zaczęłam go przepraszać, rozpłakałam się, ostatecznie jemu też było źle z tym, że tak na mnie krzyczał. Razem płakaliśmy tam pod tymi barierkami. Dał mi bransoletkę, taką drobną, żebym zawsze pamiętała, że Syryjczycy są wdzięczni wolontariuszom, bo bez nich panowałby tu kompletny chaos – wspomina.
Żadne z nich nie spodziewało się, że spadnie na nich taka odpowiedzialność. Szczególnie, że miejscowa policja nie wie, jak zachować się w takich sytuacjach. Tysiące ludzi, a nie można krzyknąć, bo to może zostać źle zrozumiane. Uchodźcy o tym, że są już w Chorwacji, dowiadują się dopiero od wolontariuszy. Dla nich Bałkany to jakiś abstrakcyjny teren. – Informacja to najcenniejszy towar – dodaje Terka.
- Tak wygląda ta ciemna strona naszej pracy - i dziesiątek wolontariuszy, setek w Europie - którzy jako jedyni stają w obronie ludzi, bez efektywnego wsparcia organizacji międzynarodowych. Tak, po raz kolejny to powtarzamy, bo dlatego nasza i wasza pomoc jest tak bardzo potrzebna; i w Presevie gdzie ratujemy zaginione dzieci, przewijamy je na ulicy, zajmujemy się niewidomymi, kobietami w ciąży, ludźmi ranionymi bombami; i w Słowenii, i na Lesbos, gdzie tylko wolontariusze wchodzą do wody po wyskakujących ludzi, podczas gdy pracownicy humanitarni stoją w suchych butach, robiąc zdjęcia telefonami. Nie wspominając już o dyskomforcie pracy obok lokalnych cwaniaczków lub bardziej niebezpiecznych bandytów, skorumpowanej policji itd. Tak właśnie się czujemy, kiedy łapiemy oddech i palimy papierosa, bezsilni i osamotnieni – relacjonuje Maciek prosto z Bałkan.
To nie nasza Syria
Pytam Terkę, czy był taki moment, który jeszcze długo będzie pamiętała. Opowiada o tym, jak któregoś dnia, późnym popołudniem pod ich punkt przeszedł Syryjczyk. Chciał poczekać na znajomych, zanim pojedzie dalej. W końcu zaczął im pomagać.
- Stwierdził wreszcie, że skoro jest tu dach nad głową i łazienka, to on umyje ręce i pomodli się. Zrobiliśmy mu miejsce i zaczął odmawiać swoją modlitwę. Po kilku minutach wszyscy się przyłączyli. Każdy modlił się po swojemu. Ja jako chrześcijanka, on jako muzułmanin. Takich rzeczy nie da się tak po prostu opisać, a zapomnieć tym bardziej trudno – mówi.
W jednej godzinie rozdają banany przy głównej drodze do obozu, w następnej wydają ubrania. Wspominają, że największy problem stanowią zawsze buty. Te prywatne najczęściej muszą zostać w Syrii. Przyjeżdżają na granicę w japonkach.
- Każdy ma tu mokre buty. I mężczyźni, i dzieci. Przynosimy im nowe, ale pod koniec dnia, gdy zostaje ci 5 par, to trzeba je jakoś z głową rozdzielić. Musisz spojrzeć w oczy tej osoby i odmówić – dodaje Terka.
- Można pomyśleć, że panuje tu straszny patos. Taka udręka, koszmar i łzy. Ale jak się już tu jest, to czuje się tą atmosferę wspólnej pracy. Dużo śmiechu, dzieci, którym puszczamy bańki. O powadze nie ma mowy. Choć zdarzają się także i te straszne sytuacje – mówi Zuza.
Syryjczycy to nie terroryści – podkreślają na każdym kroku. Państwo ogarnięte przez ISIS, bombardowane przez Rosjan, a ostatnio także Francuzów, to już nie ich kraj. – ISIS to nie islam – powtarzają w rozmowach z Dobrowolkami.
- W dniu 24 października 2015 w obozie Brežice jeden z uchodźców podpalił się, żeby zwrócić uwagę na skalę problemu i wpłynąć na działania władz. Został szybko ugaszony, jego zdrowiu nie zagraża niebezpieczeństwo, incydent został kompletnie przemilczany przez media. Co jakiś czas słychać ludzi krzyczących, że woleliby zginąć od bomb w Syrii, niż być traktowani tak jak tutaj, nie mając żadnej pewności czy nie umrą z wyziębienia, odwodnienia, czy po prostu wycieńczenia - pisał jeden z wolontariuszy prosto z Chorwacji.
Dobrowolki zostali docenieni nie tylko przez Syryjczyków. Na miejscu spotykają się dziś z działaczami największych organizacji. Ostatnio stworzyli raport dla Amnesty International. Terka śmieje się, że przez Dobrowolki nie ma już czasu na dokończenie magisterki. Dziś pełni funkcję „dyrektora finansowego”.
Z jednego postu na Facebooku rozwinęła się akcja na znacznie większą skalę, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Dołączyło do nich ponad 60 osób. To Nowe Dobrowolki wspierane przez seniorów. Powstało nawet specjalne „Abecadło wolontariusza”, a wszyscy którzy nie mogą dołączyć do wypraw, mogą wesprzeć ich finansowo.
- Cały czas mówimy, że wydawanie herbaty to żadna sztuka. Każdy może pomóc. Dobro zatacza kręgi. Mamy szansę zwalczyć tą nienawiść, z jaką część ludzi odnosi się do uchodźców. Boją się, bo ich nie znają. Trudno też im się dziwić. Trzeba pamiętać, że uchodźca to też człowiek – mówi Terka.
- Nie czuję, że się poświęcam. Nie mogę się doczekać, aż tam znowu pojadę. Nie czuję, że powinnam. Patrzę na nich jako miłych ludzi, z którymi warto spędzić czas. To ofiary tego chorego systemu, nie jego członkowie – dodaje Zuza.
Po świętach planują już kolejny wyjazd. Żartobliwie nazywają go „Sylwestrem z uchodźcami”.
Magdalena Drozdek/ WP Kobieta