Pół wieku pracowała jako pielęgniarka. Na emeryturze dowiedziała się, że jest śmiertelnie chora
Już jako nastolatka wiedziałam, co chcę robić w życiu. Wybrałam drogę niesienia ulgi w cierpieniu i zostałam pielęgniarką. Pomoc chorym była moim powołaniem i powodem, dla którego żyłam przez pół wieku. Dziś proszę, aby ktoś dostrzegł wartość w moim własnym życiu – które z całych sił pragnę zachować.
02.12.2016 16:38
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Gdy dziś wspomina te 74 lata życia, to łezka kręci się jej w oku. Wanda Stepyra urodziła się na terytorium obecnej Ukrainy. Miała 5 lat, gdy z rodzicami i rodzeństwem osiedliła się na ziemiach odzyskanych. Rodzice dbali o tradycje, o to, by dzieci otrzymały wykształcenie. Wanda wybrała medycynę.
W Jeleniej Górze uczyła się zawodu pielęgniarki. To było pierwsze w Polsce czteroletnie liceum pielęgniarstwa. Tam też poznała męża. Tak się to zaczęło. W tym samym roku wybuchła epidemia ospy. - My jako uczennice, pracowałyśmy z chorymi. Spędzałyśmy godziny w izolatkach. Przywozili nam zarażonych. Dopiero teraz myślę sobie, jakie to było niebezpieczne. A wtedy? Żadna się nie przejmowała. Dwa miesiące tam siedziałyśmy – opowiada.
Potem był dyplom i pierwsza praca w szpitalu na oddziale noworodków.
- W tamtych czasach przepisy nie pozwalały rodzicom na stały pobyt ze swoimi dziećmi na oddziałach szpitalnych, dlatego to ja i moje koleżanki starałyśmy się zastąpić naszym małym pacjentom ramiona rodziców. Karmiłyśmy, przewijałyśmy, tuliłyśmy, ocierałyśmy łzy. Zawsze starałam się dać moim podopiecznym jak najwięcej ciepła, aby czuli się bezpiecznie, mimo pobytu w szpitalu – wspomina.
Różne rodziły się dzieci. Z wadami wrodzonymi, niepełnosprawne, z chorobami skórnymi. Przeżywały to zarówno matki dzieci, jak i pielęgniarki. - Nasz wojewódzki szpital był w Łodzi i czasem trzeba było transportować tam chore noworodki z powikłaniami. A ja – niedoświadczona. Z tym dzieciakiem na kolanach jadę karetką. Bałam się za każdym razem, by dowieźć je żywe – mówi.
Na oddziale dziecięcym była harówa. 30 dzieci, jedna pielęgniarka i salowa. W nocy było najgorzej. - Każde płacze, wszystkie trzeba wziąć na ręce. To się biegiem wszystko robiło. Tam długo nie wytrzymałam. W domu przeżywałam od nowa każdy dzień. Na pamięć znałam historie wszystkich tych dzieci. Był jeden taki maluch – 600 gram ważył, gdy się urodził. Jak na tamte czasy, to było niesamowite. Na dłoni mogłyśmy go trzymać. I myśmy go uratowały. Całe noce przy nim siedziałyśmy. A potem duma, że chłopak zdrowy - dodaje.
Wanda na oddziale dla noworodków długo nie wytrzymała. Chciała wyjechać na misję do Libii. Miała złożone wszystkie dokumenty, zakwalifikowała się do odpowiedniego oddziału. Nie wyszło. Bała się, że ma za słabe zdrowie. - Pomyślałam, że no jak to, nie mogę przecież dzieci zostawić, męża. Młoda byłam. Potem trochę żałowałam. Ale tu też miałam komu pomagać - opowiada.
Zrobiła specjalizację z medycyny pracy. Była przełożoną, pielęgniarką wojewódzką. Skończyła w medycynie przemysłowej. Na emeryturze pracowała jeszcze jako inspektor pracy.
Uważnie śledziła informacje o ostatnich strajkach pielęgniarek. Ona też przez różne sytuacje musiała przechodzić.
- Pracowałyśmy w ciężkich warunkach. Nie to, co teraz. Bo kto by dziś pomyślał, żeby klamki nasączać chloraminą, która śmierdziała na cały oddział? Tak się dezynfekowało. Albo jak się od matek mleko ściągało do gotowania i dokarmiało maluchy. Teraz to nie do pomyślenia jest. Dużo się zmieniło. Kiedy ja pracowałam, to nie było wyższych uczelni dla pielęgniarek. Jedyne, co można było osiągnąć, to stopień pielęgniarki wojewódzkiej albo przełożonej. Dziś dziewczyny mogą się kształcić, mogą wyjeżdżać za granicę. One w kaszę nie dają sobie dmuchać. Ja je bardzo cenię. Słusznie, że domagają się równego traktowania. Ta praca jest ciężka, wymagająca poświęceń, obarczona ogromną odpowiedzialnością. Dziewczyny pracują godzinami na dyżurach, bo brakuje rąk do pracy. Jedna pielęgniarka i 40 osób. Co ona może zrobić? – mówi Wanda.
Na emeryturze chciała od tego odpocząć. Dzieci dorosły, wnuki poszły na studia.
– Pewnie moja opowieść wydaje się historią szczęśliwej, spełnionej zawodowo i rodzinnie kobiety? – pyta.
W lipcu 2013 roku usłyszała od lekarzy diagnozę, która brzmiała jak wyrok. Nowotwór wątroby i dróg żółciowych. Guz na wątrobie miał 10 cm. Część udało się usunąć, ale po dwóch różnych zabiegach i dwóch wznowach lekarze nie widzieli już opcji leczenia.
- Dzielnie to znieśliśmy. Jestem ze służby zdrowia, to już trochę w życiu widziałam. Nie można było popaść w rozpacz, tylko działać. Im szybciej, tym lepiej - wspomina.
Dla Wandy szansą na dalsze życie jest NanoKnife – innowacyjna metoda, polegająca na niszczeniu prądem nowotworu na poziomie komórkowym. Zabieg jest jednak kosztowny. 35 tys. złotych – tyle kobieta próbuje uzbierać, a pomagają jej nieznajomi, którzy wpłacają pieniądze dzięki utworzonej na siepomaga.pl zbiórce „Stawić czoło śmiertelnemu przeciwnikowi” i przy wsparciu Fundacji Kawałek Nieba. Do tej pory uzbierano ponad 20 tys. złotych. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, Wanda w następnym tygodniu będzie mogła poddać się operacji usunięcia guza.
- Ciekawe czy można wiedzieć, kto wysyła te pieniążki. Wie pani, tak po ludzku chciałabym podziękować. Dzisiaj to wiadomo, każdy grosz się liczy, każdy ma swoje problemy. Przyjemnie jest, jak się pomyśli, że ktoś się przejmuje, angażuje w pomoc. Człowiek nie wie, co może go spotkać, dlatego warto pomagać. Nie ma co się załamywać. Trzeba dalej żyć – mówi.