Polka na morderczej wyprawie. Karoliny nic nie zatrzyma
21.03.2017 13:38, aktual.: 21.03.2017 16:27
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
To mogłaby być kolejna historia spod znaku „rzuciła wszystko, wyjechała w świat”. 26-letnia Karolina Kwiecień postanowiła przejść najdłuższy i zarazem jeden z najtrudniejszych szlaków trekkingowych w USA. - Czy przerażają mnie stracone paznokcie i obtarcia na stopach? Kiedy teraz siedzę na wygodnej kanapie - nie. Pewnie za miesiąc ze stopami w plastrach będę się śmiać z tych słów. Szlak jest wielkim wyzwaniem - opowiada w rozmowie z WP Kobieta.
Karolinę ciągnęło od zawsze w świat. Kilka miesięcy temu trafiła na artykuł o Pacific Crest Trail. Podkreśliła kilka haseł: najdłuższy szlak trekkingowy, pół roku na jego przejście, góry o wysokości ponad 4000 m n.p.m., pustynia. - Serce szybciej zabiło, głowa już obmyślała plany na realizację celu, nogi były już w połowie szlaku. Wtedy już wiedziałam, że chcę to zrobić - opowiada.
Pozostała tylko zimna analiza, czy da radę finansowo i logistycznie. - Pochłaniałam każdy artykuł, film, najmniejszą wzmiankę, która mogła mi dać więcej informacji o samym szlaku. Im bardziej się w to wszystko zagłębiałam, tym jeszcze bardziej się wciągałam. Paląca pustynia, budzące respekt góry, rwące rzeki – jest tu wszystko i jeszcze więcej - mówi Karolina.
Co ciągnie ją na szlak, który wykończył już kilkadziesiąt osób? - Oczywiście mogłabym znaleźć trasę znacznie krótszą i znacznie bliżej. Jednak mam w sobie żyłkę hazardzisty. Stawiam wszystko na jedną kartę. Wybieram najcięższą ścieżkę, która da mi największą satysfakcję - przyznaje i dodaje: Chcę sprawdzić, na ile jestem silna i wytrzymała. Czy poradzę sobie w takich warunkach, przy tak wielkim obciążeniu psychicznym i fizycznym? Nie szukam dziury w całym. Jeśli nie pojadę, to się nie przekonam. Proste.
Karolina pochodzi z Katowic. Góry kocha od zawsze. Gdy powiedziała rodzicom, co ma w planach na najbliższe miesiące, nie uwierzyli. To, że ich córka znika na ponad pół roku, dotarło do nich, gdy pokazała im bilety lotnicze. Na Facebooku Karolina założyła stronę wyprawy, teraz przy pomocy internautów zbiera dodatkowe fundusze na wyjazd. Szlak zamierza przejść samotnie. Startuje na przełomie kwietnia i maja. Do Polski wróci prawdopodobnie pod koniec listopada.
- Czy przerażają mnie stracone paznokcie i obtarcia na stopach? Kiedy siedzę teraz na wygodnej kanapie - nie. Pewnie za miesiąc ze stopami w plastrach będę się śmiać z tych słów. Szlak jest wielkim wyzwaniem. Będzie wymagał pokonania nieustających przeszkód i własnych słabości. Ale właśnie to czyni go tak pięknym i niepowtarzalnym. Jest nieokiełznany, jednocześnie zachwycający i przerażający. Każdy dzień będzie sprawiał, że będę stawała się silniejsza. Po pracy przed biurkiem wśród wirtualnych cyferek potrzebujemy czegoś realnego i prawdziwego. Kiedy ktoś mnie więc pyta, dlaczego jadę, odpowiadam, a dlaczego nie? Może zwariowałam, ale życie jest za krótkie, by się ciągle bać spełniać własne marzenia. Przejmuję stery i ruszam we własną drogę - opowiada.
Najtrudniejsze rzeczy na szlaku? Śnieg. Rok 2017 uznawany jest za rekordowy pod względem utrzymującego się śniegu, zwłaszcza problematycznego na odcinku gór Sierra Nevada.
- Moje życie jest w moich rękach. Traktuję to bardzo serio. Zanim jednak dojdę do gór, czeka mnie półtora miesiąca drogi przez pustynię. Bezlitosne słońce, temperatura oscylująca w granicach 30 stopni, brak wody i pełzające grzechotniki pod stopami. Z kolei Park Narodowy Yosemite przywita mnie niedźwiadkami. Tutaj obowiązkiem już jest trzymać jedzenie w specjalnym kanistrze. Największym jednak zmartwieniem, wokół którego wszystko będzie się kręcić, jest zapewnienie sobie zapasów jedzenia i wody. Na ile dni kupić jedzenia? Gdzie jest następne miasto? Kolejne źródło wody? Kupienie zbyt dużej ilości oznacza cięższy plecak, gdzie każdy gram jest na wagę złota. I tak… trochę się boję, że mi wąż wpełznie do namiotu - mówi Karolina.
Jak wyglądają przygotowania do takiej wyprawy? Wejście na PCT wymaga zdobycia pozwolenia. W ciągu jednego dnia na szlak może wejść maksymalnie 50 osób. Do tego dochodzi zezwolenie na użycie ognia w rejonie Kalifornii oraz na wejście do Kanady.
- Załatwiamy wizę do USA, całujemy rodziców na pożegnanie, pakujemy plecak i jedziemy! Warto nieco podreperować naszą kondycję. Idziemy jednak głównie głową i jeśli ona nam siądzie, nie przejdziemy więcej ani kilometra. Najważniejsze jest dobre nastawienie i cieszenie się każdą chwilą na szlaku. Ma to być przygoda naszego życia, a nie mordęga. Odtwarzacz z dobrą muzyką, zdjęcie bliskich, myśl o schabowym po powrocie… grunt to łapać się wszystkiego, co sprawi, że postawimy o jeden krok więcej! - przyznaje.
Zapomnieć o wszystkim
- Każdej wiosny około 5 tys. podróżników decyduje się obrać ten szlak. Tylko 200 przechodzi cały odcinek od Meksyku po Kanadę. To miejsce jest gorsze od wspinaczki na Everest. Każdego roku ktoś tu umiera - opowiada Amerykanka Aspen Matis, która kilka lat temu o swojej wyprawie napisała książkę „Girl in the woods”.
Aspen wyruszyła na Pacific Crest Trail po tym, jak została zgwałcona na uczelni. Jej historia odbiła się szerokim echem w całych Stanach. To była jej druga noc na kampusie, oprawcą był jej współlokator. Sprawę zgłosiła dopiero po tygodniu. Uczelnia wyznaczyła mediatora, który miał rozwiązać całe zamieszanie. Szkoła nie zrobiła z tym nic, bo dowodów na gwałt rzekomo nie było. Wszystko zamieciono pod dywan. Matis rzuciła studia, a by uporać się z traumą, przeszła samotnie ponad 4 tys. kilometrów szlakiem, który teraz chce pokonać Karolina.
Jak wspomina Amerykanka, każdy dzień przynosił kolejne niebezpieczeństwa. Na drodze spotykała śmiercionośne węże, kilkukrotnie zabrakło jej jedzenia. - Szłam bez przerwy. To niesamowite, jak szybko można przyzwyczaić się do węży. Nie wiem, czy byłam nieodpowiedzialna, czy szalona. Ta podróż dała mi siły do życia - mówi. Książka miała być kolejnym etapem w rozliczaniu się z przeszłością. Kobieta chce teraz uświadamiać inne ofiary, że gwałt nie jest nigdy ich winą.
Cheryl Strayed była prawdopodobnie pierwszą kobietą, która przeszła ten szlak samotnie. Dlaczego zdecydowała się na taką wyprawę. Po latach przyznała, że to była jak terapia u psychologa, tylko taniej wychodziło. Po śmierci mamy w 1991 roku załamała się.
Notorycznie zdradzała męża, uzależniła się od narkotyków. Koleżanka Cheryl zaprosiła ją do siebie, po tym jak widziała, że ta robi sobie bagno z życia. - Zatrudniłam się jako kelnerka i po kilku dniach wdałam się w romans. Była połowa lat 90., Zachodnie Wybrzeże. Właśnie zaczynała się epoka grunge'u, słuchaliśmy Nirvany, Pearl Jam. Modne było między takimi dzieciakami jak my - wykształconymi, z artystycznymi ambicjami - żeby brać heroinę. Wcześniej próbowałam innych narkotyków, ale nigdy nie wpadałam w problemy, nie uzależniałam się. Z heroiną było inaczej. To bardzo mocne przeżycie. I pierwsza rzecz, która sprawiła, że czułam, iż jestem w stanie żyć bez mamy. Otumaniała mnie. Zdawała się wybawieniem od bólu - opowiadała Cheryl w jednym z wywiadów.
Były mąż wyciągnął ją z nałogu. Niedługo później ruszyła na Pacific Crest Trail. Zero doświadczenia i pojęcia o takich wyprawach. To miał być detoks od życia. Jak dziś przyznaje, najgorsze nie były węże czy wyczerpanie, ale brak wody. - Byłam zrozpaczona. Kręgosłup pękał mi od zbyt ciężkiego plecaka, stopy bolały od zbyt małych butów. Postanowiłam walczyć dalej. Dotarłam do kolejnego zbiornika, ciepłej, oślizgłej kałuży. Była to najobrzydliwsza ciecz, jaką kiedykolwiek piłam. Ale przeżyłam - wspomina.
W czasie wędrówki straciła większość paznokci u nóg. Plecak, który nazwała potworem, spowodował bolesne otarcia na skórze, co porównywała do "skrzyżowania kory drzewa i skóry oskubanego kurczaka". Nie myła się tygodniami, żywiła się suszonym mięsem i gotowymi daniami.
Cheryl po powrocie do domu spisała swoje przeżycia w książce „Dzika droga”, która niemal natychmiast stała się bestsellerem. Doczekała się także filmu o tym samym tytule.
- Pierwszego wieczoru na szlaku usiadłam i przeczytałam na głos pierwszy wiersz w tomiku „Siła”. To wiersz o naukowczyni Marii Skłodowskiej-Curie, o tym, że nigdy nie przyznała, co powoduje jej chorobę, że ją zabijają jej badania nad rentgenem. Że źródło jej słabości, jej ran, to też źródło jej siły. I moje książki wyrastają z moich ran. To, że udało się je zmienić w opowieść - to moja praca, mój sukces, moja siła - przyznaje Cheryl.