Polska bieda nie zniknęła. Przyczaiła się tylko i wygląda inaczej
Stawką w grze "maskowanie biedy" jest to, aby dziecko biedaków nie usłyszało w szkole: "O, idzie ta dziadówa".
595 zł. Tyle, według GUS, potrzebuje jednoosobowe gospodarstwo, by przeżyć. To tzw. granica minimum egzystencji. W Polsce poniżej niej żyje nawet 2,4 miliona osób.
W 2018 r. GUS odnotował wzrost skrajnego ubóstwa w stosunku do 2017 r. z 4,3 proc. do 5,4 proc. Wzrost, który nastąpił mimo wprowadzenia 500 plus, wyprawek 300 plus i darmowych podręczników dla uczniów szkół podstawowych.
- Odwiedzając domy, dostrzegamy coraz więcej osób żyjących w ubóstwie bądź na jego granicy - mówi Joanna Sadzik, dyrektor zarządzająca Stowarzyszenia Wiosna. Podkreśla, że bieda, którą telewidz kojarzy ze zdjęć z ulic miast Afryki, Azji czy Ameryki Łacińskiej, w Polsce jest raczej nieobecna. Sadzik, zajmująca się programem Szlachetnej Paczki, wie, że polska bieda jest schowana za drzwiami mieszkań. I nawet wygląda inaczej.
Do miski można się przyzwyczaić
Biedne dzieciństwo może wyglądać tak, jak mieszkanie Agnieszki w Łodzi. Dziewiętnaście metrów kwadratowych w starej kamienicy.
- Wchodziło się do "przedpokoju", który był przedpokojem, bo miał szafkę na buty, wieszak i lusterko - opisuje dziewczyna. - Zaraz po lewej była "kuchnia". Kuchenka gazowa i zlewozmywak z wysokim kranem, żeby można było myć głowę. Za ścianką działową z boazerii drugi "pokój". W nim rozkładana wersalka, stoliczek, sekretarzyk, komoda z telewizorem, a obok szafa. Ale taka nie za duża.
Mycie się w misce lub w zlewozmywaku to podobno kwestia przyzwyczajenia. Gorzej było z toaletą.
- Czasów, kiedy toaleta była na podwórku, nie pamiętam dobrze, byłam mała. Pamiętam za to, że długo musiałam załatwiać się do nocnika, bo w tamtej toalecie były szczury i nie było światła. Ani ja tam nie chciałam chodzić, ani mama nie chciała mnie puszczać.
Mama Agnieszki wyrobiła w sobie nawyk załatwiania się w pracy. Sytuacja nieco się poprawiła, gdy na korytarzu kamienicy powstała wspólna toaleta.
Jednocześnie zbyt biedne i zbyt bogate
Ojca z nimi nie było, bo pił i bił tak, by nie było widać śladów. Agnieszka mogła mieć u niego swój pokój, a w mieszkaniu była łazienka. Żaden z tych luksusów nie był jednak wart mieszkania z sadystą.
Aga i jej mama były zbyt biedne, by mieć bieżącą wodę w mieszkaniu i jednocześnie zbyt bogate, by mamie przyznano mieszkanie socjalne, a na komunalne czekało się bardzo długo. Po latach stał się cud. Mama wygrała to komunalne w "konkursie".
- Warunkiem była spłata zadłużenia po mieszkających tam wcześniej alkoholikach i generalny remont. Po mieszkaniu biegały myszy, a w podłodze były dziury - opisuje.
Mama z babcią wzięły kredyt na 40 tysięcy złotych we frankach szwajcarskich. Wyremontowały lokum wspólnymi siłami, spłaciły 20 tysięcy zadłużenia. Gdy frank poszedł do góry, w najgorszym okresie Aga z mamą nie miały co jeść. Po zapłacie raty 1000 zł i opłaceniu czynszu i rachunków nie zostawało nic. Karmiła je babcia.
Nikogo nie interesuje, gdy jest tylko źle
Agnieszka jest zdolna. Po ukończeniu podstawówki dostała się do dobrej szkoły. Tam szybko się przekonała, że bycie biednym to bycie gorszym.
Długo oszczędzała, żeby kupić sobie spodnie z popularnej sieciówki za 100 zł czy nowe adidasy za 350 zł. Jak przyszła era telefonów dotykowych, to jej mama, zamiast wymienić swój siedmioletni aparat, kupiła jej nowy. Byle tylko się nie "wyróżniała".
- W starej kamienicy zostali moi znajomi. Jedna rodzina była tak biedna, że najstarszy chłopak z rodzeństwa musiał iść do pracy mając lat trzynaście. Ale nawet w niej dzieciaki miały zawsze super telefony i oryginalne ciuchy. Maskowali się, tak samo jak ja. Ale choćby nie wiem jak bardzo chodzili wystrojeni, to zawsze czuć było od nich wilgocią - mówi Agnieszka.
Według niej, gdy w Polsce człowiekowi jest "tylko" źle, to nikogo nie obchodzi, w jakich warunkach on mieszka. W końcu chodzi w butach z trzema paskami. A prawdziwą biedę widać dopiero wtedy, gdy jest dramatycznie źle. Jej słowa potwierdzają eksperci, pracujący z osobami ubogimi. Czasy się zmieniają, a bieda dalej jest chowana pod stół. Tak, by nikt jej nie zauważył.
Witajcie w świecie stereotypów
Psycholożka Justyna Żukowska-Gołębiewska czasem pyta ludzi, po czym poznać, że ktoś jest ubogi. Najczęściej słyszy odpowiedź, że to przecież widać. Ludzie wymieniają: człowiek biedny jest brudny i źle ubrany. Człowiek biedny nie ma samochodu. Dzieci biednych rodziców są zaniedbane. To stereotypy, które jej zdaniem nie wytrzymują weryfikacji. Bo to, co do niedawna było dobrem luksusowym, jak np. właśnie samochód czy "wypasiony" telefon, dzisiaj już nim nie jest. Przedmioty przestały być wyraźnym wyznacznikiem statusu społecznego.
- Dzisiaj nawet ktoś, kto utrzymuje się ze świadczeń, może kupić używany samochód. Z kolei inne osoby go nie kupują, pomimo że je na niego stać. Czy w tej sytuacji posiadanie może świadczyć o jakimkolwiek statusie? - pyta Żukowska-Gołębiewska.
Kiedyś na lepsze jakościowo ubrania mogli sobie pozwolić przede wszystkim ludzie dobrze sytuowani. W PRL-u i w początkach III RP dobre ciuchy były trudniejsze do zdobycia - i droższe - a ubrań dobrych marek nie oddawało się tak łatwo. Dzisiaj można je kupić w second-handach, dostać w paczce, a nawet za darmo na grupach na Facebooku, np. na grupie Alimenty Dla Naszych Dzieci.
- Ludzie wspierają się, wymieniając się ubraniami dla dzieci lub przekazując środki czystości, higieny (podpaski, tampony, pieluszki jednorazowe dla dzieci) czy podstawowe artykuły spożywcze – opisuje psycholożka. Wie, co mówi - szefuje Stowarzyszeniu Dla Naszych Dzieci, które prowadzi grupę.
Skąd to wsparcie? Z konieczności. Żukowska-Gołębiewska podkreśla, że samotni rodzice (najczęściej matki) nie otrzymują wsparcia od drugiego rodzica np. w postaci alimentów, a państwo nie radzi sobie z ich egzekucją. Tymczasem - jak przypomina - próg dochodowy niezbędny do otrzymania świadczeń z funduszu alimentacyjnego nie wzrósł przez 11 lat, tymczasem właśnie to świadczenie miało chronić dzieci przed ubóstwem.
Z tymi świadczeniami to w ogóle jest problem. Jak u tej kobiety, która do niej przyszła. Mąż? Alkoholik. Dzieci? Czwórka. Dwoje już w szkole, trzecie ma dwa i pół roku, czwarte - rok. Na każde dostaje 500 plus. Ale czy to poprawiło los rodziny? Wcześniej dzieci dostawały darmowe obiady w szkole, były wysyłane na kolonie. Kryterium dostania się w obu przypadkach była trudna sytuacja w rodzinie. Ale od dwóch lat go nie spełniają.
- Bo ktoś ocenił, że "przecież ma 500+" - złości się psycholożka. Jej zdaniem wszelkie świadczenia od państwa nigdy nie powinny być zaliczane do kategorii "dochód". Zresztą przecież w niektórych przypadkach, jak w MOPSie, nie są zaliczane. Ale gdy pracownik ocenia samą sytuację w rodzinie, to nikt już nie dopytuje. Dzieci są przecież ubrane, ze smartfonem czy nawet laptopem w ręku. Więc sytuację ocenia się na dobrą. Nawet jeśli pieniądze z 500+ idą na alkohol.
Nie ma wody, za to jest audi
Wschodnia Polska. Okolice Lublina. "Normalność" dla Marty to brak bieżącej wody i piece kaflowe, nie tylko u niej, ale w domach wielu sąsiadów. "Normalność" to również jeden lub dwa pokoje na całą rodzinę. Często trzypokoleniową, często wielodzietną.
- U sąsiadów właśnie urodziło się szóste dziecko - opowiada Marta. - Dopiero w tym roku doprowadzili bieżącą wodę. Wcześniej dzieci myły się w misce, a pranie było robione we frani! A to przecież XXI wiek. Niedawno udało im się wyremontować drugi pokój.
- Wiem, że matka tej szóstki stara się każdy pieniądz wydać mądrze. Zlicza wszystkie darowizny, zapomogi, 500+ i inne. Dba, by dzieciaki miały do szkoły plecaki, ubrania, buty, by były czyste i zadbane i nie czuły się gorsze wśród kolegów - wylicza.
Dzieci sąsiadów Marty wyglądają tak, jak wiele innych - dobrze ubrane, zadbane, z nowym smartfonem w ręku.
- Teraz każdy musi mieć dostęp do internetu, dlatego większe sumy, np. zapomogi w wakacje, zbiera się i odkłada na jakiś jeden większy wydatek. Często bierze się telefony na umowę za tzw. złotówkę. Markowe ubrania, gadżety dostają od rodziny z zagranicy.
- Tak sobie wszyscy kalkulują: szóstka dzieci, to przecież trzy tysiące, kupa kasy! - opowiada Marta. - Ale, jak widać, nie jest tak kolorowo.
Marta zauważyła, że ostatnio, przez rosnące ceny, rozkwitł handel wymienny. Jedna z jej sąsiadek, kiedy jej dzieci są w szkole, chodzi na drugą stronę ulicy pomóc zbierać ziemniaki. Dostanie za to 40 jajek i 5 kg twarogu. W rodzinnych stronach Marty mało kto nie ma przydomowego ogrodu. Praca w barterze jest na porządku dziennym. Za to, chociaż wiele rodzin mieszka bardziej niż skromnie, audi przed domem nie jest niczym nadzwyczajnym. I nieważne, że jest stare i rozklekotane. Gdy zapytają, jaką furą jeździsz, właściciel odpowie z dumą: audi. I gdzie ta bieda?
O tym, jak pozory mylą, przekonała się Justyna Żukowska-Gołębiewska. Rodzina, do której pojechała w ramach interwencji kryzysowej, wyglądała na dobrze sytuowaną. Jednak w trakcie rozmowy matka wyznała, że ma ostatnie 100 zł na jedzenie dla dziecka. Był dopiero dwudziesty dzień miesiąca.
Okazało się, że owszem, kiedyś im się dobrze powodziło. Ale odkąd mąż zachorował, biedują.
- Od tej matki usłyszałam, że musiałaby ubrać dziecko w porwane i brudne ciuchy, żeby ktoś uwierzył, że przeżywają dramat - mówi Żukowska-Gołębiewska. - A to ostatnia rzecz, na którą by się zdecydowała, bo zarzucono by jej, że jest niezdolna wychowawczo i mogliby jej odebrać dziecko. Takie osoby bardzo często wpadają w zadłużenie, pożyczają pieniądze od znajomych, od firm pożyczkowych. Tylko tego nie widać na zewnątrz. I o to chodzi rodzicom, którzy są pod stałą presją ze strony swoich dzieci, zwłaszcza nastoletnich. To presja bez złych intencji. Ta najgorsza. Niewinna.
Dzieci pytają, dlaczego nie mogą kupić sobie nowych rzeczy. Dlaczego ciągle chodzą do lumpeksów. Dlaczego kupują używane książki. Dlaczego noszą plecak po bracie trzeci rok z rzędu.
- I rodzice im tłumaczą, że mają niskie pensje, że ceny rosną i większość tych rzeczy jest dla nich po prostu za droga - kontynuuje psycholog. - Ale część ulega i zadłuża się, żeby tylko dziecko nie czuło się gorsze.
Nie rozliczajcie samotnych matek
Ewa kilka lat temu rozstała się z ojcem swojej córki. Na karku ma ogromny dług, w ręku słabo płatną pracę.
- Zrobiłam wszystko, żeby moje dziecko miało fantastyczne ubrania, jadło lody Haagen-Dazs na Nowym Świecie i chodziło do popularnego fryzjera. Żeby nie było stygmatyzowane jako ubogie dziecko samotnej matki - mówi. - Był taki czas, że miałam na obiad codziennie ziemniaki. I jadłam je ze smakiem. Nie rozliczajcie samotnych matek z tego, że ubierają dziecko "u Prady". Ja nie żałuję.
Ewa zauważyła, że nie tylko ona jest gotowa na takie poświęcenie. Zna sytuacje, gdy dzieci mają wszystko, a rodzice lub - jak ona - samotny rodzic, klepią biedę.
- Matki często starają się - nawet jeśli ich na to nie stać - żeby ich dzieci były dobrze ubrane, miały nowe zabawki, dobrze się odżywiały - komentuje Justyna Żukowska-Gołębiewska. - Dziś dobre ubrania czy zabawki można dostać nawet za darmo. A dzięki temu nikt tym kobietom nie zarzuci, że są złymi matkami.
Psycholog dodaje, że nikt przecież nie zagląda do domu takiej matki i nie patrzy, jak ta rodzina żyje naprawdę, a żyje często w bardzo skromnych warunkach. Jej zdaniem szczególnie kobiety mają w sobie ogromne poczucie wstydu i winy. Czują się osądzane i rozliczane z macierzyństwa i zaradności. Czują się przegrane. Czują, że najwidoczniej są jakieś gorsze, głupsze. Że ta sytuacja to ich wina.
- Coraz częściej spotykam się u tych osób z zaburzeniami nastroju i depresją - mówi Justyna Żukowska-Gołębiewska. - W dobie internetu i portali społecznościowych, w których wszyscy są "szczęśliwi" i "bogaci", ci, którzy dziś nie mają za co kupić chleba, czują się wyjątkowo podle.
Cicha bieda
Po czym poznać biedę, skoro nie jest obdarta i brudna, bo dobre ubrania i inne rzeczy można dostać w paczkach od organizacji pomocowych? Po tym, na co ludzie wydają pieniądze.
Taka para emerytów z dwóch świadczeń jakoś zwiąże koniec z końcem. Ale gdy ktoś mieszka sam, i na dodatek się nie skarży, bo nie ma komu, potrafi być naprawdę ciężko.
To tak zwana "cicha bieda". Najtrudniejsza do zauważenia. O tym, że dzieje się coś złego, wolontariusze "Szlachetnej Paczki" dowiadują się często od sąsiadów, aptekarek, sprzedawczyń w sklepach z warzywami.
- Mam cudowne doświadczenie z paniami z warzywniaków i z aptek - mówi Joanna Sadzik ze "Szlachetnej Paczki". - W małych, osiedlowych sklepikach sprzedawcy i sprzedawczynie znają swoich klientów i widzą, co się zmienia w strukturze ich zakupów. Takie osoby przestają wykupować swoje leki, rezygnują z owoców i warzyw, wydają pieniądze tylko na to, co jest potrzebne do przeżycia - chleb, ziemniaki. I ludzie, którzy zauważają takie rzeczy, kontaktują się z nami i informują, że ktoś może mieć problemy.
A problemy są, i to duże. Według raportu o biedzie, wydanego przez Stowarzyszenie Wiosna, 20 proc. rodzin włączonych do Szlachetnej Paczki żyje w mieszkaniach, w których nie ma łazienki. Ponad 1,2 mln dzieci w Polsce jest zagrożonych ubóstwem lub wykluczeniem społecznym. Co piąta rodzina objęta programem Szlachetnej Paczki ma do dyspozycji 6 zł i 70 groszy lub mniej dziennie na głowę.
Bieda odkryta przypadkowo
Ale są miejsca, w których nie ma kto zwrócić uwagi. Takie, gdzie autobusy nie dojeżdżają.
- Zdarza się, że nasi wolontariusze jadą do wybranego domu i po drodze, zupełnie przypadkiem, odkrywają osobę mieszkającą samotnie w rozwalającym się domu. Takim, że nikomu nie przyszłoby do głowy, że ktoś mógłby w nim mieszkać - opowiada Sadzik. - To są domy na pograniczu województw, z dala od dużych miast, stojące samotnie przy drodze. To jest bieda odkryta przypadkowo, która wymyka się trochę systemowi.
Kolejna grupa ludzi ubogich to mieszkańcy miejscowości wykluczonych cywilizacyjnie. Takich, w których nie ma toalet w domach, kanalizacji, a zimą topi się lód na wodę i rąbie drewno na opał, bo tylko tak można się ogrzać. Miejscowości, w których ludzie mają często problem z dostaniem się do lekarza, bo najbliższy przyjmuje wiele kilometrów dalej w dużym mieście.
"Za dużo, żeby ktoś pomógł, za mało, żeby godnie żyć"
Sadzik wspomina także o tych ubogich, u których pozornie wszystko jest w porządku. W wielu przypadkach są to samotni, pracujący rodzice, którzy nie dostają ani alimentów, ani pieniędzy z funduszu alimentacyjnego.
- Nasi wolontariusze mówią o takich sytuacjach: "za dużo, żeby ktoś pomógł, za mało, żeby godnie żyć" - opowiada. - Wynagrodzenie idzie na rachunki i bieżące wydatki, a jeśli dziecko potrzebuje leczenia czy rehabilitacji, to już jest bieda, bo pieniądze się kończą. Takie dzieci są bardzo często podwójnie wykluczone. Ani nie mogą nikogo do siebie zaprosić, bo nie ma warunków, ani nie wyjdą z kolegami na miasto, bo nie mają na to pieniędzy.
Kolejna grupa ubogich to rodziny z niepełnosprawnymi dziećmi, w których jedno z rodziców rezygnuje z pracy i zostaje w domu, by zająć się dzieckiem. Takiej rodzinie wali się świat. Bo był kredyt na mieszkanie, bo są stałe wydatki - i nagle przestaje na nie starczać, bo były dwie pensje, a jest jedna. Zasiłki są, jakie są i na wiele rzeczy nie starcza pieniędzy - na opiekuna, na wypoczynek. Jeśli taka rodzina nie dostanie pomocy, zaczyna się zapadać.
Bieda niezawiniona
Joanna Sadzik do dziś pamięta, gdy trafiła jako wolontariuszka Szlachetnej Paczki do pewnej rodziny w Krakowie. Bardzo zaradnej. Na lodówce w mieszkaniu była wywieszona mapa kościołów i organizacji pozarządowych, a przy każdym z nich widniała adnotacja, co jest wydawane i kiedy – ciuchy, jedzenie, różne rzeczy materialne.
- Dla tej pani pracą było pozyskiwanie tych rzeczy. Jej rodzina z dziećmi żyła z dopłat i pomocy charytatywnej. Nikt tam nie pracował, ale oni nie byli biedni. Z jednej strony był to dla mnie szok, że tak się da, a z drugiej, że ktoś tak chce. Ale to był ich wybór - podkreśla. Dodaje, że ta rodzina dostawała od ludzi wszystko, czego potrzebowali, więc jej motywacja do tego, by coś zmienić, była żadna. Takim rodzinom Szlachetna Paczka nie oferuje zresztą pomocy materialnej.
Ale jeśli sprezentowanie ojcu roweru, żeby mógł dojeżdżać codziennie 30 km do miasta do pracy, pomoże zlikwidować biedę w jego rodzinie, to ojciec ten rower dostanie.
Bywa jednak i tak, że ludzie nie chcą dać sobie pomóc. - Zdarzały się sytuacje, że osoba, której koniecznie trzeba było pomóc, bo bieda aż piszczała z każdego kąta, mówiła: "proszę się o mnie nie martwić, ja mam wszystko, czego potrzebuję, ale moja sąsiadka, pani Helenka, jej koniecznie trzeba pomóc" - opowiada.
Głodujący rodzice
Jest jeszcze jedna grupa, która do biedy się nie przyznaje. Sędziwi rodzice dorosłych dzieci.
- Zdarzyły się nam takie sytuacje, że dzieci dowiadywały się o sytuacji swoich rodziców dopiero, gdy przychodziła paczka od nas - opowiada Joanna Sadzik. Czy to znaczy, że te dzieci są złe? Nie, one mogły nie zauważyć tego, co się dzieje.
Niemożliwe? Przeciwnie. Jeżeli rodzic nic nie mówi, a dziecko pracuje w mieście, daleko od rodzinnego gniazda, często przyjeżdża tylko na święta. A w Polsce w święta jest bogato, nawet w ubogim domu, bo matka potrafi nie jeść prawie nic przez kilka miesięcy, żeby na święta oszczędzić.
- Niektórzy mogą zarzucić tym dzieciom brak empatii, ale ja bym nie wydawała tak pochopnych wyroków - podkreśla koordynatorka Szlachetnej Paczki. - Zachęcam wszystkich, by rozejrzeli się wokół siebie. Czy u cioci, wujka, mamy, taty, dziadków, sąsiadów wszystko w porządku.