Polska para mieszka w kamperze w Arktyce. "Życie tutaj daje nam wolność"
Rzuć wszystko i jedź… do Norwegii, a konkretnie na Lofoty, które leżą w obrębie Arktyki. Zrobili tak Ola i Marek, którzy od paru lat mieszkają w kamperze na norweskich Lofotach. – Trzeba opróżniać toaletę, pamiętać o wodzie i gazie, który ogrzewa kamper. Takie kwestie niejedną osobę by zniechęciły. Dla nas to norma – mówi Ola, która z Markiem prowadzi blog "Kawa w krzakach".
07.01.2024 | aktual.: 08.01.2024 12:11
Ewa Podsiadły-Natorska: Od jak dawna jesteście na Lofotach?
Ola: Parę dni temu minęło półtora roku, odkąd jesteśmy na Lofotach i mieszkamy w kamperze.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Dlaczego akurat to miejsce?
Marek: Kilka lat temu pierwszy raz pojechaliśmy na północ Norwegii, aby zobaczyć zorzę polarną. Wyjazd był w grudniu, podróżowaliśmy naszym ówczesnym kamperem. Odkryliśmy wtedy dwie rzeczy. Pierwszą – że w kamperze zimą spokojnie da się mieszkać. I drugą – że w kamperze nie brakuje nam niczego. Co więcej, czujemy się w nim lepiej niż w naszym apartamencie na Mokotowie. To był moment, który rozpoczął proces zmiany. W międzyczasie pojawiła się choroba Oli, co ostatecznie zdecydowało o tym, że musieliśmy wyprowadzić się z dużego miasta.
Ola: Moja choroba jest autoimmunologiczna i wynika m.in. z warunków życia w Polsce – przede wszystkim z zanieczyszczonego powietrza i stresu, którego dostarczałam sobie, pracując w korporacji. Żeby się z niej wyleczyć, musiałam coś zmienić. Wszystkie warunki życia, na jakich nam zależało, spełniała północna Norwegia, gdzie jesteśmy pozbawieni stresu.
Co zrobiliście po podjęciu decyzji, że wyjeżdżacie z Polski?
Ola: Krok po kroku zaplanowaliśmy, co dalej. Oboje jesteśmy po karierach w korporacji, więc planowanie mamy we krwi. Sprzedaliśmy mieszkanie i rozdaliśmy albo sprzedaliśmy wszystko, co nie zmieściłoby się do kampera. Zostało właściwie tylko to, co niezbędne.
Marek: Wprowadziliśmy też zasadę, że gdy chcieliśmy kupić cokolwiek, zadawaliśmy sobie pytanie, czy to pojedzie z nami. Jeśli odpowiedź brzmiała "nie", to bez względu na wszystko tego nie kupowaliśmy. Odkryliśmy wtedy, że mnóstwo rzeczy nie potrzebujemy.
Okazało się, że można bez nich żyć.
Marek: Dokładnie. Sprzedaliśmy mieszkanie i garbusa, który był jednym z moich ulubionych samochodów. Drugim samochodem przyjechaliśmy do Norwegii, mając w głowie tylko miejsce docelowe – północ tego kraju – i plan, że przez rok chcemy podróżować po Norwegii, jednak w drugim tygodniu podczas pobytu w Oslo znaleźliśmy ofertę pracy w butikowym hotelu na Lofotach i poszliśmy na żywioł, zatrudniliśmy się tam.
Ola: Z podróżowania po Norwegii nie zostało więc nic.
Marek: I właśnie tam znaleźliśmy dokładnie takiego kampera, jakiego sobie wymarzyliśmy.
Ola: Planowaliśmy, że kampera kupimy już na miejscu. Samochód z Polski musielibyśmy przerejestrować, co kosztuje, nie wspominając o zamieszaniu administracyjnym. Poza tym w Norwegii oferta kamperów jest znacznie większa; to kraj, który korzysta z kamperów i przyczep, ma do nich dopasowaną infrastrukturę. A nie mógł być to kamper za mały, bo miał nam służyć za dom.
Jaki macie metraż?
Marek: Kamper ma 7,3 m długości i 2,2 m szerokości. Bez maski z przodu mamy ok. 12-13 m kw. plus bagażnik pod łóżkiem, który ma ok. 2 m kw. – czyli to taka "patokawalerka".
Gdzie na co dzień znajduje się wasz kamper?
Marek: Na obszarze przy hotelu, w którym pracujemy, natomiast cała idea życia w kamperze polega na tym, żeby przemieszczać się nim i podróżować, kiedy mamy na to ochotę. W Norwegii jest mnóstwo miejsca, gdzie można kamper zaparkować – to był jeden z powodów, dla których wybraliśmy ten kraj. Chcieliśmy mieć "dom z widokiem", nie zawsze tym samym, ale różnym.
Na blogu piszecie, że "mieszkacie w pocztówce".
Ola: Historia zatoczyła koło, ponieważ zdjęcie do tego wpisu Marek zrobił na początku naszego przyjazdu do Norwegii, natomiast miesiąc temu zakupiliśmy dom z tej pocztówki. Nie, żeby w nim zamieszkać, tylko żeby wynajmować go turystom.
Marek: Jako byli korpoludowie mieliśmy wszystko dokładnie policzone. Wiedzieliśmy, że pieniądze ze sprzedaży mieszkania w Warszawie plus nasze oszczędności pozwolą nam na zakup kampera oraz domu w Norwegii. Od początku mieliśmy plan, że chcemy żyć z turystyki. Dlatego m.in. zatrudniliśmy się w hotelu, bo chcieliśmy zobaczyć, jak wygląda ekskluzywny hotel i jego organizacja. Dom, który kupiliśmy, chcemy odmalować i od lutego wynajmować.
Apartament zamienili na kamper
To jak się mieszka w kamperze?
Marek: Nie chciałbym już wrócić do miasta. Oczywiście kamper to nie jest mieszkanie przestrzenne, jednak życie w nim daje nam wolność i niesamowity komfort psychiczny. Jeśli coś nam się nie spodoba, to możemy od razu wyjechać, bo nie mamy kotwicy w postaci domu. Możemy wcisnąć "start" i ruszyć dalej. Jesteśmy niezależni.
Ola: Ale dla osoby, która nigdy nie spędzała wakacji w kamperze, jest tu wiele niedogodności, choć dla nas to kolejny element funkcjonowania w kamperze i codziennej logistyki. Zbiorniki na wodę mają ograniczoną pojemność, więc trzeba je uzupełniać. Jeśli się o tym zapomni, to nie ma się jak wziąć prysznica, napić herbaty czy pozmywać naczyń.
Marek: W Norwegii na każdej stacji benzynowej można pobrać wodę za darmo, ale zimą, gdy krany są pozamarzane, należy uzupełniać wodę z pomieszczeń. Trzeba więc mieć dostęp do czyjegoś mieszkania albo zaplecza kuchennego, np. w restauracji.
Ola: Trzeba opróżniać toaletę i pamiętać o gazie, który ogrzewa kamper. Jeśli butla się skończy, to będzie nam zimno i zamarznie woda. Takie kwestie niejedną osobę zniechęciłyby do życia w kamperze. Dla nas to norma. Robimy zakupy, kupujemy butlę, włączamy ogrzewanie wody, uzupełniamy zbiorniki.
Marek: Zbiornik na czystą wodę w naszym kamperze ma pojemność 160 litrów. Zimą uzupełniam go, donosząc wodę w 10-litrowej "bańce". Donoszenie wody zajmuje 30 minut. W pierwszej chwili pomyślałem, że to upierdliwe. W drugiej chwili przypomniałem sobie, że w Warszawie pół godziny każdego dnia zajmowało mi dojechanie do pracy.
Jest coś, za czym tęsknicie?
Ola: Za warzywami i owocami, których w Polsce jest mnóstwo, a których tutaj jest znacznie mniej, bo nie wszystko dociera na północ Norwegii. Skomplikowana jest też logistyka, ponieważ Lofoty są archipelagiem. Prom nie zawsze kursuje, a samolot kosztuje bardzo dużo.
Marek: Ola jest bardziej ode mnie przyzwyczajona do miejskiego życia, na pewno chciałaby czasem skorzystać z tego, co w Warszawie miała na wyciągnięcie ręki – jak teatr, kino, spotkania ze znajomymi nad Wisłą. Ale to nie jest coś, co nam doskwiera.
Planujecie zostać w Norwegii na stałe?
Marek: Takie pytanie zadaliśmy sobie na samym początku i wytypowaliśmy pięć miejsc na Ziemi, do których chcielibyśmy pojechać. Oprócz Norwegii to także Islandia, Stany Zjednoczone i Nowa Zelandia, gdzie już byliśmy. Chcemy jeszcze odwiedzić Kanadę. Jeśli jednak nic się nam złego tu nie przytrafi – a na razie przytrafiają nam się same dobre rzeczy – to w Norwegii zostaniemy. Nie ukrywam, że tej podróży bałem się bardziej niż moja żona. Jestem tzw. control freakiem (potrzeba kontroli wszystkiego - przyp. red.), a Ola mi powtarzała: "Puść cumę, wszystko się poukłada". Dla mnie to była herezja, przecież ja muszę mieć wszystko zaplanowane, a jednak to zrobiłem.
I okazało się, że to, co powiedziała Ola – że rzeczy same się poukładają – jest prawdą. Zaaplikowaliśmy o pracę i po dwóch dniach mieliśmy kontrakt. Niedługo później dostałem propozycję, żebym został przewodnikiem kajakowym – kurs opłacił mi mój szef. Czasami śmiejemy się z Olą, że układa nam się tutaj jak w bajce.
Dla Wirtualnej Polski Ewa Podsiadły-Natorska