Polskie projektantki
Mają już własne metki, sklepy, kolekcje. Jeżdżą na targi mody w Paryżu, Nowym Jorku, Mediolanie. Wszystkie marzą o jednym, by nazwisko Horosz, Wilk, Majdan, Smirnow i Morka zabrzmiało jak Prada, Gucci, Chanel…
28.09.2007 | aktual.: 29.05.2010 22:48
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Młoda moda
Mają już własne metki, sklepy, kolekcje. Jeżdżą na targi mody w Paryżu, Nowym Jorku, Mediolanie. Wszystkie marzą o jednym, by nazwisko Horosz, Wilk, Majdan, Smirnow i Morka zabrzmiało jak Prada, Gucci, Chanel...
Elwira już na pierwszy rzut oka zwraca uwagę. Nie tylko ekscentrycznym strojem, ale wyglądem modelki: szczupła, wysoka, oczy w kształcie migdałów. W lecie nosi ażurowe, wydekoltowane swetry, zimą żółte futerko upodabniające ją do Wielkiego Ptaka z Ulicy Sezamkowej. Czarne, falujące włosy upina wysoko, na styl rzymski, śmiało eksponując wystające kości policzkowe. – W końcu, jestem własną wizytówką. Dbam o to, żeby nawet po bułki nie wychodzić bez stylizacji – wyjaśnia młoda projektantka Elwira Horosz. Ale zaraz dodaje, że podczas własnych pokazów nosi wygodne trampki, dżinsy i zwyczajny T-shirt. Wtedy jest skupiona na projektach, nie na własnym wizerunku. – Bo o świecie mody marzy prawie każda dziewczyna, ale nie każda może zostać projektantką. Talent i nawet najlepsze pomysły nie wystarczą, trzeba mieć wizję i dużo samozaparcia. Zresztą ta droga wcale nie jest usłana różami – dodaje Elwira.
Misska czy krawcowa?
Zabawa w modę, przebieranie się i przerabianie dopiero co kupionych ciuchów to zawsze był jej żywioł. Potrafiła w środku nocy wpaść na pomysł i natychmiast go realizowała. – Upinałam na głowie różową tkaninę, coś na kształt turbanu, zakładałam powłóczystą szatę i robiłam sobie zdjęcia, żeby widzieć, jak to ze sobą współgra. Moja koleżanka ze Szkoły Artystycznego Projektowania Ubioru śmiała się, że ktoś powinien dowiedzieć się, co ja robię do trzeciej nad ranem. Dla mnie czas nie istniał, do dziś pracuję najchętniej w nocy – dodaje młoda projektantka. Choć ma dopiero 22 lata, już jest laureatką wielu nagród, zwłaszcza za ostatnią kolekcję zatytułowaną „Kokieteria”.
Wszystko zaczęło się jak w bajce o Kopciuszku. Rodzina i przyjaciele ślicznej brunetki zgłosili jej kandydaturę na konkurs Miss Podlasia. – Nie wierzyłam, że wygram, ale postanowiłam spróbować swoich sił – wspomina. Była wtedy w liceum, w klasie o profilu fotograficzno-plastycznym. W szkole często organizowano pokazy mody. Każda z uczennic przygotowywała wzorcową kreację. – To była zabawa, ale mogłam się wyszumieć. Moja mama była nauczycielką w szkole odzieżowej, więc pomagała mi w wykonaniu. Dzięki temu nawet najbardziej szalone wizje miały szansę zostać zrealizowane. Na finał missek Elwira postanowiła sama uszyć sobie kreację: – Jak zwykle chciałam się wyróżnić! Wymyśliła suknię z czerwonej tafty. Okazało się, że na taki sam pomysł wpadła jej koleżanka, która też brała udział w konkursie. – Bałam się, że skoro materiał jest identyczny, będziemy wyglądały podobnie. Na szczęście mój projekt był całkowicie nowatorski – dodaje.
To dzięki tej sukni ją zauważono. Elwira zdobyła tytuł III wicemiss. – Udział w konkursie dodał mi pewności siebie. Wiedziałam jednak, że to nie moja filozofia. Chciałam projektować, a nie przechadzać się po wybiegu. Marzenie się spełniło. Rok później poproszono Elwirę, by zaprojektowała suknie dla podlaskich finalistek konkursu Miss Polonia. Stworzyła kolekcję inspirowaną piaskiem, pustynią. – Organizatorzy pozwolili mi zadecydować o stylu kolekcji, sami tylko wybrali kolor. Powstało 16 modeli. Kreacje tak spodobały się jury, że w następnym roku Elwira już ubierała ogólnopolskie finalistki. Potem zadziałał „efekt śnieżnej kuli”. W sukniach autorstwa Elwiry Horosz prezentowały się polskie finalistki Miss Universum w Tajlandii, Miss World w Chinach, Miss International w Albanii, Chinach i Japonii. Kiedy Elwira skończyła liceum, nie miała już wątpliwości, jaki zawód wybrać: – Rozsądek podpowiadał, by iść na studia, serce mówiło, by realizować marzenia. No bo kiedy mam próbować swoich sił, jeśli nie teraz?!
Sponsor tata
Historia 32-letniej Sylwii Majdan, uznanej już młodej projektantki ze Szczecina, jest zupełnie inna. Ona najpierw wybrała to, co nakazywał rozum i… twardo stąpający po ziemi tata. To za jego namową Sylwia najpierw skończyła ekonomię, a dopiero potem zaczęła studiować projektowanie ubiorów na Akademii Sztuk Pięknych. – Tata, który prowadzi świetnie prosperującą agencję nieruchomości, uważał, że projektant to niepoważny zawód. Wierzył, że zabawa modą to hobby, pasja, która z czasem mi przecież przejdzie – śmieje się Sylwia. A jednak to właśnie na projektowanych przez siebie ubraniach Sylwia dziś całkiem nieźle zarabia. Ma swoje atelier w Szczecinie, sklep sygnowany własnym nazwiskiem, stałe klientki w całej Polsce, jej kreacje sprzedają się także w najlepszych butikach w Niemczech. – Początkowo to tata dawał mi pieniądze na materiały, dodatki, szwalnie, modelki, organizacje pokazów. I nie były to małe kwoty. Bez niego nigdy nie miałabym szansy zacząć, będę mu za to dozgonnie wdzięczna – mówi Sylwia. To dzięki
kapitałowi taty mogła tworzyć kolekcje, organizować pokazy. Po każdym z nich większość rzeczy sprzedawała. – W ten sposób odzyskiwałam część zainwestowanych pieniędzy – mówi. Ale zaraz znów je wydawała na kolejne kolekcje. Wiedziała, że po to, by jej nazwisko zostało zauważone, musi być na rynku i wciąż tworzyć coś nowego. Ta strategia okazała się skuteczna. Zaczęły się do niej zgłaszać panie ze szczecińskiej śmietanki towarzyskiej, sklepy proponowały wystawienie jej ubiorów. Wieczorami pracowała więc nad autorską kolekcją, a w dzień przyjmowała klientki i szyła na zamówienie. Z czasem klientek było tyle, że musiała otworzyć atelier, potem sklep. Dziś, po pięciu latach, tata Sylwii już nie musi jej pomagać. – Sama na siebie zarabiam. I co najważniejsze, tata już pogodził się z faktem, że jestem projektantką. Jest ze mnie dumny. Wyjść z podziemia
Patrycja Smirnow i Ewa Morka to znane już na rynku projektantki, z własną marką Smirnow&Morka, które swoje kreacje sprzedają także we Francji. Mówią, że aby liczyć się w branży, trzeba wystawiać kolekcje i promować je. A zorganizowanie pokazu kosztuje co najmniej 50 tysięcy złotych. – Dlatego żaden projektant w dzisiejszych czasach nie może funkcjonować bez sponsora, mają go nawet ci najwięksi – mówi Ewa Morka.
Patrycja i Ewa poznały się siedem lat temu na łódzkiej ASP. Ewa wcześniej skończyła italianistykę, a Patrycja psychologię. Ale to projektowanie ubiorów było ich pasją. – Obie zakochałyśmy się w dzianinie i postanowiłyśmy ją promować w Polsce – wspominają. Postanowiły stworzyć autorski team. Marzyły o własnym butiku i marce. Ale łatwo nie było. Ewa żyła z tłumaczeń i korepetycji, Patrycja założyła firmę. Wykorzystały malusieńką kawalerkę na pracownię i zaczęły projektować na indywidualne zamówienia.
– Potem zaczęłyśmy robić rzeczy, które wstawiałyśmy do sklepów przyjmujących odzież młodych projektantów. Jednak zarabiałyśmy wyłącznie na materiały – mówi Ewa. Zrozumiały, że potrzebna jest im promocja. Zaczęły organizować wernisaże, koncerty, na które przychodziły tłumy. Powoli marka Smirnow&Morka stała się znana. Ale w dalszym ciągu funkcjonowały w „offie”. Postanowiły wyjść z podziemia. Stworzyły stronę internetową, logo, otworzyły sklep. Początkowo same stały za ladą, potem zatrudniły sprzedawczynię. Ale nie ukrywają, że ze swojej pracy nadal nie mają kokosów. Na lokal w centrum handlowym ich nie stać. Uważają jednak, że ich marzenia się spełniły. Są właścicielkami pracowni na warszawskiej Pradze i sklepu w centrum stolicy, wykonują zamówienia na zlecenie. W sezonie szyją nawet 10 sukien ślubnych miesięcznie. Patrycja Smirnow mówi jednak: – Złote lata projektantów jeszcze przed nami. Nasze społeczeństwo dopiero do tego dorasta.
Z gwiazdą łatwiej
Katarzyna Wilk-Filipowicz i Monika Pietrzak-Szlęk, znane bardziej w polskim światku mody jako duet Femini wystawiają swoje projekty na targach w Londynie, należą zresztą do prestiżowej organizacji LFF, zrzeszającej projektantów mody z całego świata. Nie skończyły żadnej szkoły artystycznej, jednak obie od dzieciństwa marzyły o projektowaniu. Monika przebierała lalki i szyła im ubranka, a w ósmej klasie szkoły podstawowej wszyła swoją pierwszą metkę i zaproponowała koleżankom z klasy zaprojektowanie sukien. Miała 20 lat, gdy założyła własną firmę i otworzyła butik w Krakowie. Potem poznała Kasię. – Weszłam do jej butiku i z zachwytu oniemiałam – mówi Monika. Krótko ze sobą konkurowały, jednak wiedziały, że prowadzenie butiku w pojedynkę to mordercza praca. Postanowiły więc połączyć kapitał i siły.
Najpierw wspólny butik, potem także produkcja. – Nie miałyśmy zielonego pojęcia, ani jaka jest forma spodni, ani że potrzebne będą przepisy dotyczące prania i prasowania – śmieje się Monika. Ale razem było łatwiej. Nawet w jednym czasie zdecydowały się na dziecko: – Kiedy jedna pracowała, druga mogła spokojnie urodzić i podchować swoje maleństwo. W takim tandemie pracują już piąty rok.
Zdobyły polski rynek, teraz szykują się na podbój zagranicy. Ich sposób na sukces jest niezwykle prosty. Mówią, że sławę zdobyły, odkąd zaczęły ubierać gwiazdy kina i estrady. Dziś ubrania zamawia u nich Natalia Kukulska, Edyta Jungowska, Magdalena Cielecka. To przekłada się też na sukces finansowy. – Ostatnio wstawiłam do butiku YSDF czarną suknię z tafty i przezroczystej tkaniny, która więcej odsłania niż zakrywa. Sprzedano ją natychmiast. Najpierw wypożyczyła ją na bankiet Agnieszka Warchulska, a następnego dnia rano sukni już w sklepie nie było – mówi Sylwia Majdan. Dlatego gdy spotkała w Szczecinie Grażynę Torbicką, natychmiast zaprosiła ją do swojego atelier: – Spodobał się jej jeden z zaprojektowanych przeze mnie garniturów, więc go jej podarowałam. To dla mnie zaszczyt ubierać kobietę z taką klasą, jak pani Grażyna. Do dziś jesteśmy w kontakcie. Patrycja Smirnow i Ewa Morka mają inną taktykę: – Nie rozdajemy naszych projektów. Gdybyśmy dawały je za darmo, znaczyłoby to, że są nic niewarte – mówią. –
Denerwuje mnie ten lans projektowy – zżyma się Patrycja. – Mogłabym wymienić całą listę znanych osób, które zamówiły u nas kreację, ale tego nie robię. Bo moje rzeczy powinny się podobać niezależnie od tego, czy nosi je gwiazda, czy pani sprzedająca kwiaty na rogu.
Zarobić na nazwisko
Jest ich w Polsce zaledwie kilkudziesięciu. To zawodowcy cenieni w kraju i na świecie. Wystawiają swoje projekty na targach mody w Paryżu, Mediolanie, Nowym Jorku. Zwykle mają własną metkę, autorskie sklepy, pracownie. – To prawdziwi artyści. Mają szalone koncepcje, wielkie marzenia, ale rzadko właściwe podejście biznesowe – mówi Wojtek Witczak z Young Polish Designers Foundation, który zajmuje się wyszukiwaniem najbardziej kreatywnych młodych projektantów i zaprasza ich do współpracy. Każdy może przynieść swoje prace do butiku fundacji i wstawić je za darmo do sprzedaży. Poza tym często zaglądają tam styliści największych polskich magazynów. Jest więc szansa, że kreacja zostanie zauważona i pokazana w dobrym piśmie dla kobiet. – A jeśli w kreację młodego projektanta ubierze się gwiazdę do sesji zdjęciowej, można sobie wyrobić nazwisko – dodaje Wojtek Witczak. Zaznacza jednak, że projekt, który trafia do jego sklepu, musi być nie tylko efektowny, lecz też doskonale wykonany: – Jeśli klientka kupuje bluzkę za
200 złotych, musi mieć pewność, że po upraniu będzie ona nadal świetnie wyglądała. Inaczej do nas nie wróci.
YPDF, w której Wojciech Witczak zajmuje się stroną kreatywną oraz organizacją pokazów, jest jedyną w Polsce organizacją zrzeszającą i promującą młodych projektantów. W tej chwili w stajni fundacji jest ich około 60 i wciąż zgłaszają się nowi. Coraz większe jest też zapotrzebowanie na kreacje od projektantów, coraz więcej osób rozumie, że bycie modnym nie oznacza masowego kopiowania trendów, a znalezienie własnego stylu. – Jednak w Polsce dopiero rodzi się ten elitarny rynek. Utarło się, że oryginalną rzecz od projektanta można mieć dopiero za kilka tysięcy złotych. Tymczasem u nas można kupić sukienkę już za 200–300 złotych i mieć pewność, że będzie to produkt niebanalny, porządnie wykonany i niepowtarzalny! – zachwala Wojtek Witczak. Młodzi polscy projektanci tak rzadko przebijają się w wielkim świecie, gdyż większość działań wykonują na własną rękę. Ukończenie polskiej uczelni artystycznej i posiadanie nawet największego talentu nie daje żadnych gwarancji na sukces. Można co najwyżej zatrudnić się w
polskiej firmie odzieżowej i powielać zachodnie trendy. Tymczasem np. absolwenci London College of Fashion praktykują przez kilka lat w najlepszych domach mody – u Gucciego, Prady… Wielką barierą rozwoju są też pieniądze. Elwira Horosz na materiały do swojej kolekcji „Kokieteria” wydała ponad 10 tysięcy złotych. – Chciałam, aby wszystko było w najwyższym gatunku, sama zaprojektowałam buty, nakrycia głowy, nawet guziki farbowałam – wyjaśnia. Drugie 10 tysięcy musiałaby zapłacić krawcowej za fachowe uszycie, zaoszczędziła je, bo całą kolekcję uszyła mama. Sylwia Majdan dodaje, że koszt materiałów: jedwabiu, cekinów i kryształków Swarovskiego, koronek i tasiemek to kropla w morzu. Na jedną kolekcję składającą się z 20 lub 30 modeli Sylwia wydaje minimum 20 tysięcy. Do tego dochodzi szycie, wykończenie, wszycie metek. – Szyję dżinsy, T-shirty, sukienki i kostiumy. Nie mogłabym ich sprzedać, gdyby wykonanie nie było na najwyższym poziomie – mówi młoda projektantka.
Co łączy te wszystkie dziewczyny? Pasja, talent i… wytrwałość. Na własne nazwisko trzeba bowiem pracować latami, a i tak jeden błąd może zniszczyć renomę. Podają przykład Arkadiusa, który otworzył sieć butików, z dnia na dzień stał się sławny, po czym równie szybko zniknął. – Lepiej budować swoją markę powoli, cały czas się rozwijając – mówi Ewa Morka. Daje to niesamowitą satysfakcję. Mogę robić to, na co mam ochotę. Ten zawód daje wolność!