Powrót Zofii Stryjeńskiej
Zofia Stryjeńska zdominowała moje dzieciństwo. Hoże dziewoje i rośli młodzieńcy tańcowali na wszystkich pocztówkach, które rodzice dostawali na Boże Narodzenie, fikali koziołki na ozdobnych talerzach w kuchni, prężyli się w książkach dla dzieci, spoglądali z kalendarzy ściennych i pudełek z zapałkami, pojawiali się na płytach pocztówkowych i strzegli dostępu do bombonierek z czekoladkami firmy „22 lipca, dawniej E.Wedel”.
12.02.2009 | aktual.: 25.06.2010 17:29
Długo nie mogłem uwierzyć, że wszystkie te obrazki, kartoniki, ilustracje i ulotki ozdobiła jedna osoba. Spodziewałem się raczej gigantycznej spółdzielni złożonej z setek malarzy, zajętych dzień i noc swoim rzemiosłem. Nie zdziwiłbym się wcale gdybym „coś” Stryjeńskiej znalazł również po otwarciu lodówki. Do tej pory nachodzą mnie podobne myśli, gdy patrzę na jej prace.
Zofia Stryjeńska stała się w ten sposób ofiarą własnego sukcesu. Tworzyła bez wytchnienia, całymi latami powtarzając i przetwarzając ulubione motywy z polskiej sztuki ludowej. Mieszczańską publiczność smagała po oczach nasyconym kolorem, witalnością i erotycznym podtekstem. W latach 20 i 30 XX wieku osiągnęła niebywały sukces. Podobno u szczytu kariery jeden z obrazów udało jej się sprzedać za 7 tysięcy złotych. Był to nie lada sukces w czasach gdy miesięczna pensja wynosiła 120 złotych!
POLECAMY:
Jej triumf przypada na rok 1925, gdy reprezentowała Polskę na Międzynarodowej Wystawie Sztuki Dekoracyjnej w Paryżu. Tłumy zwiedzających podziwiały wówczas ośmioboczny, przykryty kopułą pawilon z malowidłami Stryjeńskiej pod tytułem: „Rok obrzędowy w Polsce”. Malarka zdobyła na wystawie cztery Grand Prix: za dekorację architektoniczną, tkaniny, ilustrację książkową i afisze. Ponadto odznaczona została Krzyżem Kawalerskim Legii Honorowej. Dwa lata później stworzyła rewelacyjny cykl obrazów "Żywioły”, który ozdobił salony Ambasady RP w Sofii. Zachwytom nie było końca!
Po raz pierwszy po wojnie, od kilku miesięcy, mamy okazję oglądać w Polsce i to w jednym miejscu większość zachowanych prac Zofii Stryjeńskiej. Ogromna, poświęcona jej wystawa monograficzna prezentowana była najpierw w Krakowie. Teraz przyjechała do Poznania, a po 8 marca zawita do Warszawy.
Ilość dzieł trochę poraża, a w mojej głowie znów pojawiły się upiory z dzieciństwa. Zdaje się, że Stryjeńska swoim malarskim talentem, niczym słynny Czech Alfons Mucha, chciała objąć wszystkie dziedziny życia. Czegóż tu nie ma! Prezentowanych jest około stu obrazów, projekty fresków i lalek, teczki z grafikami, książki i plakaty, pocztówki, ozdobne talerze, papiery wartościowe i reklamy, pudełka bombonierek, zabawki, rękawiczki, szachy, tkaniny, projekty architektoniczne, fragmenty dekoracji pawilonu polskiego z Paryża, projekty scenografii teatralnych i kostiumów scenicznych oraz mało znane obrazy z sali bankietowej transatlantyku m/s „Batory”. Nie bez podstaw Stryjeńską okrzyknięto przed II wojną światową „księżniczką malarstwa polskiego”. Stała się przy tym „eksportową” artystką , brała udział w kilkudziesięciu prestiżowych wystawach zorganizowanych przez Towarzystwo Szerzenia Sztuki Polskiej wśród Obcych. Dostawała medale i nagrody.
Obok Stryjeńskiej malarki, była też jednak i Stryjeńska kobieta. Jej małżeństwo z despotycznym artystą rozpadło się. Karol Stryjeński próbował nawet umieścić Zofię w 1927 roku w domu dla obłąkanych pod Krakowem. Choć próba była nieudana, to jednak malarka nigdy już nie zamieszkała z trójką dzieci, które zostały przy ojcu. Nie udało jej się stworzyć domu, zamieniała hotele na pensjonaty i błąkała się po wynajętych pokojach. Drugie małżeństwo z aktorem Arturem Sochą rozpadło się. Malarka popadała w długi i frustracje, w twórczości nastąpił spadek formy, w końcu odwrócili się od niej krytycy. Po wojnie wyjechała do Szwajcarii. Do końca swoich dni tworzyła, choć olśniewające artystyczne kreacje z lat 20 zastąpiła manierycznymi „świętymi obrazkami”. Zaczęła kopiować samą siebie. Wnuczka wspominała, że babcia często znikała z domu, trzymała pled w lodówce, bo mało jadała, spała na desce zmyślnie umieszczonej na wannie, zdarzało jej się także opowiadać o duchach.
Styl Stryjeńskiej można kochać i nienawidzić. Otoczeni setkami jej prac dusimy się od nadmiaru postaci i szczegółów, oczy nas bolą od krzykliwości kolorów. Do tej pory jednak, gdy patrzę na rewelacyjny żywiołowy „Ogień” z 1928 roku z ambasady w Sofii przebiegają mnie dreszcze po plecach, a oczy bezczelnie i bez umiaru wbijają się w płótno. I to jest znak, że Stryjeńska wielką artystką była.
Malarka zmarła w Genewie w 1976 roku.