Pracuje jako dyspozytorka w szpitalu. Od jej decyzji zależy ludzkie życie
Do Agnieszki, dyspozytorki w szpitalu, zadzwonił mężczyzna, który się dusił. W tym samym czasie do jej koleżanki obok zadzwoniła rodzina pacjenta, który stracił przytomność. Obaj potrzebowali natychmiastowej pomocy, ale karetka była jedna. – W takich sytuacjach dyspozytor się czuje, jakby grał w rosyjską ruletkę – mówi w rozmowie z WP Kobieta Agnieszka.
Od początku pandemii dużo mówi się o lekarzach, pielęgniarkach i innych pracownikach ochrony zdrowia, którzy na co dzień wykonują pracę w trudnych, często zagrażających ich życiu warunkach. Jednak o osobach, które pracują jako dyspozytorzy w szpitalach, mówi się już bardzo rzadko, a przecież zwykle to właśnie oni są na pierwszej linii frontu, gdy trzeba udzielić pomocy.
– Jesteśmy niewidzialni. Ludzie myślą, że my tylko siedzimy i odbieramy telefony. Że nasza praca nie jest trudna, bo nie kapie nam na głowę, nie jeździmy karetkami, nie musimy się szarpać w szpitalach. A ja w trakcie dyżuru odbieram kilkadziesiąt telefonów i tyle też muszę podjąć decyzji, jak pomóc osobie poszkodowanej. Muszę zrobić to szybko i ja nie mogę się pomylić, bo tu chodzi o ludzkie życie – mówi w rozmowie z WP Kobieta Agnieszka, która od czterech lat pracuje jako dyspozytorka w warszawskich szpitalach.
Nawet do 100 telefonów dziennie
Jej dzień w pracy nie zaczyna się od wypicia kawy i pogaduszek z koleżankami. Agnieszka już od pierwszej chwili, gdy siada przy telefonie, musi być w pełnej gotowości, bo nigdy nie wie, kto za chwilę zadzwoni.
– Ludzie dzwonią non stop. Na dziennym dyżurze odbieram od około 70 do nawet 100 telefonów. W trakcie pracy mam jedną krótką przerwę na zjedzenie posiłku i później znów wracam na słuchawkę. Po 12-godzinnym dyżurze jestem tak wypruta, jakbym "przeorała pole". To jest autentyczne fizyczne zmęczenie – opowiada dyspozytorka.
– Pacjenci dzwonią z przeróżnymi problemami. Raz ktoś prosi o krótką poradę dotyczącą dziecka, bo jest bezsilny i już nie wie, co zrobić. Za chwilę dzwoni ktoś, kto potrzebuje reanimacji albo się dusi, więc muszę działać szybko: znaleźć karetkę, zapewnić miejsce w szpitalu, jednocześnie udzielić przez telefon pierwszej pomocy i powiedzieć rodzinie, co ma robić. Po tym może zadzwonić kobieta w ciąży, u której zaczęła się akcja porodowa, a jeszcze później osoba z atakiem paniki. Każdy dzień jest inny i dzieją się rzeczy, jakich nie da się przewidzieć, więc też nie można się psychicznie przygotować – mówi nam Agnieszka.
Dyspozytorzy są bardzo obciążeni psychicznie. Gdy zadzwoni do nich ktoś po wypadku albo spanikowana osoba, która była świadkiem tragicznego zdarzenia, muszą zachować zimną krew, myśleć racjonalnie, opanować nie tylko siebie, ale i rozmówcę.
– W tej pracy trzeba mieć nerwy ze stali. W grę wchodzi taka adrenalina, że zaczynam działać jak z automatu. Wyłączam się z rzeczywistości, nie odbieram innych bodźców, jestem nastawiona na cel, żeby jak najszybciej udzielić pomocy. Często to ja jestem ostatnią osobą, z którą pacjent rozmawia. Gdy ma duszność, jest w ciężkim stanie, dzwoni do mnie. Jeśli szybko zareaguję, skieruję karetkę, która w odpowiednim momencie przyjedzie, to jest szansa, że da się go uratować. Ale to jest walka z czasem. Są sytuacje, kiedy karetka przyjeżdża za późno – dodaje dyspozytorka.
Dwóch pacjentów, jedna karetka
W dobie pandemii często zdarza się, że nie ma wolnych karetek albo jest jedna, a w tym samym momencie zadzwonią dwie osoby, którym potrzebna jest natychmiastowa pomoc. To dyspozytor staje przed wyborem, do kogo wóz medyczny pojedzie w pierwszej kolejności, a kto będzie musiał zaczekać.
– Ostatnio na dyżurze z koleżanką miałam taką sytuację. Do niej zadzwoniła rodzina pacjenta, który leżał nieprzytomny. Ja z kolei miałam "na słuchawce" mężczyznę, który się dusił. Słyszałam, jak ledwo łapie oddech. Wszystko się działo w tym samym czasie. Musiałyśmy podjąć decyzję w sekundę, do kogo wysłać karetkę, bo tylko jedna była wolna. To są naprawdę dramatyczne sytuacje. Dyspozytor się czuje, jakby grał w rosyjską ruletkę – zauważa Agnieszka.
Na szczęście dyspozytorki podjęły właściwą decyzję. – Tutaj zadecydował stan pacjentów. Mężczyzna, który się dusił, musiał otrzymać pomoc od razu, bo to mogła być kwestia chwili, kiedy przestałby oddychać. Było bezpośrednie zagrożenie życia. Drugi pacjent oddychał i był pod opieką rodziny. Karetka pojechała do pana z dusznościami i błyskawicznie zareagowała. Dla drugiego pana dalej szukałyśmy następnej wolnej karetki. Obaj przeżyli. Jednak trudno jest mówić o umownym pierwszeństwie czy też priorytetach, kiedy ma się na szalach dwa ludzkie życia i trzeba wybrać, kto bardziej zasługuje na pomoc. Nikt nie chce podejmować takich decyzji, a my musimy to robić właściwie każdego dnia – podkreśla dyspozytorka.
Agnieszka często ma obawy, czy karetka dojedzie na czas, czy zrobiła wszystko, co było w jej mocy, by komuś pomóc. – Trzeba mieć w sobie bardzo dużo pokory. Przy tych najtrudniejszych decyzjach, gdy pacjenci są w naprawdę ciężkich stanach, zawsze z tyłu głowy pojawia się myśl, czy na pewno podjęłam dobrą decyzję, czy odpowiednio zareagowałam, by uratować ludzkie życie. Praca dyspozytora jest tym bardziej trudna, że ja pacjenta nie widzę. Opieram się tylko na tym, co mówią świadkowie, osoby przy pacjencie lub on sam. Nie mogę zobaczyć, jak wygląda, jak się zachowuje, a to są czynniki, które pomagają lekarzom i ratownikom ocenić powagę sytuacji – dodaje kobieta.
Dyspozytorzy odbierają różne telefony. Raz trzeba pomóc komuś, kto walczy o życie, a innym razem dzwoni ktoś, kto żąda karetki, bo się skaleczył.
– Ludzie potrafią dzwonić też z błahostkami i bardzo trudno im wytłumaczyć, że w przypadku skaleczenia mogą samodzielnie dostać się do lekarza i nie potrzebują interwencji ratowników medycznych, którzy na sygnale do nich przyjadą. Ja nigdy nie odmawiam takim ludziom pomocy, po prostu kieruję ich do miejsca, gdzie na pewno ją otrzymają, bez wizyty w szpitalu. Wówczas pacjenci mają do mnie pretensje, bo według nich mam złe intencje, a karetka przecież im się należy – opowiada Agnieszka.
Ludzie dzwonią i błagają o pomoc
Praca dyspozytora jest szczególnie trudna w czasie pandemii. Nie ma wystarczającej ilości karetek, miejsc w szpitalach i personelu medycznego. Wielu ludzi musi długo czekać na pomoc.
– Przykre jest to, że pacjenci covidowi mają większe szanse na uzyskanie pomocy niż pacjenci z negatywnym testem na koronawirusa. A przecież wszystkie choroby, które istniały do czasu rozpoczęcia się pandemii, nadal są, tylko zeszły na dalszy plan. Wielokrotnie dzwonili do mnie ludzie, którzy płakali i błagali o pomoc, o karetkę czy miejsce w szpitalu. Mówili, że są nawet w stanie dopłacić, byleby ktoś ich przyjął. Kiedy zaczynałam pracę cztery lata temu, nie było takich sytuacji. Myślę, że pacjenci czuli się bardziej zaopiekowani, bo mieli większy dostęp do opieki medycznej, spokojniej rozmawiali z dyspozytorami – mówi Agnieszka.
Każdy dyżur dyspozytora jest inny i każdy jest trudny. Agnieszka do dziś pamięta ten z gatunku koszmarnych. – To był straszny dzień, telefon za telefonem, same trudne przypadki na granicy życia i śmierci. Jeden mężczyzna był w ciężkim stanie, trzeba było go reanimować, zanim przyjechała karetka, to była walka z czasem. Później był telefon, że kobieta rodzi, a poród zagrażał jej życiu. Tamtego dnia, po kilkunastu godzinach na najwyższych obrotach, byłam tak zmęczona, że po prostu odłożyłam telefon, wyszłam z pracy i chciałam o wszystkim zapomnieć – wspomina.
Co rekompensuje trud w pracy dyspozytora? Agnieszka mówi, że świadomość, że mogła uratować komuś życie, jest najlepszą nagrodą za ogrom stresów i nerwów.
– Jeśli pomogę pacjentowi na czas, to jestem bardzo usatysfakcjonowana, bo wiem, że podjęłam dobre decyzje i skierowałam człowieka we właściwe miejsce. Kiedy dostaję informację, że pacjent wraca do zdrowia, to wtedy czuję, że ta praca ma sens. Trzeba też mieć do niej powołanie, wielkie serce i po prostu ją lubić, żeby nie zwariować – kończy.