„Przed stosunkiem pół godziny spożyj kostkę margaryny”. Antykoncepcja z PRL‑u
Spirale małe i duże, plastry, globulki, zastrzyki hormonalne, dziesiątki tabletek – do wyboru do koloru. O takiej różnorodności środków antykoncepcyjnych jeszcze kilka dekad temu można było jedynie pomarzyć. W Polsce Ludowej królowały metody antykoncepcyjne z kalendarzykiem małżeńskim na czele, gdzieniegdzie tylko detronizowane przez prezerwatywy, potocznie zwane erosami (od nazwy głównego producenta). Te ostatnie ciszyły się dużo mniejszym powodzeniem niż obecnie, bo były grube, „śmierdziały gumą” i często pękały.
19.01.2017 | aktual.: 24.01.2018 14:02
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
O tym, co kilka dekad temu działo się na prywatkach i w poradniach „K”, opowiadają Maria i Ewa – dwie kobiety, których przejście z młodości w dojrzałość zbiegło się w czasie z przejściem od komunizmu do demokracji.
Maria, która urodziła się pod koniec lat 50., wspomina, że nigdy nie dopytywała rodziców, skąd biorą się dzieci. – Moja mama dość wcześnie przeprowadziła ze mną rozmowę inicjacyjną, inne dziewczynki przechodziły przez to później – wspomina. Zanim to jednak nastąpiło, jako dziecko nieraz bawiła się z rówieśnikami w doktora, a któregoś razu znalazła w szafce prezerwatywę. – Widziałam już wcześniej siurka, więc się domyśliłam, że to coś związanego z nim, ale zapytałam mamę, co to jest. Dzieci są złośliwe, więc z satysfakcją patrzyłam, jak ona skręca się w tłumaczeniach. I już wtedy wiedziałam, że to musi być bardzo ciekawe – śmieje się Maria.
Dodaje, że wychowywała się na wsi, a tam „wszystko, co żywe się ciupcia”, w otoczeniu jej rodziny było wielu rozwodników, jej ojciec był natomiast antyklerykałem i bez przerwy dowcipkował na tematy seksualne, więc o wychowaniu w tradycyjnej katolickiej rodzinie nie było mowy.
Rok od niej starsza Ewa pamięta, że miała siedem lat, gdy historyjka o bocianie przynoszącym dzieci wydała jej się mocno naciągana. Nie trzeba więc było długo czekać, by zadała mamie niewygodne pytanie. – Zaskoczona i zakłopotana nie chciała lub nie umiała odpowiedzieć od razu i musiałam wylać sporo łez i wykazać wiele namolnej determinacji, żeby w końcu otrzymać lakoniczną informację, że powstają pod serduszkiem, schodzą do brzuszka i na koniec sie rodzą – wspomina Ewa.
Odpowiedź jej nie usatysfakcjonowała, ale specyficzna, nerwowa i tajemnicza atmosfera towarzysząca tej rozmowie sprawiła, że nie pytała już o nic więcej i dalszą wiedzę w temacie zdobywała na własną rękę, między innymi podpatrując poród domowej kotki.
Co każda dziewczynka wiedzieć powinna
Ewa miała 10 lat i zaczęły jej rosnąć bolesne zalążki piersi. Mama podrzuciła jej broszurki z lat 50. „Co każdy chłopiec wiedzieć powinien” i „Co każda dziewczynka wiedzieć powinna”. – To było moje główne źródło wiedzy. Traktowały o różnicach w budowie, o dojrzewaniu, miesiączce, zapłodnieniu, ciąży, o chorobach wenerycznych a także o masturbacji, która była w nich przedstawiona jako odchylenie od normy, z którym należy walczyć, bo może doprowadzić do różnych chorób, i tym podobnych bzdetów, które skutecznie mogły wpędzić młodego człowieka w poważne kompleksy – wspomina .
Dzięki tym lekturom pierwsza miesiączka była dla niej czymś oswojonym, a wręcz wyczekiwanym i nobilitującym. Mama opowiedziała jej też, jak należy w tym okresie o siebie dbać i jak się zabezpieczać. – A do zabezpieczania służyła wówczas zwykła wata lub lignina, w wersji „full wypas” koszmarna podpaska – coś w rodzaju napchanego watą bandaża zakończonego z obu stron sznurkami, które trzeba było jakoś przywiązać do specjalnego paska, bo inaczej w trakcie chodzenia przemieszczała się w okolice krzyża – śmieje się Ewa.
Seks dopuszczalny jest tylko po ślubie
Gdy Ewa była już gotowa fizycznie do życia seksualnego, trzeba było ją też przygotować do niego psychicznie. Główny ciężar uświadamiania w tej materii wzięły na siebie jej mama i babcia. – Przestrzegały mnie przed kontaktem z chłopcami, którym chodzi tylko o „dowód miłości”, a gdy już dziewczynę wykorzystają, to ją rzucą i zrujnują jej reputację, będzie postrzegana przez opinię publiczną jako „puszczalska” i nikt nie będzie jej szanował – wspomina 57-latka. Dodaje, że wpajano jej również, że „cnota jest największą wartością dziewczyny”, „seks dopuszczalny jest tylko po ślubie” i że „sprawia on przyjemność tylko facetom, a dla kobiet to męka, poświęcenie i obowiązek małżeński”.
– Pogadanki ze strony ojca ograniczyły się do postraszenia mnie, że gdy przyjdę z brzuchem, to wyrzuci mnie z domu i zabije – wyjaśnia Ewa.
Maria wspomina, że w jej klasie raptem kilka dziewcząt wcześnie dojrzało do życia seksualnego. Większość ślęczała nad książkami i stawiała się w domu punkt dziewiąta. – W liceum większość dziewczyn była wstrzemięźliwa, wierna tradycji. Ale jak poszłam na studia i któraś zaszła w ciążę, to mach, od razu skrobanka.
– Do dziś koleżanki w moim wieku mają problem z rozmawianiem o tych sprawach. Wydaje mi się, że kobiety często nie otwierają się seksualnie, są oziębłe. Traktują seks jako małżeński obowiązek, nie przeżywają go – uważa 56-latka. – Podjęłam decyzję o współżyciu, gdy miałam 18 lat, bo nie chciałam, żeby się mnie ktokolwiek czepiał. Myślałam: teraz jestem dorosła, nie możecie mi podskoczyć, będę robić, co chcę. I popłynęłam z nurtem rzeki – mówi Maria.
Jej ukochany był od niej starszy o prawie dziesięć lat. Ojciec na wieść o tym się wściekł i wyrzucił ją z domu. Tak zaczęło się jej prawdziwe, dorosłe życie.
Ewa wkroczyła w nie nieco później. W jej liceum nie było żadnych „pogadanek uświadamiających”. Tyle co na lekcjach biologii: o rozmnażaniu ssaków, z człowiekiem włącznie, i o chorobach wenerycznych. Jedyna akcja, jaką pamięta, to że chłopcy musieli stawić się na pierwszą komisję wojskową i tam każdy dostał darmową prezerwatywę.
Informacji szukała więc na własną rękę. – Nasza „biblia”, czyli „Sztuka kochania” Michaliny Wisłockiej, czytana w głębokiej tajemnicy i z wypiekami na twarzach, zaczynała zmieniać i liberalizować moje postrzeganie tematu i znacznie przyczyniła się do przewartościowania podejścia do seksu, rozpalała ciekawość i niejako rozgrzeszała. W sumie moje odczucia w trakcie pierwszego razu były dość ambiwalentne – z jednej strony miałam poczucie, że robię coś niewłaściwego, a z drugiej rozbuchane zmysły, ciekawość i presja chłopaka na „dowód miłości” zrobiły swoje – wspomina Ewa.
Była już świadoma, że seks bez zabezpieczenia może skończyć się ciążą. By się przed tym uchronić, sięgała po nieliczne (i raczej przypadkowe) podręczniki albo wymieniała się wiedzą z koleżankami. Wiedziały, że dzwonią, ale w którym kościele – to już była zagadka. Ewa pamięta na przykład, że gdzieś przeczytała o kalendarzyku Ogino-Knausa. – Metodę opisano na tyle ogólnikowo, że nie do końca było jasne, iż mierząc temperaturę można określić wyłącznie dni niepłodne po jajeczkowaniu a nie przed. Dla kilku moich klasowych koleżanek skończyło się wpadką i zabiegiem – wspomina.
Tylko margaryna mleczna przeciw ciąży jest skuteczna
Spirale małe i duże, plastry, globulki, zastrzyki hormonalne, dziesiątki tabletek – do wyboru do koloru. O takiej różnorodności środków antykoncepcyjnych jeszcze kilka dekad temu można było jedynie pomarzyć. W Polsce Ludowej królowały metody antykoncepcyjne z kalendarzykiem małżeńskim na czele, gdzieniegdzie tylko detronizowane przez prezerwatywy, potocznie zwane erosami (od nazwy głównego producenta). Te ostatnie ciszyły się dużo mniejszym powodzeniem niż obecnie, bo były zbyt grube i „śmierdziały gumą” albo pękały. Prezerwatywy można było bez problemu kupić w kiosku czy aptece, ale było to „dość krępujące dla chłopców, a dla dziewcząt – wręcz nie do pomyślenia.
Profesor Marcin Kula w książce „Kłopoty z seksem w PRL” przytacza stare peerelowskie porzekadło: „Tylko margaryna mleczna przeciw ciąży jest skuteczna; przed stosunkiem pół godziny spożyj kostkę margaryny”.
Ewa o tabletkach antykoncepcyjnych dowiedziała się już w dorosłym życiu („gdzieś o nich przeczytałam, a ginekolog bez żadnych problemów – i bez żadnych badań – po prostu mi je zapisał”), a o spirali jeszcze później, w połowie lat 80. („coraz częściej pojawiały się poradniki, a prasa kobieca coraz śmielej pisała o kobiecych sprawach”). – Jeśli ktoś tak jak ja lubił czytać, docierał do informacji. Ale nie da się tego porównać do skarbnicy wiedzy wszelakiej, jaką obecnie jest internet – uważa Ewa.
Cały rocznik zrzucał się na zabieg
– Środki antykoncepcyjne nie były powszechne, za to aborcja odwrotnie – była powszechnie stosowana i akceptowalna. Mimo to rodziło się więcej dzieci niż teraz. Liczyło się więc raczej na łut szczęścia, stosunki przerywane, a co bardziej odpowiedzialni usiłowali wyliczać kalendarzyki czy mierzyć temperaturę, co przy braku możliwości posiłkowania się wiarygodnymi źródłami było bardzo zawodne – wyjaśnia.
W takich sytuacjach ostatnią (a nieraz nawet i pierwszą) deską ratunku było usunięcie ciąży. W 1956 roku ustawa o warunkach dopuszczalności przerywania ciąży wprowadziła możliwość dokonywania aborcji przez uprawnionego lekarza w trzech przypadkach: wskazań lekarskich dotyczących zdrowia kobiety lub płodu, zapłodnienia w wyniku przestępstwa lub ze względu na trudne warunki życiowe ciężarnej.
– Za moich czasów najbardziej świątobliwe babeczki się skrobały, a potem szły do spowiedzi i to nie był żaden problem, tylko jedna z metod antykoncepcyjnych – wyjaśnia Maria. I dodaje, że jak któraś z jej koleżanek ze studiów zaszła w ciążę, cały rocznik zrzucał się na zabieg.
Ewa przyznaje natomiast, że zabieg przerywania ciąży „był powszechnie akceptowany i nie stanowił powodu do wstydu, aczkolwiek czasami był nadużywany i traktowany jako zastępczy środek antykoncepcyjny w obliczu braku dostępnej i zróżnicowanej ich oferty na rynku”. Dodaje też, że o ile trudniej było z antykoncepcją (poza metodami naturalnymi, o których i tak pojęcie było często mgliste), o tyle dostęp do ginekologa był znacznie łatwiejszy. Bez kolejek, zapisywania się, czekania, konieczności płacenia za wizyty prywatne.
Ewa przekonuje jednak, że były i ciemne strony poradni „K”. – Pójście tam było obarczone wielkim psychicznym dyskomfortem, zwłaszcza dla młodych dziewcząt. Szło się więc raczej niechętnie i tylko w obliczu ostatecznej konieczności: gdy ewidentnie coś dolegało lub gdy podejrzewało się ciążę – wyjaśnia 57-latka.
Nie było też USG, testów ciążowych, badań piersi czy cytologii. Były za to skierowania na zabieg przerwania ciąży „z przyczyn społecznych”. Te dostawało się bez problemu. Zabieg był przeprowadzany w szpitalu, w pełnym znieczuleniu i całkowicie bezpłatnie.
Jej zdaniem obecnie sytuacja się odwróciła o 180 stopni. – Ci, którzy mają do zaoferowania wartościowy materiał genetyczny, świadomi i wykształceni, zabezpieczają się tak skutecznie, że nie wpadają. Wpada za to ów margines, którego nie stać na kosztowną aborcję za granicą – na środki antykoncepcyjne też zresztą nie – i rodzą się dzieci z wadami, z wrodzonym alkoholizmem, uszkodzone intelektualnie. Tym sposobem nie tylko maleje przyrost naturalny, ale i populacja ulega degeneracji. Taka jest społeczna i biologiczna cena ustawy antyaborcyjnej – mówi 57-latka.