Blisko ludziPrzykre oblicze pracy weterynarzy. Słyszą, że są mordercami i konowałami

Przykre oblicze pracy weterynarzy. Słyszą, że są mordercami i konowałami

Lekarz weterynarii Magda Firlej-Oliwa, znana w sieci jako Weterynarz też człowiek, w rozmowie z WP Kobieta mówi wprost - weterynarze nazywani są mordercami, obwinia się ich za śmierć zwierzęcia. Nie są szanowani, oczekuje się od nich, że będą pracować za darmo. Jej koledzy i koleżanki po fachu, a także ona sama, doświadczyli agresywnych zachowań ze strony właścicieli zwierząt.

Smutne realia pracy weterynarzy
Smutne realia pracy weterynarzy
Źródło zdjęć: © Getty Images

07.04.2021 18:57

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Justyna Piąsta, WP Kobieta: W poście na Facebooku napisała pani, że zawód weterynarza kojarzy się ludziom bardzo pozytywnie, jako przyjemna praca z małymi szczeniaczkami. A w rzeczywistości to zawód, którego nieodłącznymi elementami są śmierć, cierpienie i upodlenie. Co ma pani na myśli?

Magda Firlej-Oliwa, lekarz weterynarii: Mam na myśli przede wszystkim pacjentów, którzy bardzo często odchodzą na naszych rękach. To my musimy przekazywać właścicielom trudne wiadomości, informacje o zupełnie nierokujących stanach zwierząt. Musimy się mierzyć z sytuacjami, kiedy opiekuna nie stać na leczenie albo stać go, ale nie chce podejmować leczenia, bo uważa, że to tylko zwierzę i nie przeznaczy funduszy na to, by mu pomóc...

Z kolei upodlenie weterynarzy to też powszechne zjawisko. Na grupie branżowej koledzy i koleżanki po fachu napisali mi swoje najbardziej traumatyczne przeżycia. W poście opublikowałam tylko kilka z nich, a dostałam ich dziesiątki w zaledwie dwa dni. To nie są odosobnione przypadki, gdy jesteśmy upokarzani i obrażani przez opiekunów zwierząt. Jesteśmy notorycznie nazywani mordercami, konowałami. Po pewnym czasie ma się tego dość. Czytałam niedawno statystyki, że przeciętny lekarz weterynarii pracuje w zawodzie około 8 lat, a później się przebranżawia albo, co gorsze, ma problemy emocjonalne, depresję, targa się na swoje życie.

To temat, o którym nie mówi się zbyt często w dyskursie publicznym, prawda?

Tak, w polskiej weterynarii bardzo długo nie mówiło się o tym głośno, że lekarze mają problemy psychiczne, depresję, że są po próbach samobójczych. Dopiero jakiś czas temu zaczęli się otwierać i opisują swoje przeżycia na prywatnych grupach. Wstrząsnęło mną to, jacy specjaliści o tym mówią. To nie są losowo wybrani lekarze, pracujący trudnych warunkach, w biednych wsiach na skrajach Polski. To są najwyższej klasy specjaliści, wyspecjalizowani. To pokazuje, że presja jest na każdym z nas.

Gdy nie da się uratować zwierzęcia, weterynarze bywają nazywani mordercami. Z czego to wynika?

Mam wrażenie, że to wieloczynnikowy problem, ale przede wszystkim w ten sposób ludzie często zrzucają z siebie odpowiedzialność za zaniedbanie i przerzucają ją na weterynarza. Jest wiele sytuacji, kiedy opiekunowie przychodzą do lekarza za późno, gdy ze zwierzęciem jest już naprawdę źle. Nie jesteśmy bogami, cudotwórcami, a tego się od nas oczekuje.

W weterynarii krąży dość smutna anegdota, że najgorszy i najbardziej winny jest ten lekarz, który dotyka zwierzę jako ostatni - nawet jeśli jest to jego pierwsza wizyta i jeśli dotyka, żeby osłuchać i stwierdzić zgon.

Czy panią też ktoś obraził?

Mam kilka takich historii na swoim koncie, szczególnie w pamięć zapadły mi dwie. Jedna sytuacja była dla mnie bardzo przykra. Leczyłam pieska, jego właściciele zgłosili się z nim na szczepienie. Okazało się, że zwierzak miał powiększone węzły chłonne. Odroczyliśmy szczepienie, zaordynowałam leczenie. Opiekunowie mieli przyjść na kontrolę za 2 czy 3 tygodnie. Na kolejnej wizycie węzły chłonne były jeszcze bardziej powiększone. Zaproponowałam badanie krwi i biopsję węzłów, ponieważ powiększone węzły zawsze trzeba podejrzewać o to, że być może rozwija się w nich chłoniak.

Właściciele najpierw umówili się na badanie, a potem zrezygnowali, po czym na koniec zadzwoniła pani i powiedziała, że ja to się nadaję do zbierania g... w parkach, a nie do leczenia zwierząt, i że chciałam ich naciągnąć na pieniądze, bo ich pies jest zdrowy. Nigdy nie usłyszałam za to "przepraszam". Próbowałam to wyjaśnić, ale też zaznaczyć, że nie życzę sobie takiego traktowania. Niestety, nie udało mi się już z nią skontaktować. Państwo do dziś korzystają z usług przychodni, ale gdy chcą się umówić na wizytę, to podkreślają, że chcą, by obsługiwał ich lekarz płci męskiej i mnie omijają.

A druga historia wydarzyła się, gdy byłam w ciąży. Diagnozowałam królika, miał podejrzenie guza w klatce piersiowej. Niestety podczas badania rentgenowskiego dostał zapaści z powodu stresu i zmarł. Króliki są zwierzętami mocno stresującymi się i takie sytuacje, niestety, się zdarzają. Poszłam do gabinetu, żeby powiedzieć właścicielowi, co się stało. Pan tak się zdenerwował, że zaczął uderzać ręką w ścianę tuż obok mojej głowy. Nie uderzył mnie, ale to nie zmienia faktu, że poczułam się bardzo niekomfortowo.

Czy opiekunowie zwierząt mają postawę roszczeniową wobec weterynarzy? Wśród historii, które pani opisała, przeczytałam, że pewna właścicielka psa zażądała natychmiastowej wizyty, żeby obciąć zwierzakowi pazury. Nie zważała na to, że w tym czasie lekarka była na pogrzebie.

Tak, często spotykamy się z taką roszczeniową postawą. Znam podobną historię, kiedy klientka zadzwoniła do lekarki i mówi, że stoi pod gabinetem, a jej nie ma. Pani potrzebowała pilnie się spotkać, ale to była jakaś błaha sprawa, drobna wizyta. Lekarka powiedziała, że nie da rady przyjechać, bo o 16:00 ma swój własny ślub, ale na zastępstwo jest inny lekarz, który jej pomoże. Klientka kilkukrotnie dopytywała, czy na pewno nie może przyjechać, a na koniec się obraziła, że lekarka w dniu własnego ślubu jej nie przyjęła.

Praca z ludźmi jest ciężka i oczywiście to dotyczy nie tylko weterynarzy, ale również przedstawicieli innych branż, którzy mają kontakt z klientem. To, co my podkreślamy na każdym kroku, to że weterynaria jest wspaniała, ale gdy pracujemy ze zwierzętami. W momencie, gdy mamy do czynienia z ich opiekunami, to jest już zupełnie coś innego. Znam weterynarzy, którzy po latach pracy w prestiżowych przychodniach, postanowili porzucić swoje stanowiska i poszli pracować w schroniskach, bo tam nie muszą obsługiwać klientów. Kochają zwierzęta, chcą im pomagać, ale praca w schronisku, gdzie przecież trafiają zwierzęta w najgorszych stanach, jest dla nich mniej obciążająca psychicznie niż dotychczasowa praca z klientami.

Właściciele zwierząt targują się z weterynarzami o cenę zabiegu, konsultacji?

To jest nasza codzienność. Ludzie często się targują. Na przykład przychodzą właściciele z trzema zwierzętami na zabieg i pytają, czy dostaną jakiś rabat. Są zszokowani, że wypisanie recepty jest usługą lekarską i za to też trzeba zapłacić, nawet gdy są to koszty rzędu od 5 do 30 zł. A przecież, gdy idzie się do lekarza ludzkiego, to nikt się nie dziwi, że musi za wypisanie recepty czy kilkuminutową konsultację zapłacić nawet od 60 do 150 zł.

Ponadto właściciele zwierząt nie mają świadomości, że usługa weterynaryjna to nie tylko zabieg czy badanie, ale również umówiona w gabinecie konsultacja i porada. Gdy na koniec słyszę pytania: "Czy ja muszę za to zapłacić?", "A czemu tak drogo?", "Przecież pani nic nie zrobiła, to za co ja mam płacić?" to, szczerze powiedziawszy, doprowadza mnie to do szału.

Ludzie nie rozumieją, że my zarabiamy nie tylko naszymi umiejętnościami, ale przede wszystkim wiedzą. Istnieje w społeczeństwie przeświadczenie, że jeżeli ktoś kocha zwierzęta, to powinien im pomagać w imię powołania, idei i nie brać za to pieniędzy.

Czyli weterynarze nie są na równi traktowani z lekarzami, którzy leczą ludzi?

Tak, weterynarze są inaczej traktowani, a przede wszystkim nie uważa się nas za lekarzy. My jako grupa zawodowa podlegamy pod Ministerstwo Rolnictwa, mimo że wykonujemy zawód związany stricte z medycyną, bo leczymy, diagnozujemy, używamy dokładnie tych samych sprzętów, co lekarze ludzcy, wykonujemy podobne procedury. W świetle prawa jesteśmy zawodem rolniczym, a konsekwencje tego dało się zauważyć choćby w czasie pandemii.

Przez cały rok pracujemy tak samo stacjonarnie w gabinetach, nie mamy teleporad, nie mamy konsultacji online. Co więcej, początkowo nie zostaliśmy nawet zakwalifikowani do grupy 0 w Narodowym Programie Szczepień przeciwko COVID-19, gdy szczepiono medyków. Dopiero po interwencji Izby Lekarsko-Weterynaryjnej wzięto nas pod uwagę. A przecież my przyjmujemy dziennie kilkadziesiąt osób i nie wiemy, czy opiekunowie zwierząt nie są zakażeni. Nikt nie musi mieć negatywnego testu na koronawirusa, żeby do nas przyjść. Mimo to w poczekalniach są awantury, gdy prosimy o założenie maseczki lub gdy informujemy, że ze zwierzęciem może wejść do gabinetu tylko jedna osoba, a nie cała rodzina.

Według badań opublikowanych w "Journal of American Veterinary Medical Association" z 2018 roku wynika, że od ponad 30 lat zawód weterynarza jest najbardziej obarczony ryzykiem śmierci samobójczej. Czy to prawda?

Tak. Z przerażeniem obserwuję to, co się dzieje w środowisku. Co chwilę słyszę, że ten lekarz chciał targnąć się na swoje życie, inna lekarka miała próbę samobójczą, kolejna osoba leczy się na depresję, bo nie daje rady psychicznie. Znałam trzy osoby z branży, które na przestrzeni ostatnich sześciu miesięcy odebrały sobie życia. To naprawdę się dzieje, to realny problem.

Osoby w kryzysie psychicznym nie są same. Mogą szukać pomocy w Poradniach Zdrowia Psychicznego, Ośrodkach Interwencji Kryzysowej, a także porozmawiać ze specjalistami przez telefon: Antydepresyjny Telefon Forum Przeciw Depresji tel. 22 594 91 00, Antydepresyjny Telefon Zaufania tel. 22 484 88 01, Kryzysowy Telefon Zaufania 116 123.

Komentarze (256)