Blisko ludziRatujmy nie tylko maluchy

Ratujmy nie tylko maluchy

A więc maluchy nie zostały uratowane. Wszyscy już wiemy: sześciolatki obowiązkowo idą do szkoły i żadne płacze i głosy oburzenia nie pomogą. Czy to nam się podoba, czy nie (a wielu rodzicom nie, co Ministerstwo Edukacji konsekwentnie przez cały czas ignorowało), maluchy będą pierwszoklasistami. Będą chodzić do tych zatłoczonych szkół, będą uczyć się czytać i pisać, rozwiązywać testy i pisać klasówki.

17.07.2013 15:20

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

A więc maluchy nie zostały uratowane. Wszyscy już wiemy: sześciolatki obowiązkowo idą do szkoły i żadne płacze i głosy oburzenia nie pomogą. Czy to nam się podoba, czy nie (a wielu rodzicom nie, co Ministerstwo Edukacji konsekwentnie przez cały czas ignorowało), maluchy będą pierwszoklasistami. Będą chodzić do tych zatłoczonych szkół, będą uczyć się czytać i pisać, rozwiązywać testy i pisać klasówki.

W wielu przypadkach będą korzystać z przepełnionych świetlic, w których będą też dzieci o wiele starsze i prawie na pewno niewystarczająca liczba opiekunów. Pewnie będzie trochę strasznie. Trochę chaotycznie. Ale klamka zapadła i prawdopodobnie żadne referendum (o ile do niego dojdzie) tego nie zmieni.

Mam pewien problem z tą reformą. Ale mam i problem z akcją Ratuj Maluchy. Tak jak sposób wprowadzania reformy uważam za skandaliczny, podobnie jak brak reakcji na protesty rodziców, tak i sam wydźwięk akcji mającej ratować biedne dzieci przed przedwczesnym zetknięciem ze szkołą nie do końca do mnie przemawia. Mam szacunek do ludzi, którzy wykazali się fajną postawą obywatelską, ogromną cierpliwością, wytrwałością, a wszystko to w szczerej, autentycznej trosce o dzieci. Ale...

Nie jestem pewna, czemu mamy ratować maluchy. Drażni mnie to sformułowanie. Ratować przed czym? Szkołą? Gdyby nie reforma i tak w końcu by do niej trafiły, zaledwie rok później. Tak, jest różnica pomiędzy poziomem wiedzy i możliwości sześciolatka a siedmiolatka, ale nie jest to aż taka przepaść, jak nam się wydaje, a czasami porównanie wychodzi na korzyść młodszego dziecka.

Całe to larum o skróceniu dzieciństwa, które rozpętało się zaraz po ogłoszeniu planów obniżenia wieku szkolnego, było przesadzone. Skąd ten pomysł, że dzieciństwo kończy się wraz z pójściem do szkoły?

Moja córka została pierwszoklasistką jako sześciolatka i żyje. I wciąż jest dzieckiem. Nie siedziała godzinami nad pracą domową, zajmowała jej ona do 15 minut. Tak, mieliśmy szczęście, mieszkamy w mieście, w którym nie ma zatrzęsienia dzieci, w szkołach nie ma tłumów. Zdaję sobie sprawę, że w innych miastach rzeczywistość może już nie być tak różowa.

Ale czy naprawdę autorzy akcji są przekonani, że siedmiolatki o wiele lepiej poradzą sobie w przepełnionej szkole, ciasnej świetlicy, ucząc się, siedząc sztywno w ławkach, przyswajając wiedzę z nie zawsze dobrych podręczników?

Myślę, że równie trudne musi być dla nich wejście w nowe, nieprzystosowane do ich przyzwyczajeń środowisko. Prawdopodobnie są tak samo zestresowane, jak sześciolatki, i pierwsze tygodnie w szkole będą dla nich szokiem. Wszystko jest nowe, wszystko trzeba oswoić i tyle nowych rzeczy się nauczyć, nawet jeśli nie wydają się do końca przydatne...

I tu pojawia się drugi problem. Skoro już mamy ratować, to dlaczego tylko maluchy? Przed polskim systemem edukacji, w którym nacisk kładzie się na testy, zrównanie wszystkich do jednego, niezbyt wysokiego poziomu, ratować należy wszystkich, bez wyjątku. Problemem nie jest tylko brak świetlic dla sześciolatków, niewyszkoleni nauczyciele, brak standardów dla szkół, które mają przyjąć sześciolatki.

Problem to brak standardów ogólnych. Najlepsze szkoły to te, w których dużo dzieci zdaje testy. Jaki jest rzeczywisty stan ich wiedzy, nikogo nie interesuje. Standard w polskiej szkole często nazywa się „bylejakość” albo „jakośtobędzie” i „niechżyjąstatystyki”. I nie można całej winy zwalić na nieprzygotowanych nauczycieli. Oni się tylko do tych standardów dopasowują.

Ratowanie maluchów nie ma sensu, bo i tak w końcu trafią w łapy systemu, który definicję edukacji traktuje dość mechanicznie - to teściki, punkty, średnie. Chodzi o wyniki, nie o dzieci. Co za różnica, czy tracą na tym tylko sześciolatki, czy również inne roczniki?

Magdalena Andrzejczyk/(ma)/(kg), kobieta.wp.pl

Źródło artykułu:WP Kobieta
szkoładzieckoreforma edukacji
Komentarze (1)