"Rien ne va plus". Róża, Ola i Martyna były krupierkami. W kasynach niejedno widziały
Ciemne pomieszczenia, obowiązkowo pomalowane paznokcie i ciągłe stanie – to dla krupierek codzienność. Chociaż większości z nas kasyno kojarzy się z eleganckimi, zamożnymi biznesmenami, to rzeczywistość często bywa inna. Róża, Ola i Martyna opowiedziały o kulisach swojej pracy.
"Rien ne va plus", z francuskiego "więcej nie wolno już stawiać", to słowa wypowiadane przez krupiera tuż przed puszczeniem kulki w ruletce. Choć praca w kasynie może wydawać się fascynująca, ma też swoje ciemne strony.
Plucie i mamrotanie "zaklęć"
Róża wybrała pracę w kasynie, bo sama lubiła grać. Chciała poznać zasady, nauczyć się rozdawać karty i zobaczyć, jak to wszystko wygląda "od zaplecza". Po odbyciu miesięcznego kursu mogła dumnie nazwać się krupierką. A przy tym nosić krótkie spódniczki i szpilki. – Dziewczyny były różne, więc nie było wygórowanych wymogów. Wszystkie musiałyśmy mieć pomalowane paznokcie. Ja lubię mocny makijaż, więc taki nosiłam – wspomina.
22-latka nie ukrywa, że nie tylko ciekawość i pasja przyciągnęły ją do tej pracy, ale również zarobki. – Liczyłam bardzo na napiwki. A okazało się, że wszystkie bonusy idą na wspólne konto i są odprowadzane od nich podatki. To, ile dostawałyśmy, zależało też od stażu – mówi.
Przez pół roku pracy w kasynie Róża wiele widziała. – Mam wrażenie, że ludzie tam przychodzą, bo mają problemy. Chcą rozładować emocje jak na siłowni. Do tego zakładają maski, tam nie są sobą. Głupi przykład: facet przekochany, bardzo miły i dobrze wychowany, a kiedy przekraczał próg kasyna, stawał się największym gburem – opowiada.
22-latka nie doświadczyła niebezpiecznych sytuacji, ale zdarzały się pewne incydenty. – Przychodziło wielu przedstawicieli mniejszości romskiej. Im lepiej nie wchodzić w drogę. Kiedy nie szła im karta, Cyganki potrafiły mówić jakieś dziwne "zaklęcia" i pluć na stół – opowiada.
Widywała też młodzież, która lubiła przychodzić weekendami. – Ledwo 18 lat skończyli i przychodzili pijani. Mówili, że "chcieli wygrać na kebaba" – relacjonuje.
Róża musiała zrezygnować z pracy zaledwie po 6 miesiącach. – Zdrowie mi nie pozwalało dłużej tam pracować. Miałam problemy z żołądkiem i ze spaniem. Praca przez 10 godzin w dymie tytoniowym chyba nikomu nie sprzyja – wyjaśnia.
Dziś 22-latka o swojej pracy w kasynie lubi mówić jak o pewnym doświadczeniu, neutralnie. – Ogólnie nie myślę o tym źle, ale jest to bardzo męczące psychicznie. Trzeba być twardym i wytrzymałym – przestrzega.
"Puszczały im nerwy. Potem przepraszali"
Ola, podobnie jak Róża, chciała zobaczyć, jak wygląda praca w kasynie od środka. Kiedy na stronie internetowej zobaczyła ogłoszenie, długo się nie zastanawiała. Złożyła CV, a wiadomość z zaproszeniem na rozmowę kwalifikacyjną dostała jeszcze samego dnia. – Miałam wtedy 22 lata, szukałam nowych doświadczeń. Okazało się, że nie trzeba mieć kursów, wystarczyły miła aparycja, dyspozycyjność i cierpliwość – wyjaśnia.
Oprócz uśmiechu, który zawsze musiał gościć na twarzy Oli, obowiązywało kilka innych zasad. Dziewczyna musiała również nosić białą koszulę, czarną muszkę, a do tego spódnicę lub spodnie. – U nas nie było jakichś konkretnych wymagań co do makijażu, ale wiem, że w drugim kasynie w moim mieście trzeba było mieć czerwone paznokcie i rajstopy. Do tego związane włosy, gdy przychodził dyrektor – opowiada.
Wymagany był nie tylko odpowiedni wygląd, ale również cierpliwość i opanowanie. Ola była świadkiem kilku nieprzyjemnych sytuacji. Nie ukrywa, że zdarzyło jej się płakać przez uwagi gości. – Raz mi nawet klient groził, że się zemści, był agresywny. A to wszystko przez jakieś głupoty. Domagał się taksówki, gdy mu odpowiedziałam, że nie mamy obowiązku ich zamawiania, wybuchnął złością – opowiada.
– Często zdarzały się również niemiłe komentarze przy grze. Pamiętam, jak raz stały klient został wyprowadzony przez ochronę. Za długo czekał z obstawieniem, stół był pełen graczy, więc gra musiała się toczyć. Wtedy zaczął wyzywać mnie od k...w. Skończyło się na wezwaniu ochrony. Potem tłumaczył, że to nie było do mnie, tylko na kulkę – wspomina.
Dla krupierki takie sytuacje były codziennością, szczególnie w weekendy, gdy w kasynie było najwięcej gości, a alkohol lał się strumieniami. – Puszczały im nerwy. Potem zazwyczaj przepraszali, ale strach był. Wiadomo, że pracę kończyłyśmy późno w nocy, dlatego wolałyśmy wracać w grupach, żeby było raźniej – mówi.
25-latka wspomina, że od kasyn nie stronili prokuratorzy, właściciele dużych firm, a nawet księża. – Zwykli ludzie. Zdarzali się piłkarze, taksówkarze, pijacy, ale też matki z córkami – relacjonuje.
Ola zdradza, że często otrzymywała różne propozycje matrymonialne. – Mąż miał czasem jakieś obiekcje. Byłam zapraszana na randki, klienci często pytali, czy kogoś mam. Myślę, że oni próbowali to robić, bo myśleli, że jak poderwą krupierkę, to uda im się ograć kasyno – śmieje się dziewczyna.
Chociaż Ola lubiła atmosferę w pracy i mogła poznać ciekawe – a czasem też znane – osoby, to jednak było też wiele minusów. One przeważyły. – Nie lubiłam pracy w święta, wiadomo. Noce też były ciężkie. Cały czas trzeba było stać, ból pleców był straszny – mówi.
Ręce na stół
Martyna pracowała w jednym z kasyn w Elblągu. – Czarne sukienki i eleganckie buty w tym samy kolorze były moją codziennością. Pomalowane paznokcie i makijaż też były wymagane – opowiada.
23-latka czuła się bezpiecznie w swojej pracy, chociaż przyznaje, że zdarzały się nieprzyjemne sytuacje. – Raczej przychodzili spokojni klienci, ale był kiedyś taki pan, który przegrał wszystkie swoje pieniądze i potem pijany spał pod naszym kasynem, a to była zima! Słyszałam też komentarze od pijanych gości, którzy mówili, co oni by nie chcieli ze mną. Albo twierdzili, że ja jestem winna ich przegranej – tłumaczy.
Trudne do zniesienia było nie tylko obarczanie winą za niepowodzenia. Martyna zawsze musiała być opanowana i uprzejma, niezależnie od okoliczności. – Pijani klienci, późna godzina, to gadają jakieś bzdury. Można to porównać do pijanego chłopaka w klubie, który próbuje cię poderwać, a kiedy mówisz "nie", to rzuca tekstem "i tak jesteś paskudna".
Martyna za każdym razem, gdy słyszała podobne słowa, próbowała grzecznie odpowiadać, że sobie tego nie życzy, ale nie zawsze to skutkowało. – Od tego była ochrona, potem panowie opuszczali lokal – wyjaśnia.
Dlaczego Martyna odeszła z pracy? Z podobnych powodów, co Ola i Róża. Ból spowodowany wielogodzinnym staniem zaczął być nie do zniesienia. – Poza tym na sali nie można było się nawet podrapać, bo od razu trzeba było przecierać ręce i pokazywać, że się nic w nich nie chowa. Nie wolno było też patrzeć na inne stoły. To wszystko, ta zasady, to było bardzo uciążliwe – przyznaje.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl