Rodzinne Fortuny - Siła Kruków
Tajemnicą sukcesu kolejnych pokoleń Kruków była rodzina. I poczucie humoru. Jedno i drugie ratowało ich w najtrudniejszych chwilach, gdy mogli stracić wszystko
RODZINNE FORTUNY
Siła KRUKÓW
Tajemnicą sukcesu kolejnych pokoleń Kruków była rodzina. I poczucie humoru. Jedno i drugie ratowało ich w najtrudniejszych chwilach, gdy mogli stracić wszystko. Pod wodzą Wojciecha Kruka odzyskali firmę. Poddali się żeby wygrać.
Wyrastał wśród biżuterii. W zakładzie ojca dorabiając, uczył się złotnictwa: – Moje dzieła nie zawsze były najwyższej jakości – mówi Wojciech Kruk. – Czasem trochę krzywe, czasem stopiły się podczas lutowania, a płacono mi od wykonanej sztuki, więc niewiele zarabiałem. Nastawiłem się na produkcję miedziorytów, talerzyków na ścianę z widokiem ratusza i w tym doszedłem do nieprawdopodobnej perfekcji. W 7 minut robiłem ratusz jak żywy.
Z czasem zaczął zarabiać. Pierwszą inwestycją miał być motocykl, jednak gdy tylko ojciec się o tym dowiedział, obiecał, że jeśli syn zrezygnuje z zakupu niebezpiecznej maszyny, będzie mu pożyczał raz w tygodniu samochód. Wojtek negocjował stopniowo, aż w końcu auto było jego.
– Wartburg częściej się psuł niż jechał, ale był to jedyny samochód na uczelni. Wojtek był wtedy na trzecim roku ekonomii. Pod koniec lat 70. prowadził już mały sklepik na Woźnej. Pewnego dnia do sklepu zajrzała Ewa. Chciała kupić broszkę dla mamy, a przy okazji postanowiła przebić sobie uszy. Dziś wspomina: – Dopiero później dowiedziałam się, że byłam pierwszą klientką Wojtka. Działał w takim skupieniu, że aż wzbudziło to mój niepokój. Oczywiście nie przyznał się, że eksperymentuje. Zresztą on taki jest, trochę poczyta i wszystko umie. Nawet uczył syna jeździć na snowboardzie, chociaż sam nigdy nie stał na desce.
W przekłuwaniu uszu stał się mistrzem. – Przebiłem prawie 30 tysięcy, dziewczyny sześć tygodni musiały czekać w kolejce. Wojciech wylicza: – Przyjmowałem 40 dziewczyn w godzinę. Taśmowo. Do dziś spotykam panie po pięćdziesiątce, którym robiłem przebitki. Pierwsza z nich, Ewa, została jego żoną.
Muszle w pudełku
Krukowie rozwinęli firmę, zaczynając od sklepiku, w którym się poznali. – Razem sprzedawaliśmy srebrną biżuterię produkowaną we własnym warsztacie – mówi Wojciech Kruk. – Sami staliśmy za ladą, przywoziliśmy muszle znad morza i robiliśmy dekoracje, wycinaliśmy wstążeczki, metkowaliśmy towar, sprzątaliśmy – wspomina Ewa Kruk.
– Przed salonem ustawiały się kolejki i czterech cinkciarzy, a na dwa tygodnie przed świętami wieszałem kartki, że nie sprzedajemy pierścionków, bo klientki, mierząc je, spowalniały sprzedaż. Przed świętami każdy klient dostawał produkt zapakowany w pudełeczko z logo. To był szok, wszędzie brakowało towarów, co dopiero pudełek – dopowiada Wojciech. Dynamiczny rozwój firmy stał się możliwy w latach 90., gdy sprzedali 49 proc. udziałów Polsko-Amerykańskiemu Funduszowi Przedsiębiorczości. Dziś jest 51 salonów Kruka i 32 sklepy z luksusową marką damskiej odzieży Deni Cler, a Ewa i Wojciech wciąż pracują razem. Czy trudno prowadzić biznes w małżeństwie? Ewa mówi, że bardzo trudno. Wojciech, że łatwo. Ewa, że zawsze nastawiona jest na kompromis, Wojciech, że łatwo go przekonać do swoich racji: – Nawet jak się w pierwszej chwili nie zgadzam, to nie znaczy, że już podjąłem decyzję. Byłem w tej
firmie od początku, pracowałem z małym zespołem. W tej chwili zatrudniamy kilkaset osób, firmą kierują profesjonalni menedżerowie. Ja przewodniczę Radzie Nadzorczej i staram się być dobrym duchem – patronem – nie wtrącam się, nie krępuję, ale czuwam.
Sześć kilogramów za firmę
Salony z logo W. Kruk zna niemal każdy w Polsce. Za marką stoi 160 lat tradycji i cztery pokolenia. Od 45 lat armii Kruków przewodzi Wojciech. Tuż przed wakacjami zmierzył się z niebezpiecznym wyzwaniem. Spółka Vistula & Wólczanka ogłosiła skup akcji W. Kruka, chciano przejąć firmę. Jak mówi Ewa, w tym okresie mąż był niedostępny. – Wypoczywałam nad morzem, dowiedziałam się o sprawie od dziennikarza z Poznania, jednak postanowiliśmy z mężem, że zostanę na Helu, będę mieć przynajmniej dystans – dodaje. Kruk na początku zamierzał walczyć do upadłego, ale zmienił zdanie.
– Gdy dziś na to patrzę, rozwiązanie wydaje się takie proste – wspomina. – Wystarczyło złamać stereotyp polskiego chłopa, który krwią broni ziemi. Doszedłem do wniosku, że jeśli nie oddam ojcowizny, stracę ją, natomiast oddając ją, zyskam. Stracił wtedy sześć kg. Stawiał opór, walczył, poddał się i ku zaskoczeniu wszystkich wygrał.
– Vistula rzuciła pieniądze na wykupienie naszych akcji nagiełdzie – mówi. – Zupełnie nie spodziewałem się agresywnej próby przejęcia firmy. O tych planach dowiedziałem się od dziennikarzy już po giełdowym wezwaniu. Jestem pogodny, czasem zbyt optymistycznie patrzę na świat, sądząc, że nic złego nie może się stać. To wydawało się tak nierealne, że nie byłem w stanie się przejąć. Nie zdawałem sobie sprawy z konsekwencji decyzji, które będę musiał podjąć. Biznes, który prowadzę, jest uporządkowany, uważany za konserwatywny, stąd pogląd, że Kruk to starszy facet, bez którego firmę można prowadzić lepiej. Życie pokazało, że beze mnie byłoby znacznie trudniej.
Vistula nie spodziewała się, że Kruk zechce sprzedać jej swoje udziały w firmie, czyli całe 28 proc. – Jak już sprzedałem, doszedłem do wniosku, że część sumy mogę zainwestować. Kupiłem więc akcje Vistuli. Nie chciałem ich, ale życie mnie do tego zmusiło. Tak uchroniłem swoją firmę i stałem się współudziałowcem innej. Wiem jednak, że to nie koniec zagrożeń. Być może jutro ktoś ogłosi wezwanie na akcje Vistula & Wólczanka.
Młode Kruczki
Do firmy W. Kruk wchodzą już powoli następcy. Wojtek junior ma 25 lat i jest absolwentem Akademii Ekonomicznej w Poznaniu. Ania studiuje na Akademii Sztuk Pięknych. Ma 21 lat. – Dokopałam się do książki, z której odkryłam, że gdybym była chłopcem, to miałabym na imię Wawrzyniec. Dobrze, że jestem dziewczyną – oddycha z ulgą.
Ania w wakacje pracuje za ladą u Kruka, nie chce jednak swojej przyszłości wiązać wyłącznie z rodzinną firmą. – Rodzice mają trochę inny plan, problem tkwi w tym, jak zrobić, by im się wydawało, że mój plan jest ich planem. Żeby moja praca przynosiła korzyści, chciałabym przyjść do firmy z własnym doświadczeniem. Po dwóch latach praktyk w Kruku postanowiłam uczyć się poza firmą. Poszłam do agencji reklamowej.
Wojtek junior w naturalny sposób przyrósł do firmy. – Wyrastałem w niej bardziej niż Ania, nawet mi przez myśl nie przeszło, że mógłbym nie związać się z Krukiem. Czuję tę branżę, rozmawiając w domu o interesach, miałem darmową szkołę. Wiele rzeczy robię intuicyjnie, mam to we krwi. Na pewno będę oceniany przez pryzmat ojca, bo to najprostsze porównanie.
Ania śmieje się: – Może ze mną za mało dyskutowali. W W. Kruku pracuje już całe następne pokolenie: siostrzeniec, siostra Ewy i jej dzieci. Jednak rodzinna firma to nie tylko Krukowie, to także rodziny ich pracowników.
– Następne pokolenie to już norma – mówi Wojciech Kruk. – Zaimponowały mi dwie sytuacje. Pierwsza – rozpadło się małżeństwo pracowników naszej firmy, po pewnym czasie ku swemu zdumieniu dowiedziałem się, że facet ożenił się z inną naszą pracownicą. Z kolei, odwiedzając jeden z salonów w Bydgoszczy, spotkałem panią w średnim wieku, która przyznała, że ją do pracy zaprotegowała pracująca u nas od paru lat córka. Dlatego przy opłatku ogłosiłem konkurs: kto pierwszy przyprowadzi do pracy swoją babcię.
Drobne złośliwości
Krukowie mają poczucie humoru we krwi. – Tatę czasem udaje się wkręcić – opowiada Wojtek junior. – Podczas podróży po Stanach Zjednoczonych mieszkaliśmy w motelach w rodzinnym pokoju, więc przy wejściu do łazienki robił się korek. W jednej z nich przy umywalce była bardzo tajemnicza gałka, musiałem się mocno nakombinować, by rozgryźć, jak to działa. Widząc tatę zaabsorbowanego wybieraniem trasy na następny dzień, rzuciłem: „Pierwszy raz widzę fotokomórkę w hotelowej umywalce”. Dziewczyny zaraz podchwyciły i też się dziwią. Tata wszedł do łazienki, mijają kolejne minuty, szumu wody nie słychać, w końcu wychodzi poirytowany i mówi: „Macham przed tym lustrem, pukam, a woda nie chce lecieć”. Gdy opowiadaliśmy to naszym przyjaciołom, stawiali, że powiedział: „No tak, naprawdę rewelacyjna ta fotokomórka”.
Sam też robi psikusy. Raz w życiu zgolił wąsy, zbiegło się to z zakończeniem jego kariery politycznej w roli senatora. – Na imprezę Platformy Obywatelskiej w Poznaniu poszedłem z przyklejonym wąsem, podczas przemówienia ogłaszam, że już przestałem pełnić funkcje polityczne, naturalnym liderem województwa staje się Waldy Dzikowski i ja chcę mu przekazać insygnia władzy. Odkleiłem tego wąsa i nakleiłem jemu. Gdy prezes WBK odchodził na emeryturę, zrobiłem w warsztacie monetę z jego podobizną i walutą „1 Pośpiech”, bo takie miał nazwisko, a na moją pięćdziesiątkę nagraliśmy specjalne wydanie dziennika telewizyjnego, w którym redaktor ogłasza wiadomość z ostatniej chwili, że wybuchła rewolucja, Wielkopolska odłączyła się od kraju i premierem pierwszego rządu został Wojciech Kruk. Mój życiorys był tak jajcarski, że dziennikarka czytała go 17 razy, nim go
nagraliśmy.
Schowane skarby
Kolekcje autorskie salonów W. Kruk często kryją w sobie tajemnice rodzinne. Monety w biżuterii to był pomysł Wojciecha. – Po ojcu przejąłem wiele – wspomina. – Cenne zbiory, ale także zwykłe srebrne monety kupowane po wojnie jako złom srebrny. To właśnie z nich postanowiliśmy zrobić kolekcję. Ojciec co cenniejsze przedmioty chował. Zresztą to były stalinowskie czasy, w których życie kupca nie było najłatwiejsze, ciągłe rewizje, domiary. Tata dwa razy siedział w więzieniu. 10 miesięcy dostał, bo znaleziono w domu 14 kg cukru (nasza rodzina liczyła wtedy 13 osób). W wyroku jest napisane, że wykorzystywał przejściowe trudności na rynku, skupował nadmierne zapasy cukru, spekulując nimi, działał na szkodę klasy robotniczej i inteligencji pracującej.
Krzemień pasiasty Ewa odkryła podczas podróży po Polsce południowo-wschodniej. – Zwiedzaliśmy zamczyska w Sandomierzu i właśnie tam go zobaczyłam. Kupiliśmy kilka kamieni, po powrocie mąż zamówił tonę. Rozsypaliśmy je przed plastyczką Anną Orską i ona stworzyła z tego kolekcję. Wojciech Kruk każdego roku tuż przed Bożym Narodzeniem sam staje za ladą i sprzedaje biżuterię. To już rodzinna tradycja. W Wigilię zamyka salon osobiście i życzy wszystkim wesołych świąt. – Mój ojciec też przed świętami stał za ladą, podobnie jak jego babcia i dziadek, i jak dziś mój syn. Gdy będę już emerytem, chcę wrócić do malowania obrazów. Wybuduję duży dom na wsi, przyjadą dzieci z wnukami, a ja będę rozrabiał z armią małych ejbrów.
Wydanie Internetowe