Blisko ludziRzuciły wszystko, aby pomóc samotnym kobietom z Ukrainy. "Chcemy, aby były bezpieczne i niezależne"

Rzuciły wszystko, aby pomóc samotnym kobietom z Ukrainy. "Chcemy, aby były bezpieczne i niezależne"

Agata i mieszkanki Domu Samodzielnych Matek z Ukrainy
Agata i mieszkanki Domu Samodzielnych Matek z Ukrainy
Źródło zdjęć: © Archiwum własne | Zuzanna Sierzputowska
11.05.2022 17:17, aktualizacja: 11.05.2022 18:19

Kiedy Rosja zaatakowała Ukrainę, Iwona i Agata natychmiast zaczęły pomagać na jednym z warszawskich dworców. Później zostały wolontariuszkami na hali Ptak Warsaw Expo. Cały czas czuły jednak, że chciałyby zrobić coś więcej. Postanowiły więc wspierać kobiety, które porzuciły swoje dotychczasowe życie za wschodnią granicą, aby ratować własne dzieci. Dwie Polki stworzyły Dom Samodzielnych Matek.

Iwona przyznaje, że przez pierwsze dni po wybuchu wojny nie wiedziała, w jaki sposób pomóc uciekającym przed terrorem ludziom. Wiedziała, że nie może jedynie przyglądać się temu, co się dzieje. Agata Dziopa praktycznie od razu pojechała na dworzec kolejowy, aby rozdawać żywność i pomagać zdezorientowanym Ukraińcom, którym udało się dostać do Polski. Gdy Iwona zobaczyła relację Agaty w mediach społecznościowych, wiedziała, że musi jej pomóc. Od tego momentu działają razem.

byJeden dom, wiele historii

Jakubowizna to niewielka wieś znajdująca się tuż przy Chynowie w woj. mazowieckim. W okolicy znajdują się głównie sady i łąki. To właśnie tutaj znajduje się miejsce, które stało się ostoją dla uchodźczyń oraz ich dzieci.

Polki początkowo pomagały na dworcu, Agata wzięła nawet bezpłatny urlop w pracy.

- Agata zabrała mnie na dworzec. Pojechałam razem z synem i zobaczyliśmy, co tam się dzieje. Dzięki temu zrozumiałam, jak tym ludziom pomagać. Agata opowiadała nam, jak lokowała ludzi w okolicznych noclegowniach. Zapotrzebowanie było ogromne - wspomina Iwona.

Właśnie w tym momencie stwierdziły, że taka pomoc nie ma głębszego sensu. Pieniądze przeznaczane na pojedyncze noclegi mogłyby wydać lepiej - w taki sposób, aby pomóc uchodźcom długofalowo. Wtedy narodził się pomysł stworzenia domu dla samodzielnych matek pod Warszawą.

Agata i jedni z pierwszych mieszkańców Domu Samodzielnych Matek
Agata i jedni z pierwszych mieszkańców Domu Samodzielnych Matek © Archiwum prywatne | Mikołaj Janeczek

- Zdecydowałyśmy, że chcemy pomóc samotnym kobietom. Jeśli w tej uciekającej rodzinie jest mężczyzna, w pewien sposób ma automatycznie więcej możliwości. Natomiast gdy ucieka sama kobieta, z małym dzieckiem, bez pieniędzy i perspektyw, to ona jest tą najwrażliwszą grupą społeczną, której trzeba pomóc i dać schronienie - tłumaczy Iwona.

Założycielki cały czas trzymają się pewnych wytycznych. Do Domu przyjeżdżają uchodźczynie, które są gotowe podjąć pracę, zająć się domem, wspierać inne przebywające tu kobiety, a w przyszłości stanąć na nogi. Obie podkreślają zaangażowanie lokalnej społeczności.

- Miałyśmy dużo szczęścia. Okoliczna społeczność jest bardzo wspierająca. Pan Piotr, który umożliwił wynajem domu, zgodził się, aby czynsz był na tyle niski, by panie były w stanie za niego zapłacić, gdy się usamodzielnią - tłumaczy Iwona.

Ostoja dla uchodźczyń

Dom został przystosowany do tego, aby mogło zamieszkać w nim kilka rodzin. Obecnie trwa remont parteru, gdzie docelowo również będą mogły zamieszkać kolejne osoby.

Na każdym piętrze znajduje się kuchnia, która jest dla kobiet wspólną przestrzenią
Na każdym piętrze znajduje się kuchnia, która jest dla kobiet wspólną przestrzenią © Archiwum prywatne | Mikołaj Janeczek

Na tym jednak założenia projektu się nie kończą. Oprócz dachu nad głową Polki zapewniają pomoc psychologiczną oraz kursy języka polskiego. Dzieci uchodźczyń dostały miejsca w okolicznej szkole i przedszkolu. Agata i Iwona angażują się również m.in. w znalezienie podopiecznym pracy, sprawdzając każdą ofertę, aby Ukrainki miały godne warunki.

Po czasie kobiety zdecydowały, że nie są w stanie finansować samodzielnie pobytu każdej z kobiet. Wtedy nawiązały współpracę z Fundacją Otwarty Dialog, a Agata została koordynatorką przedsięwzięcia.

Marina

Marina pochodzi z Doniecka. Uciekła samochodem osobowym razem z dziesięcioma innymi osobami. Znalazła się w Jakubowiźnie ósmego marca, czyli praktycznie tydzień po najeździe rosyjskich wojsk. Mąż Mariny został w Ukrainie. Małżeństwo utrzymuje ze sobą kontakt telefoniczny. Alina, kolejna mieszkanka Domu, która zaprzyjaźniła się z Mariną, przyznaje, że są to bardzo stresujące i pełne emocji rozmowy. Widać, że para dzielnie próbuje znosić rozłąkę, choć nie jest jej łatwo.

- Siedzieli dosłownie jedno na drugim. Dotarli do dworca z Warszawie, gdzie zostali zauważeni przez panią Ninę, która dla mnie pracuje. Nina jest Ukrainką i od samego początku bardzo udzielała się jako wolontariuszka właśnie na dworcu. Któregoś dnia zauważyła grupę bardzo zestresowanych kobiet z dziećmi. Z tej grupy to właśnie Marina postanowiła tutaj zamieszkać razem z córką. Reszta grupy pojechała dalej - wspomina Iwona.

Marina bardzo sobie chwali mieszkanie w zorganizowanym domu. Pochodzi z podobnej, małej miejscowości. Kobiecie udało się załatwić pracę w okolicznym markecie. Po prośbie i telefonie Iwony, Marina poszła na rozmowę kwalifikacyjną. Mimo nieznajomości języka polskiego świetnie się zaprezentowała i otrzymała posadę.

Alina

Do Polski przyjechała z Zaporoża. W Ukrainie zostali jej rodzice i dziadkowie. Pierwsze zarobione pieniądze przeznaczyła na wysłanie paczek z żywnością dla rodziny.

- W tej chwili, za bochenek chleba zapłaciliby 15 dolarów. Nieważne, ile osób liczy rodzina, może zakupić tylko jeden bochenek i to za taką cenę - tłumaczy.

Przed wojną kobieta pracowała w przedszkolu. Obecnie chwyta się każdej pracy dorywczej, jaką znajdzie. Ma sześcioletnią córkę, która szybko zaadaptowała się w nowym środowisku i już zaczyna mówić po polsku. Podróż Aliny do Polski była długa i pełna nieoczekiwanych zwrotów akcji. Początkowo nie wiedziała, czy w ogóle wyjeżdżać z kraju. Aż do drugiego marca.

- Tego dnia zaczęło się mocne bombardowanie. Znaleźliśmy się w schronie. Moja córka bardzo się bała. Nie spałam całą noc, bo zastanawiałam się, co zrobić. Wtedy zdałam sobie sprawę, że nie możemy tu zostać. Musimy opuścić dom. Rodzice nie chcieli wyjechać. Codziennie płaczą, ale rozumieją moją decyzję - wspomina Alina Duhonczenko.

Kobieta osiem miesięcy przed wybuchem wojny rozstała się z mężem. Od tego momentu sama zajmowała się wychowaniem dziecka. Po decyzji o przedostaniu się do Polski spakowała się w jedną torbę, zabrała dokumenty i ruszyła w drogę. Wspomina, że na stacji kolejowej znajdował się ogromny tłum zszokowanych ludzi. Padał śnieg, było zimno. Na właściwy pociąg czekała z córką wiele godzin. Kiedy przyjechał, ludzie rzucili się, aby zdobyć miejsca.

- To było jak ostatnie minuty twojego życia. Wszyscy zaczęli biec w panice. Niektórzy wsiedli do pociągu bez żadnych rzeczy; byle zająć miejsce i wyjechać.

Podróż trwała 24 godziny. Alina miała tylko jedną małą butelkę wody dla siebie i córki, którą musiała oszczędzać - nie było wiadomo, kiedy będzie możliwość zdobycia czegoś, co ugasi pragnienie. Po przyjeździe do Lwowa miała udać się taksówką do brata byłego męża, który miał pomóc znaleźć bezpieczne miejsce. Na kobietę czekała kolejna niespodzianka. Taksówkarz zażyczył sobie bowiem dwa tysiące dolarów za przejazd. Następnego dnia przyjechała ponownie do Lwowa, aby wyjechać z Ukrainy. Znalazła się na dworcu Warszawa Zachodnia, a następnie została przetransportowana na halę w Nadarzynie, gdzie spędziła z córką pięć nocy, podczas których pracowała jako wolontariuszka.

- Ludzie zachowywali się jak małpy. Dosłownie rzucali się na żywność. Torbę i jedzenie dla córki schowałam w worku na śmieci, który umieściłam pod kolanami. Spałam na siedząco, bo tak było bezpieczniej. Na hali było mnóstwo osób. Pamiętam, że jednej nocy człowiek znajdujący się niedaleko nas zmarł we śnie.

To właśnie tutaj, w Nadarzynie, Alina poznała Agatę. Teraz o Polkach, które zawiozły ją do Domu Samodzielnej Matki, mówi, że są jej polską rodziną. W Jakubowiźnie znajduje się od dwóch miesięcy. Pytam Alinę, czy chciałaby kiedyś wrócić do Ukrainy. Odpowiada, że nie wie. Wie natomiast, że chce zostać tłumaczką i pomagać kobietom, które przybywają z Ukrainy i nie znają ani angielskiego, ani polskiego.

Alina wraz z córką. Pokój dzielą z Mariną i jej córką, z którymi mocno się zaprzyjaźniły
Alina wraz z córką. Pokój dzielą z Mariną i jej córką, z którymi mocno się zaprzyjaźniły

Viktoriia

Mama małej Kseni przybyła do Polski z Zaporoża w dziewiątym miesiącu ciąży. Zaczęła rodzić praktycznie zaraz po znalezieniu się na Dworcu Wschodnim. Wolontariusze szybko przetransportowali ją do szpitala praskiego.

- Nie pozwalała się nikomu dotknąć. Ksenia urodziła się ostatecznie po kilku dniach. Jej mama czekała do końca na tłumaczkę Olę. Gdy ta przyjechała, Viktoriia urodziła po dziesięciu minutach. To też o czymś świadczy - tłumaczy Agata. Mąż kobiety, gdy dowiedział się, że został ojcem, popłakał się do telefonu z radości i ulgi, że jego rodzina jest bezpieczna. Sam został w Ukrainie.

Ksenia jest filigranową dziewczynką, która ma niespełna tydzień. Iwona i Agata szacują, że waży około trzech kilogramów. Viktoriia jest pod stałą lekarską opieką. Medycy zalecili, aby dzielna mama spędzała, póki co, jak najwięcej czasu leżąc - jej organizm musi się zregenerować po porodzie.

Kobiety wspierają się wzajemnie, kuchnia jest najczęstszym miejscem wspólnych spotkań
Kobiety wspierają się wzajemnie, kuchnia jest najczęstszym miejscem wspólnych spotkań © Archiwum prywatne | Mikołaj Janeczek

"Nie możemy spać, bo musimy im pomóc"

Przywołane historie to tylko kilka przypadków. Od początku wybuchu wojny w Domu Samodzielnych Matek pojawiło się znacznie więcej kobiet. Część z nich była tylko przejazdem. Jedną z takich osób była Dasza, która do Jakubowizny przyjechała z mamą i dwiema córkami. Aby znaleźć się w bezpiecznym miejscu, uciekały przez pole minowe. Młodsze dziecko miało zaledwie kilka tygodni. Urodziło się w bunkrze, 28 lutego.

- W pewnym momencie czteroletnia córka Daszy zatrzymała się i nie była w stanie ruszyć się z miejsca. One myślały, że nie dotrą do tego autobusu. Kobiety opowiadały, jak Rosjanie mierzyli do nich z broni, jak zastrzelili sąsiada na ich oczach. Na szczęście przedostały się tutaj. Przez pierwsze dwa dni cały czas spały, nie wychodziły z pokoju - przytaczają jej historię Iwona i Agata.

Po nabraniu sił wyruszyły w dalszą drogę. Iwona I Agata podkreślają, że wysłuchiwanie historii Ukrainek jest bardzo trudne, ale jednocześnie napędza je do dalszej pomocy.

- Chcemy dać tym kobietom wędkę, a nie rybę, aby w przyszłości mogły stać się niezależne. Ja bardzo wierzę w kobiecą siłę - dodaje Iwona.

Obydwie marzą o tym, aby stworzyć jeszcze kilka takich domów, co wiąże się z koniecznością zebrania większych funduszy. Z tego też względu założyły zbiórkę pieniężną, którą wesprzeć może każdy, kto kliknie w ten link.

Zuzanna Sierzputowska, dziennikarka Wirtualnej Polski

Zapraszamy na grupę FB - #Samodbałość. To tu będziemy informować na bieżąco o wywiadach, nowych historiach. Dołączcie do nas i zaproście wszystkie znajome. Czekamy na was!

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl.

Źródło artykułu:WP Kobieta
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Zobacz także