Zofia Czerwińska. Życie ocalił jej gestapowski pies
- Przyjdę, ale oczywiście razem z Dżekiem – mówiła zwykle Zofia Czerwińska, gdy zapraszano ją na rozmaite imprezy. Jeżeli ktoś nie przewidywał udziału w spotkaniu psa, pięknego brodacza monachijskiego – wyjątkowo kulturalnego, jak twierdziła jego pani – musiał się też pogodzić z nieobecnością aktorki. Gdy w grę wchodził stosunek do zwierząt, była bezkompromisowa, także wobec najbliższych przyjaciół.
Mariusz Szczygieł wspominał, że usłyszał od niej sporo niecenzuralnych wyrazów, gdy dał się namówić w programie telewizyjnym na wypicie koktajlu z posiekanych dżdżownic. Była oburzona, że można zrobić zwierzętom coś takiego dla poklasku i nagrody rzeczowej, jaką była lodówka.
- To było okrucieństwo, bezsensowne i zbędne. Powiedziałam to Mariuszowi. A potem nastały między nami ciche dni – wspominała. Dopiero kiedy dziennikarz uznał swój błąd i okazał skruchę, ich relacja wróciła do normy. Mówiła, że musi bronić zwierząt, bo jednemu z nich zawdzięcza życie.
W czasie okupacji ojciec aktorki, lekarz, przygarnął i wyleczył rannego psa znalezionego na ulicy. Szybko wyszło na jaw, że to pies szkolony przez gestapo i wykorzystywany do tropienia ukrywających się Żydów. Ale doktor Czerwiński, należący do AK i ukrywający w swojej przychodni w Sochaczewie kilkunastu Żydów jako sanitariuszy, wcale nie obwinił o to zwierzęcia. Mówił, że za to odpowiadają ludzie. Wiedział też, że nie znajdzie dla córki lepszego przyjaciela i obrońcy.
Po wybuchu powstania 11-letnia Zosia, która dojeżdżała z Sochaczewa do Warszawy na lekcje muzyki, przez przypadek została sama w walczącym mieście. Wtedy Ihr, bo tak nazwano psa, ją ocalił.
- Trwały wzmożone walki powstańcze o gmach Małej PAST-y – wspominała Zofia Czerwińska. - Nagle Ihr rzucił się na mnie i powalił na ziemię. Przykrył mnie sobą, poczułam lekki ból, zostałam draśnięta odłamkiem kuli w prawą rękę. Pies przyjął na siebie nabój, który by mnie zabił. Leżałam w bezruchu umazana cała w jego krwi, dookoła świstały kule, a ja czułam, jak przestaje bić serce Ihra.
Po kapitulacji powstania dziewczynka była obrazem nędzy i rozpaczy. Chuda jak patyk, miała pasmo siwych włosów, złamany ząb i wrzody na całym ciele. Pod opieką rodziców przez kilka miesięcy dochodziła do siebie.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Kiedy kilka lat później postanowiła zdawać do szkoły aktorskiej, rodzice z całego serca kibicowali jej pasjom artystycznym. Nic dziwnego – ojciec Zosi był nie tylko lekarzem, ale także utalentowanym muzykiem amatorem. Świetnie tańczył, a jego numerem popisowym było stepowanie w hollywoodzkim stylu. Dostała się na studia już przy pierwszym podejściu.
Przed kamerą debiutowała u Andrzeja Wajdy. Na plan filmu "Pokolenie" przywiózł ją kolega z roku, Roman Polański. Gdy w 1957 skończyła szkołę, Wajda obsadził ją jako barmankę w "Popiele i diamencie". Mniej przyjemne było zetknięcie się po dyplomie z realiami pracy w teatrze. - Tam poznałam, co to intryga i fałsz, czym teatr potrafi być za kulisami – wspominała.
Znacznie więcej satysfakcji dały jej role filmowe. Było ich blisko 150. Widzowie pokochali ją zwłaszcza za kreacje w filmach Stanisława Barei, który w pełni docenił jej komediowy talent. Nigdy nie narzekała, że z reguły przypadały jej postaci z drugiego planu. Powtarzała też nieraz, że jeśli główne role są solą filmu, to epizody – jego pieprzem.
- Nie przywiązuję wagi do tego, że jestem aktorką – mówiła. - Nie wiem, czy umiem to robić, ale niczego innego nie umiem na pewno. Nie wiadomo skąd ani dlaczego, jestem dosyć znaną aktorką. W trzech filmach zdarzyło mi się powiedzieć trzy zdania, które przeszły do historii kina. Na szczęście razem ze mną. "Może herbatki, panie inżynierze?" – w "Czterdziestolatku". "Jak ktoś całe życie mieszkał w mieście, to się za Chiny do wiochy nie przyzwyczai" – w "Alternatywy 4". I "Całuję prawe oczko misia Rysia, całuję lewe oczko misia Rysia" – w "Misiu". Tak się zapisałam w świadomości masowej.
Nie układało się natomiast prywatne życie aktorki. - Psułam wszystkie związki, które zaczynały się tworzyć na stałe, bo chciałam z nich wyjść. Kiedy widziałam, że zaczyna się kompletna niewola, to bezwiednie się na to nie zgadzałam. To była moja wina – przyznała kiedyś. Miała dwóch mężów.
- Leszek miał żonę. Rozwiódł się z nią dla mnie. Z tego powodu rozpierała mnie duma – wspominała. - Byłam młoda i głupia. Potem los odpłacił mi tym samym. Po roku Leszek postąpił ze mną w podobny sposób, jak z pierwszą żoną.
Drugie małżeństwo, z Pawłem, rozpadło się, bo mąż musiał wyjechać na dłużej i poprosił kolegę, żeby się nią zaopiekował. Ten zrobił to aż nazbyt skutecznie. Potem były romanse i ważniejsze od nich – przyjaźnie. Nie żyła więc samotnie. Znajomi cenili jej poczucie humoru, czasem zgryźliwe lub absurdalne. W SPATiF-ie zawsze otaczał ją wianuszek słuchaczy. Lubili jej trzeźwość w ocenie samej siebie ("Niezbyt chętnie spoglądam w lustro") i innych. W światku artystycznym, pełnym ludzi z przerostem ambicji, umiała nakłuwać balony próżności. Jeszcze sporo po ukończeniu 80. roku życia była w dobrej formie. Wciąż pracowała, grała w "Świecie według Kiepskich". Potem jednak zaczęły się problemy z kręgosłupem i stawami.
Przygnębiła ją utrata 17-letniego Dżeka. Ból kolan był trudny do zniesienia. Podjęła więc decyzję o operacji. Jednak nie miała przed nią dobrych przeczuć. Zanim poszła do szpitala, zorganizowała spotkanie w gronie najbliższych znajomych, jakby chciała się z nimi pożegnać.
- Powiedziała mi, że boi się tej operacji i że na wszystko się przygotowała. Nawet zmieniła testament. Próbowałam ją pocieszyć – wspominała jej przyjaciółka. Po operacji zaczęły się komplikacje. Lekarze mówili, że niezbędna jest dializa albo transfuzja. Zdecydowanie nie chciała ani jednego, ani drugiego. Powtarzała, że jeżeli ma żyć tak jak teraz, jako osoba niedołężna i schorowana, zdana na czyjąś pomoc, będąca dla kogoś obciążeniem, to woli nie żyć. Miała zasadę: "Nie pozwól, by cokolwiek było nad tobą, ty decydujesz". Lekarze uszanowali jej wolę. Odeszła 13 marca 2019 roku.