Blisko ludzi"Sam sobie ugotuj". Kuchnia to dla nich miejsce przemocy

"Sam sobie ugotuj". Kuchnia to dla nich miejsce przemocy

Nie gotują, bo ich matki spędzały połowę życia „przy garach”. Kuchnia jest dla nich miejscem przemocy, nadużyć, a przede wszystkim symbolem patriarchatu.

"Sam sobie ugotuj". Kuchnia to dla nich miejsce przemocy
Źródło zdjęć: © Shutterstock.com
Ewa Kaleta

30.05.2016 | aktual.: 08.06.2018 14:51

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Beata, 32 lata, aktorka. "Im więcej pierogów, tym więcej miłości"

Siedzimy przy małym drewnianym stoliku, w ciasnej kawalerce.
Beata: Goście zawsze chcą siedzieć w kuchni. Liczą na to, że za chwilę postawię na stole ciepłą herbatę i ciasteczka.
Ja: A nie stawiasz?
Beata: Nie.
Ja: Nawet herbaty?
Beata: Została mi tylko jedna torebka, więc może zrobimy sobie dwa kubki z tej jednej?

Beata: Gotuję rzadko albo wcale. Gotowanie to starta czasu. Trzeba wymyślić danie, kupić składniki i stać przy garach przynajmniej godzinę. Ja w tym czasie zdążę się najeść kanapkami i już nie jestem głodna. Ostatnio zrobiłam zupę, to znaczy wrzuciłam mrożonkę do garnka i zanim się ugotowała, zjadłam „zupkę minutkę”. Zupa stoi czwarty dzień w lodówce nietknięta, najpewniej się już zepsuła. Na studiach czasem gotowałam, to znaczy odgrzewałam pierogi albo kotlety od mamy, głównie dla mojego chłopaka, bo myślałam że „tak trzeba”. Chociaż już wtedy nie chciałam, żeby gotowanie stało się rytuałem, a już na pewno nie codziennością i przymusem.

W moim rodzinnym domu ojciec był wyznacznikiem pory obiadowej. Musiałam zjeść wszystko bez względu na to, czy jestem głodna, czy nie. W milczeniu jedliśmy zupę jarzynową, a potem kotlety. To znaczy ja i mama milczałyśmy, a ojciec żalił się na świat, na pieniądze, jaki jest biedny, źle traktowany w pracy i niedoceniany w domu. To była chyba najgorsza z możliwych przyprawa do jedzenia. Mama wyrażała uczucia jedzeniem: „Ja ci narobię kotletów, bo tak cię kocham”. Troska o mnie przejawiała się ilością prowiantu. Im więcej pierogów, tym większa miłość.
Kiedy ojciec mówił, że jego mama lepiej gotowała, to mama brała talerz, wylewała do zlewu i mówiła: „to nie będziesz jadł”. To był jej jedyny bunt wobec niego. Nauczył się milczeć w tym temacie.

Mama była niewolnicą kuchni, pracowała jako księgowa, miała swoje sprawy, koleżanki, książki, ale przede wszystkim musiała być usłużna mężowi, ugotować i nałożyć mu na talerz. Obiad był obowiązkiem. Choćby nie wiem, co się działo, musiała to zrobić.
W domu nie można było zostawiać jedzenia, bo to grzech. Do dziś tak mam. Mama nakładała mi na talerz tyle, ile uważała za słuszne i musiałam wszystko zjeść. O to były awantury, bo dla mnie porcje często były za duże.

Jedzenie było najważniejszą rzeczą w domu, przynajmniej dla ojca, codziennie kilkanaście razy pytał: „Czy starczy nam chleba? Czy coś dokupić?”. Nie bez powodu zresztą pytał o chleb, bo na kolację robił te swoje kanapeczki. Cieniutko chlebek, biały serek, cebulka, konserwowa papryczka: majstersztyk. Wychylał się z kuchni i pytał nas, czy też chcemy kanapkę i ewentualnie ile, mama czasem chciała. Ale mogła zjeść tylko tyle, ile powiedziała, że chce, bo jeśli miałaby ochotę na nadprogramową, ojciec się wściekał: „Przecież pytałem!”.

U mnie w lodówce nie mam nawet światła, bo żarówka się zepsuła. Jem tylko to, na co mam ochotę, najczęściej słodycze. Wychodzę z domu, kupuję ciastko i tyle. Nie chcę więcej jeść czegoś bo się zepsuje, bo trzeba będzie wyrzucić. W lodówce rodziców nigdy nie było tego, na co mam ochotę. Nigdy nikt nie kupił niczego specjalnie dla mnie. A ja zawsze miałam ochotę na ciastka. Bywają takie dni, kiedy jem tylko ciastka, na przykład dwie paczki markizów z masą czekoladową.
Nie lubię, kiedy u kogoś „wypada” coś zjeść, nie robię tego, chociaż wiem, że czasem jest komuś przykro. Nie chcę obowiązków. Spotykałam się z chłopakami, którzy wcale tego nie oczekiwali. Kiedy zdarzało mi się zjeść z grzeczności u kogoś, byłam wściekła. Jeśli kiedyś będę w stałym związku, nigdy, ale to nigdy, nie będę gotować.

Ola, 28 lat, położna. "Obiad raz na pół roku"
Duże mieszkanie w centrum miasta, w kuchni stoi duży stół, zmieściłoby się przy nim kilkanaście osób. Na stole leżą nierozpakowane zakupy, warzywa, sery i pieczywo.
Ja: To twoje zakupy?
Ola: Coś ty, to mojego brata. Nie wiem, czy kiedykolwiek kupiłam tyle rzeczy do jedzenia.
Ja: A co kupujesz najczęściej?
Ola: Pączka i M&M’sy.

Ola: Nie mam czasu na gotowanie, ile trwa zrobienie dania typu kotlet, ziemniaki i surówka? Z godzinę, półtorej? Umiem zrobić makaron ze szpinakiem i zupę z mrożonki. Robię to szybko, przy okazji strasznie bałaganię. To wszystko trwa z 20 minut i przeważnie już mi się nie chce wcale tego jeść. Jeśli gotuję, to tylko jedną porcję. Nikt więcej nie dostanie. Jeśli jestem z jakimś facetem i on zapyta: „Co na obiad?”, odpowiadam: „To, co sobie zrobiłeś”. Czuję się urażona takim pytaniem, co ja jestem, kucharka? Wszyscy faceci mieli takie oczekiwania wobec mnie. A ja nie chcę być jak moja mama, przez pół dnia gotować. Moi faceci czuli się niezadbani, niekochani, zaskoczeni.

W domu rodzinnym mama gotowała. Spełniała się, stojąc przy garach. Tata siedział przy stole i czekał, aż mu mama nałoży. Był jeden wyjątek, gotował tylko rosół w niedzielę, takie jego dzieło. Uważam, że to był wyzysk. Jak nie było mamy, to ojciec mnie zmuszał, żebym mu podgrzała zupę albo gulasz, to było upokarzające. Dlaczego ja miałam to robić, a nie mój brat, który też był w domu?

Rodzice są mną rozczarowani, że nie gotuję. To dla nich tragedia. Kiedy przyjeżdżają nas odwiedzić, mnie i brata, mama przywozi jedzenie dla taty, żeby zjadł to, co lubi. Raz zrobiłam im makaron ze szpinakiem. Był dla ojca nie do przyjęcia, śmiał się ze mnie, że dałam mu jakieś liście.

Moja przyjaciółka ostatnio obraziła się na mnie, bo miałam przyjechać na obiad, a zjadłam po drodze kanapkę i już nie byłam głodna. Darła się, że jestem egoistką. Nie chcę robić sobie krzywdy, żeby ktoś lepiej się poczuł moim kosztem. Przejedzenie jest okropne, a ja potrzebuję mało.

Taki normalny obiad jem raz na pół roku, ale nie o jakiejś porze obiadowej, czasem w nocy, czasem rano. Nie rozumiem, jak można jeść śniadanie, obiad i kolację, przecież to niemożliwe, żeby wszyscy byli głodni w tym samym czasie i akurat mieli ochotę na to samo. W moim rodzinnym domu obiad musiał smakować jednej osobie, mojemu ojcu. Czułam, że się dla niego poświęcam. I nie chciałam robić przykrości mamie. Ale ile tak można żyć?
Suplementuję się witaminami dla kobiet w ciąży. Zdaję sobie sprawę, że grożą mi niedobory, więc dbam o to, dużo magnezu, dużo żelaza.

Gardzę kobietami, które są uwikłane w usługiwanie facetom. Mama uważa, że powinnam bratu gotować. Nie rozumiem tego. Czuję wtedy, że mój brat ma jakieś specjalne względy. A ja powinnam być taka jak ona, posłuszna i zawsze gotowa biec do kuchni i robić dobrze jedzeniem mojemu ojcu. Rozumiałabym to, gdyby mama nie pracowała i miała dużo czasu, ale oni pracują tyle samo, to dlaczego ona ma podwójnie zapieprzać?
Kiedy ich odwiedzam, oni właściwie głównie siedzą i jedzą. Ja podłubię w mięsie, urwę sobie kawałeczek bułki, oni się wtedy strasznie wkurzają, że wydziwiam. Najgorzej jest w czasie świąt. Wigilia to apogeum, jak można zmuszać ludzi do tego, żeby spróbowali dwunastu dań? Nie byłam już na święta w domu kilka lat, bo nie mam ochoty tego przeżywać. Dla mnie to terror, tak wygląda piekło - dwanaście dań wigilijnych to dwanaście kręgów piekła. Nie chcę grzecznie i posłusznie jeść jak zniewolone dziecko, któremu się pakuje do buzi to, co się chce. Dla mnie to przemoc.

Gotowanie emocjonalnie mnie dużo kosztuje, szczególnie dla mężczyzn, od razu mam retrospekcję z dzieciństwa: mama zmęczona po pracy, przykuta do garów, a ojciec odpoczywa i ogląda telewizję. Kiedyś spróbowałam ugotować zupę mojemu ówczesnemu facetowi, czułam, że on ma nade mną kontrolę, że mu się podporządkowałam.
Koledze bym kanapkę zrobiła, dla mnie byłby to znak, że nie jesteśmy parą i zrobienie kanapki jest moją dobrą wolą, ale swojemu facetowi? Nigdy.

Karolina, 33 lata, desingerka. "W kuchni jestem małą dziewczynką"

Stara kamienica w centrum Warszawy. Karolina zaprasza mnie do dużego pokoju. Pytam, czy możemy usiąść w kuchni. Daje się namówić. Na blacie stoją brudne kieliszki i kilka pustych słoików.
Karolina: Mama dała mi pulpety w sosie pomidorowym.
Ja: Dużo masz takich słoików?
W odpowiedzi otwiera szafkę wypełnioną po brzegi słoikami z sosami, zupami i dżemami.

Karolina: Tata to typowy samiec alfa, zawsze miał pierwsze i ostatnie zdanie. Mama była podporządkowana, totalnie zdominowana, szczególnie jeśli chodzi o kuchnię. Ciotki, które przychodziły do niej mówiły, że zupełnie inaczej zachowuje się z nimi, a inaczej przy mężu. Kiedy go nie było, była towarzyska, miła, radosna, nawet moje przyjaciółki zgłaszały się do niej po rady. Kiedy pojawiał się mój ojciec, zamieniała się w cichą kurę domową, która musi zrobić szybko obiad, bo mąż wrócił z pracy i jest głodny.

Niedawno rozstałam się z narzeczonym, postanowiłam zmienić mieszkanie, nawet dzielnicę, przez kilka dni siedziałam na walizkach u rodziców. Potrzebowałam mamy, żeby się pozbierać. Dużo z nią rozmawiałam. Powiedziała mi, że celowo pozwala ojcu grać pierwsze skrzypce. Jest dumna, że on czuje się mężczyzną, panem domu. Jest z tym szczęśliwa.

Kiedy ja i moja siostra byłyśmy małe, wszystkie posiłki obowiązkowo jedliśmy razem. Mama nakładała, a ojciec dogadywał: „Daj jej jeszcze jedną parówkę”, a jak nie chciałam, mówił wkurzony: „Nie smakuje ci, jak mama gotuje?” i mama patrzyła smutnym wzrokiem. Więc jadłam, czułam się jak chomik. Zresztą tak jest do dziś. Kiedy wpadam do rodziców na szybką kawę między spotkaniami w pracy, to mama robi mi kanapki, zjadam je, nawet jeśli przed chwilą byłam na lunchu. Nie wyobrażam sobie, co by się stało, gdybym ich nie zjadła, to jest niemożliwe, wypycham w siebie jedzenie, żeby jej nie zranić.

Ojciec często na imieninach wychwalał mamę przed znajomymi i rodziną, że Irenka umie ugotować. Wszystko robiła sama, bo gdyby on jej pomógł, to już nie można byłoby powiedzieć, że ona sama tak genialnie przygotowała. Przed świętami stała całymi dniami w kuchni. Pracowała jako kucharka w szkole, więc tam gotowała i musiała jeszcze w domu. Pomoc ojca ograniczała się do wyniesienia śmieci albo gorącego garnka na balkon. On był wtedy bardzo dumny z siebie, że pomógł i ona też podkreślała, jak to ją odciążył. Potem się rozsiadał przed telewizorem, a mama zapieprzała przy garach.

Kiedy byłyśmy z siostrą nastolatkami, chciałyśmy zrobić jakąś wyszukaną sałatkę, na przykład z paluszkami krabowymi, słyszałyśmy wtedy: „Po co? kotlety są w lodówce”. Mama milczała.

Kiedy zaczęłam bywać u koleżanek w domach jako nastolatka, to pierwszy raz w życiu widziałam gotujących ojców, byłam w szoku. Mój zawsze decydował o tym, co będzie na obiad, mówił: „Irena zrób dziś ogórkową i pulpety” i mama posłusznie robiła to, co chciał. Jeśli ja albo moja siostra zostawiłyśmy jednego pulpeta na talerzu, to zaczynała się awantura, ojciec krzyczał: „Mama się narobiła, ja ciężko pracuję po to, żebyście wybrzydzały?”. Zawsze dodawał, że jesteśmy niewdzięczne i ich nie szanujemy.

Do dziś to przetrwało, tylko w lżejszej formie, jeśli nie mogę dokończyć obiadu, mama pyta przerażona: „Jak to?”, a ojciec dogaduje: „Zjedz, mówię ci, zjedz, zjedz, bo więcej mama nie ugotuje, jak przyjdziesz”. I znowu jak małe dziecko wpycham w siebie na siłę. Kiedy wychodzę z domu, w torbie zawsze mam zapakowane jedzenie, owoce, dżemy, pieczony boczek. Dzwonię do mamy i dziękuję za to, mimo że prawdopodobnie nic nie zjem. Gdybym nie okazała wdzięczności, bardzo bym ją zraniła. Nie wyobrażam sobie, co by się stało, gdybym ja chciała zająć jej miejsce i ugotować coś dla niej. W kuchni jestem małą nieporadną dziewczynką, bo muszę nią być.

Moja siostra założyła rodzinę i jakoś się przekonała do gotowania. Ja nie planuję zamążpójścia ani macierzyństwa, nie chcę być matką Polką. Kiedy nowo poznany mężczyzna pyta mnie, czy gotuję, czuję ciarki na plecach. W lodówce mam Martini i Nutellę. Zawsze trafiałam na gotujących facetów, ja byłam asystentką. Gotowali świetnie, byłam z nich dumna, kiedy przychodzili do nas znajomi. Tak jak tata z mamy, kiedy byłam mała.

dzieciństwogotowanieprzemoc
Komentarze (159)